Shadid Anthony - Kamienny dom.pdf [PDF] | Online Book Share (2024)

337 Pages • 94,464 Words • PDF • 2.5 MB

+ EBooki

Uploaded at 2021-08-18 03:07

Report DMCA

PREVIEW PDF

Już w księgarniach: Alexandra Fuller, Dziś wieczorem nie schodźmy na psy. Afrykańskie dzieciństwo Raimond Gaita, Mój ojciec Romulus Wenguang Huang, Strażnik trumny. Opowieść o mojej rodzinie Mourid Barghouti, Jestem stamtąd, jestem stąd Alexandra Fuller, Rozmowy pod drzewem zapomnienia Następna książka w serii: André Aciman, Wyjście z Egiptu (wydanie 2)

Anthony Shadid

Kamienny dom O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma Przełożyła Hanna Jankowska

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału angielskiego House of Stone. A Memoir of Home, Family, and a Lost Middle East Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka Projekt typograficzny Zuzanna Szatanik /d 2d.pl Fotografia na okładce © by Mika Schmidt / dpa / Corbis / Fotochannels Copyright © by Anthony Shadid, 2012 Published by special arrangement with Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company. All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2014 Copyright © for the Polish translation by Hanna Jankowska, 2014 Redakcja Małgorzata Pasicka-Siekanka Redakcja techniczna Robert Oleś /d2d.pl Korekta Edward Rutkowski /d2d.pl, Magdalena Kędzierska-Zaporowska /d2d.pl Skład Zuzanna Szatanik /d2d.pl ISBN 978-83-7536-883-3

Spis treści Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Motto Przedmowa: bajt Część pierwsza Powracanie 1. O czym wie cisza 2. Drzewko oliwne 3. Trzy ptaki 4. Nasz ostatni dżentelmen 5. Złoto 6. Wczesny zbiór 7. Nie mów sąsiadom 8. Podoba ci się to, Abu Jeanie? 9. Pojawia się pan Chaya 10. Ostatnie szepty 11. Lutnia Charjallaha 12. Cytadele Część druga W domu 13. Nostalgia 14. Krzew zwany rozana 15. Głupi kot 16. Sitara 17. Solona mikta 18. Mijające niebezpieczeństwo 19. Dom 20. Gorsze czasy 21. W imię Ojca 22. W domu 23. O Lajlo 24. Moja Dżudajda

Epilog Uwagi dla Czytelników Przypisy Kolofon

Mojej żonie Nadzie, córce Laili i synowi Malikowi oraz Dżudajdzie Mardż Ujun, takiej, jaką była i zawsze pozostanie

Prawdziwy miłośnik Wiednia żyje pożyczonymi wspomnieniami. Z gorzko-słodkim ukłuciem nostalgii wspomina to, czego nigdy nie poznał. Rzeczywisty Wiedeń jest pięknym miastem, jakim był zawsze. Ale Wiedeń, którego nigdy nie było, jest najwspanialszym miastem wszech czasów. Orson Welles, Vienna (1968)

Przedmowa: bajt

Język arabski rozwijał się powoli przez całe tysiąclecia, niewiele rzeczy pozostaje w nim nienazwanych, potrafi oddać wszystkie niuanse. Bajt znaczy dosłownie „dom”, ale skojarzenia, jakie budzi to słowo, wykraczają poza pokoje i ściany, budzą tęsknoty związane z rodziną i ojczyzną. Na Bliskim Wschodzie bajt jest świętością. Imperia walą się w gruzy. Upadają państwa. Bywa, że granice się zmieniają lub zostają wytyczone na nowo. Bywa, że odwieczne przymierza się kończą albo bez ostrzeżenia ulegają przetasowaniu. Ale dom, zarówno jako budowla, jak i znajome terytorium, jest w ostatecznym rozrachunku tożsamością, która trwa. W dawnym Mardż Ujun, w dzisiejszym Libanie, Isber Samara pozostawił dom, który nigdy się nie domagał, żebyśmy w nim przebywali albo do niego weszli. Miał po prostu czekać, na wypadek gdyby trzeba było szukać schronienia. Isber Samara zostawił go dla nas, dla swojej rodziny, by stał się naszym łącznikiem z przeszłością, naszym pokrzepieniem, miejscem, gdzie rozgrywają się historie. Latami próbowałem poskładać w całość opowieść o Isberze. Często wyobrażam sobie jego życie tam, gdzie pola Hauranu rozciągały się dalej, niż mógł to sobie przedstawić nawet taki jak on marzyciel – ubogi chłopak, który dzięki mozolnej pracy doszedł do majątku. Na starej fotografii przekazywanej z pokolenia na pokolenie kanciaste ramiona Isbera Samary zdają się zapowiadać rychłą starość, która nigdy nie miała nadejść, ale w wyrazie jego twarzy pozostało coś figlarnego, co niektórzy określiliby jako młodzieńczość. Twarz, raczej charakterystyczna niż przystojna, jest ogorzała od słońca i wiatru, ale oczy mają wyjątkową barwę jemeńskiego błękitu, rzadko spotykaną wśród semickich brązów otaczającego go krajobrazu. Choć jest już ojcem sześciorga dzieci, nie dba o wygląd. Włosy, chyba rudawe, ma potargane, wąs przypomina przerośnięty

krzak. Od lat chłopięcych nastawiony na to, że musi się sprawdzać, Isber pewnego dnia uwierzy, że tego dokonał. Kiedy zrobiono to zdjęcie Isbera i jego rodziny, miał czterdzieści lat albo coś koło tego, ale mnie jest bliższy ten Isber, którym się stał – ojciec, już nie tak ambitny, ten, który rozstał się z dziećmi, wysławszy je do Ameryki, by ocalić im życie. Zastanawiam się, czy je sobie wyobrażał – synów i córki, wnuków i wnuczki, i tak dalej – kroczących przez życie równie nieprzewidywalne jak to, które było udziałem jego samego. Czy widział, jak w odległej przyszłości, zagubieni, wchodzimy po popękanych schodach i otwieramy drzwi jego domu? Podróżny jest u Isbera mile widziany, zgodnie z tradycją gościnności odziedziczoną po Beduinach. Oliwki i śliwy czekają przy krytym dachówką kamiennym domu, ukończonym po I wojnie światowej. To miejsce nadal się znajduje w naszym starym mieście, gdzie wojna często zatrzymywała czas i wciąż jest obecna w umysłach mojej rodziny, jak odbicie w czystej wodzie. Jesteśmy klanem, który nigdy na dobre nie dotarł do domu, ścisłym kręgiem, którego poprzednie pokolenia rozproszyły się, gdy dziesiątki lat temu opuściliśmy nasz kraj. Gdy myślimy o ojczyźnie jako kolebce i określonym miejscu, przed oczami staje nam dom Isbera. Zbudowany na wzgórzu, uosabia Lewant oraz styl życia, do którego aspirował Isber Samara. Przypomina o minionej epoce otwartości, czasach sprzed upadku imperium osmańskiego, kiedy najróżniejsi ludzie wędrowali po ojczystych krainach, będących wspólną własnością wszystkich. Dom stoi w Hajj as-Seraj, dzielnicy tak niegdyś świetnej, jak każda inna w tym regionie, enklawie wapienia, ostrołuków i czerwonych dachówek. Dachówki sprowadzano z Marsylii, na początku XIX wieku kojarzyły się z kontaktami z zagranicą i modnym kosmopolityzmem. Były takim samym symbolem lewantyńskiego stylu jak fezy noszone przez osmańskich dżentelmenów, mieszkańców dzielnicy, gdzie zawsze polerowano srebra, a po południu często podawano kawę. Starzy patriarchowie – wiekowi i zakurzeni jak kanapy – wycierali załzawione oczy chusteczkami z wyhaftowanym monogramem. Miejsce ojców zajmowali synowie, dziedziczący cenione

nazwiska. Isber nie należał do tych uprzywilejowanych. W miejscu i czasie, gdzie mało kto zawdzięczał wszystko samemu sobie, Isber stworzył Isbera. Jego ród, niezbyt znaczący, liczył „niespełna dwadzieścia domów”. Meble, choć kosztowne, sprowadzone z Syrii, nabył równie niedawno jak swój majątek, a jego dom wyróżniał się nie tylko nowością. Został zbudowany dzięki mozołowi nieokrzesanego kupca, który oczy znad rachunków podnosił tylko na żonę Bahidżę. Dom jest pamiątką po epoce niezwykłej kultury i niewyobrażalnej tragedii; świadczy o tym, co może ze swoim życiem zrobić człowiek o dobrych intencjach, ale niedoskonały. Dzieło Isbera mówi o tym, co ukochał i co go podtrzymywało, przypomina nam, że miejsca powszednie mają dużo do powiedzenia – po cichu. Podwójne drzwi wejściowe są wysokie i szerokie, dla takich jak Isber, którzy nie dają się zamknąć. Isber, którego córka Raifa urodziła mojego ojca, był moim pradziadkiem. Wyrosłem wśród wspomnień, których czarodziejska moc przywróciła go do życia, wśród opowieści, dzięki którym stał się kimś realnym, a moja rodzina przeniosła się do jego świata, docierając do przystanku, który znikł ze współczesnych map: do Dżudajdy Mardż Ujun. Tak moja rodzina nazywa miasto, z którego się wywodzimy. Nie po prostu Dżudajda czy Mardż Ujun. Posługiwaliśmy się zawsze pełną nazwą, by oddać temu miejscu należny szacunek, bo dla nas było początkiem. To był bajt, tutaj zaistnieliśmy. Miasteczko Mardż Ujun, zasiedlone przez moich przodków, było niegdyś składem towarów na szlakach handlowych uczęszczanych przez chrześcijan, muzułmanów i Żydów, które zszywały w całość gobelin dawnego Bliskiego Wschodu. Stanowiło bramę – do Sajdy, starożytnego Sydonu nad Morzem Śródziemnym, do Damaszku za górą Hermon, do Jerozolimy w historycznej Palestynie i do Baalbek, starożytnego miasta rzymskiego. Była to więc miejscowość równie kosmopolityczna jak otaczająca ją kraina. Tamtejsze erudycja i wyrafinowanie promieniowały na cały region. Ale zasiedzenie się w małych miejscowościach nie jest dzisiaj mile widziane; nie pasują już do świata. Tak, Mardż Ujun umiera, i trwa to od dziesięcioleci. Nie obiecuje już atrakcji, jaką stanowił piątkowy targ, kiedy

wszyscy paradowali wystrojeni – panie w sukniach z Damaszku, panowie z błyszczącymi zegarkami kieszonkowymi przywiezionymi z Ameryki. Nocą widać tylko słabo migoczące światła, które może przeoczyć nawet zdesperowany podróżny. Na głównym placu – saha – wystawia się na sprzedaż zakurzone przedmioty, od dziesiątków lat przeceniane. Kupcy nie polerują już lad sklepowych, nie sprzedają chłodzonych śniegiem sorbetów ani egzotycznych odmian tytoniu. Nie ma już ekscentrycznego szejka, który, jeśli akurat miał ochotę, realizował recepty. Miasto nie wygląda już na świat, przestało trzymać fason. Wszędzie rozsypane są jakieś ułomki i fragmenty, gazety sprzed dziesięcioleci, osobliwości przechowywane przez starych ludzi. Żadne szlaki oczywiście nie prowadzą już przez Mardż Ujun. Miasto, którego wpływy sięgały niegdyś historycznej Syrii, Al-Arisz na odległym egipskim półwyspie Synaj i jeszcze dalej, do miejsca, gdzie Nil Biały zlewa się z Błękitnym, teraz rozciąga się tylko na parę kilometrów wzdłuż przecinającej je drogi. Moja rodzina pomagała tu kiedyś wznieść krzyż – i zakłócić spokój. Byliśmy tutaj znani, lecz nie z łagodnego usposobienia, choć należeliśmy do pierwszych chrześcijan w tym mieście. Chodziliśmy tymi ulicami, odegraliśmy pewną rolę w wytyczeniu ich przebiegu. A potem skorzystaliśmy z nich, żeby stąd wyjechać. Choć na gałęziach naszego drzewa genealogicznego nadal wiszą oliwki, hołdujemy tradycji, która w kwestii okazywania uczuć każe być masturin (ukrytymi, niewidzialnymi, zamaskowanymi). Ale czasami, gdy spoglądamy wstecz, pojawiają się łzy. Dom Isbera to jeden z wielu, które tak pozostawiono, jeden z tych, o których po arabsku mówimy mahdżura – opuszczone, porzucone, osamotnione. Te pozostawione domy – zmarniałe, rozpadające się, nawiedzone – mówią o minionej świetności Mardż Ujun. Dla wielu ludzi, którzy przechodzili obok przez tyle lat, wojen i śmierci, są przyjaciółmi. Przechodnie widzą w wybitych oknach lśniące szyby i wszystko, co się za nimi rozgrywało. Wyobrażają sobie w ciemnych pokojach nie tylko podrapane ściany, odstające tapety i zakurzone podłogi, ale dawnych znajomych, którzy zapalają lampy lub dokładają węgla do pieców.

W tych miejscach zapisana jest historia miasta – historia odjazdów. „Nadal codziennie o nich myślę”. Domy tych, którzy odjechali, są wszędzie, stoją opuszczone. „Przez jakiś czas dochodziły listy. Była moją najlepszą przyjaciółką”. Ci, którzy pozostali, wspominają nieobecnych. „Obudziwszy się, zobaczyliśmy, że w ich domu nikogo nie ma”. W zrujnowanych pokojach można usłyszeć głosy duchów i żale tych, którzy wciąż je rozpoznają. Zamknij oczy i zapomnij o Mardż Ujun. Po chwili przekraczasz dolinę rzeki Litani, wędrujesz górami do Dżazzinu, a potem wzdłuż wybrzeża do Sajdy. Moje ciotki i wujowie, dziadkowie i pradziadkowie stanowili część fali trwającej przez sto lat migracji, która rozpoczęła się wraz z rozpadem i ostatecznym upadkiem imperium osmańskiego, mniej więcej wtedy, gdy toczyła się I wojna światowa. W głębi kraju stanowiącego wówczas część Wielkiej Syrii, a nazywanego przez miejscowych Bilad asz-Szam, wojna oznaczała lata brutalnej anarchii, kiedy krwawe rzezie były na porządku dziennym. Szerzyły się choroby. Panował głód, wywołany przez Brytyjczyków i Francuzów, którzy nałożyli blokadę na wszystkie arabskie porty na Morzu Śródziemnym. W Libanie, Syrii, Palestynie i nie tylko tam setki tysięcy ludzi umarły z głodu. Kraina Isbera nie została oszczędzona. Rzetelny opis stu osiemdziesięciu dwóch tamtejszych wsi wykazał, że jedna czwarta domów popadła w ruinę, a ponad jedna trzecia ich mieszkańców wymarła. Ta straszliwa dekada oraz to, co nastąpiło później, skłoniły mieszkańców wsi, w tym i moją rodzinę, do porzucenia swych domów i emigracji do różnych krajów – od Ameryki Południowej po Afrykę Zachodnią i Australię, a także do kilku dzielnic w Oklahoma City w stanie Oklahoma i mieście Wichita w Kansas. Skończyło się na tym, że w diasporze znalazło się więcej Libańczyków niż w granicach państwa wytyczonych w 1920 roku, kiedy to Europejczycy podzielili scalone dotąd imperium osmańskie. W mojej szafie na dokumenty leży zielona teczka. Na niej widnieje napis Kroniki rodzinne. Znajdują się w niej akty nadania obywatelstwa, świadectwa ślubu, świadectwo zwolnienia mojego dziadka ze służby wojskowej w armii

Stanów Zjednoczonych, historia mojej babki spisana przez jedną z jej córek i kronika podróży mojego dziadka z Bejrutu do Bostonu na pokładzie statku Latso. Złożone na trzy spoczywają tam drzewa genealogiczne obu gałęzi mojego rodu – Samarów i Szadidów. Pierwsza wywodzi się od niejakiego Samary Samary, urodzonego w 1740 roku, który z Hauranu w dzisiejszej Syrii przybył na wzgórza Mardż Ujun wraz z wielkim exodusem, któremu podobno przewodziły kobiety. Druga, o wiele bardziej rozgałęziona, rozdziela się na ponad dwieście nazwisk, skrupulatnie odnotowanych po angielsku i arabsku. W teczce są również zdjęcia. Na jednym z nich widać Mikbala, mojego pradziadka po kądzieli, o chłopięcym wyglądzie, ubranego w niedopasowaną marynarkę, z wielką białą różą w klapie. Inne przedstawiają smętne panie i panów o podkręconych wąsach, ze sterczącymi kępkami włosów, najwyraźniej trudnych do ułożenia. Wszyscy wystrojeni. Jest też zdjęcie sklepu tekstylnego Mikbala z czasów, gdy był starszy, z szyldem obiecującym „wysoką jakość, niskie ceny”. Ale angielszczyzna nieco kuleje: Help Us, Weel Help You[1]. Samo pismo ma wyraźnie lokalny rys: wdzięczny skos arabskiego, nachylenie w lewo, pokrywające sztywność prostych łacińskich liter. Ameryka, do której ściągnęła moja rodzina, oznaczała przebycie jedenastu tysięcy kilometrów, a choć górskie drogi i podróże trzecią klasą były pełne niebezpieczeństw, najtrudniejsze okazały się te pierwsze kilometry z dala od domu, od twarzy, które miały przestać być znajome. Zanim dotarliśmy do Nowego Jorku, Teksasu, Oklahomy czy gdziekolwiek indziej, wiele zdążyliśmy już utracić. „W podróży odkrywasz przede wszystkim – pisała Elizabeth Hardwick – że nie istniejesz”. Innymi słowy, zostawiasz za sobą nie tylko innych ludzi, ale i wszystko, co znane. Rodowe nazwisko traci swoją moc lub przestaje być piętnem, nie ma już reputacji przodków, na którą z trudem zapracowali, nie jesteś dla nikogo znajomym, nie w nowym miejscu. Nie ma tych, którzy wiedzą, jak stałeś się sobą. Nie ma ukrytych za zasłoną przeszłości przyczyn, które mogłyby usprawiedliwić twoje błędy. Nie ma już nic poza nazwiskiem, które nosiłeś w dniu przybycia, a i tego

można się ostatecznie wyrzec. Tak wiele trzeba było wyrzucić za burtę, żeby ocaleć. Emocji nie uznawano, kiedy tylu innych ludzi ucierpiało jeszcze bardziej. Liczyły się tylko ocalenie tych podróżników oraz twarze, wspominane, dopóki zdjęcia, które wzięli ze sobą, nie wystrzępiły się lub nie rozpadły. Choć nikt z nas nie potrafił przywołać jego wizerunku, dom Isbera Samary pozostał, wypowiadając jego i nasze imię. Był miejscem, ku któremu się zwracano, kotwicą, wszystkim, co tam pozostało. Mojej rodzinie, rozdzielonej, a potem znów zjednoczonej, dom Isbera oznajmia: „Pamiętaj o przeszłości. Pamiętaj o Mardż Ujun. Pamiętaj, kim jesteś”.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Powracanie

1. O czym wie cisza

30 lipca 2006 „Powoli!” – wołali mieszkańcy miasta do człowieka kierującego spychaczem, który równał z ziemią to, co pozostało z ich miejscowości. „Powoli, powoli”. Zdało mi się, że słyszę w ich wołaniu głosy wszystkich poznanych na przestrzeni lat ludzi, którzy stracili swoje domy. Są cierpienia, których niepodobna oddać słowami. Stało się to moją codzienną strawą jako reportera na Bliskim Wschodzie, dokumentującego wojnę, opowiadającego o ludziach, z których jedni przeżyli, drudzy zginęli, a było i wielu takich, którzy zdawali się zginąć i przetrwać zarazem. W libańskim mieście Kana, gdzie izraelskie bomby dopadły ofiary przy porannych zajęciach, widzieliśmy martwych, którzy stali, siedzieli, rozglądali się. Miejscowość, ze swoimi głosami i historiami, talerzami i miskami, listami i słowami, ze swoją przeszłością, została unicestwiona w ciągu kilku przeciągłych chwil, które roztrzaskały spokojny poranek. Na drodze spychacza oczyszczającego gruzy życia leżało to, co miało pozostać: worek cebuli, puszka fasoli, niebieski materac poplamiony krwią, czajnik do herbaty, zdjęcie młodego chłopaka w niewygodnej pozie, niezręcznie wchodzącego w dojrzałość. „Powoli, powoli”. Usłyszałem tę prośbę ponownie, kiedy szukając jakiegoś wymownego szczegółu do innego materiału dla „Washington Post”, poczułem zapach cedrów i sosen. Wydawał się świeży i orzeźwiający, zapowiadał odrodzenie – do chwili, kiedy zauważyłem, że drzewa kilka godzin wcześniej zostały połamane. Przybywszy do Kany, zobaczyłem sieci drutów, dyndające nad czymś, co zapewne było kiedyś ulicą. Niektórzy Libańczycy wierzą, że to właśnie tutaj, wśród winnic, gajów oliwnych i figowców Jezus dokonał cudu, zmieniając

wodę w wino. Ale tego letniego dnia sękate, może stuletnie pnie drzew oliwnych były rozłupane jak wykałaczki. Z tylnego okna starego chevroleta, którym cisnęła eksplozja, wystawał poszarpany perski dywan. Gdzieś zaryczał osioł, z gruzów wypadł spłoszony kot, a w oddali grzmiał izraelski ostrzał. Po kilku chwilach spośród ruin podniósł się lekko przygarbiony ratownik. Tulił w ramionach rocznego chłopczyka Abbasa Haszema, dwudziestą siódmą ofiarę bombardowania Kany. Na zielonej koszulce dyndał niebieski smoczek. Czoło dziecka było posiniaczone, język bezwładnie zwisał z ust. Za chłopcem leżała książka Klucze do nieba o osmalonych brzegach kartek. Większość ofiar udusiła się ziemią i gruzem. Nietknięte ciała zastygły, utrwalając ostatnie gesty: wzniesione ramię wzywające pomocy; stary człowiek wciągający spodnie. Dwunastoletni Husejn Haszem leżał teraz skulony w pozycji embrionalnej, wyglądało, że zwymiotował ziemią. Mohammed Szalbub ze złamaną prawą ręką siedział na gruzach. Jego żona Chadidża i matka Hasna zginęły, ten sam los spotkał córki, dwunastoletnią Hawrę i dwuletnią Zahrę. A także synów: dziesięcioletniego Alego, dziewięcioletniego Jahję i siedmioletniego Asema. „Tak bym chciał, żeby Bóg zostawił mi choć jedno dziecko” – powiedział osierocony ojciec. Wojna znów przyszła do Libanu, gdzie od I wojny światowej była bardziej zadomowiona niż pokój. Przez osiemnaście dni relacjonowałem ostatni atak Izraela. Razem z innymi reporterami obserwowałem kampanię bardziej śmiercionośną i niszczycielską, niż którakolwiek inna od czasu izraelskiej inwazji 1982 roku, która zapoczątkowała osiemnastoletnią okupację. Izrael uderzył po tym, jak Hezbollah – zbrojne ramię libańskich szyitów – przedarł się przez ufortyfikowaną izraelską granicę, zabijając w zasadzce trzech żołnierzy wroga i uprowadzając dwóch. Był to pretekst do wszczęcia akcji odwetowej, a te nie bywają proporcjonalne. Izraelczycy rozpoczęli trzydziestotrzydniowy ostrzał, niszcząc całe wsie i zabijając ponad tysiąc stu ludzi, w większości cywilów. Czołgi Merkava pruły naprzód, a górą leciały samoloty bezzałogowe, brzęcząc jak chmara owadów. Większość broni była produkcji amerykańskiej – myśliwce F-16 , śmigłowce Apache, rakiety

Sparrow i Sidewinder oraz bomby rozpryskowe, które usiały ziemię czterema milionami małych bombek, gotowych zabijać i okaleczać długo po zakończeniu wojny. Kiedy moja ekipa żegnała się z Kaną, miałem nadzieję, że szybko stamtąd umkniemy, pędząc krętymi drogami przez wzgórza i przydymioną zieleń. Moim starym jeepem cherokee wzięliśmy kurs na Tyr. Na miejscu pospiesznie wysiedliśmy. Tym, co rzuciło mi się tu w oczy, nie były kolejne ofiary, choć osiemdziesiąt sześć twarzy w tanich trumnach piekło się w jaskrawym słońcu południowego Libanu. Poruszył mnie widok kobiet w żałobie, stojących w rogu. Gdy upał się wzmógł, kilka z nich podniosło zasłony z twarzy ostrożnym ruchem, jakby się obawiały, że jeden gest może zakłopotać świat. Kobiety z Tyru nie wzdrygały się, nie odzywały, nie prosiły, żeby ktoś zauważył ich smutek. Znalazły się tutaj ze względu na innych, i dopóki trumny czekały na pogrzebanie we wspólnym dole, kobiety się nie rozchodziły. Ich obecność świadczyła o tym, że życie nadal jest święte, że jego utrata się liczy, nawet teraz. Pierwszą lekcją, jaką przyswajasz sobie na Bliskim Wschodzie, jest sens milczenia. W milczeniu tych kobiet była wiara. W moim milczeniu była moja rodzina, o której myślałem, odkąd zaczęła się ta wojna. Może dlatego że moi krewni są emigrantami, spieszę się zawsze z odjazdem, przekonany, że najlepiej wyjeżdżać wczesnym rankiem, kiedy jest jeszcze ciemno, zanim rozpłaczą się dzieci, obudzą się żony, a pracownicy call center z Bangalore zadzwonią, domagając się spłaty kredytu na karcie. Wolę nic nie mówić i uciec. Lepsze milczenie niż odgadywane po drugiej stronie globu słowa. Złap walizkę. Wypatruj reflektorów taksówki. Zapal zakazanego papierosa. I w drogę. Ale miejsce, stanowiące zwykle cel mojej podróży, nie było już tym, w którym niegdyś tak się zakochałem. Nie istniał już tamten Bliski Wschód, który przez dziesiątki lat fascynował mnie, zajmował i zasmucał. Poznałem go, kiedy jako student college’u spędzałem lato w Jerozolimie. Wtedy i później odbywałem wypady, które zawiodły mnie z rozsypującej się

osmańskiej twierdzy w Suakinie nad Morzem Czerwonym do Rijadu, rozrastającego się dzięki nafcie, i dalej przez pustynię do Sany. Z tego magicznego starego miasta, o domach jak zabawki, z witrażami w oknach i białymi zdobieniami z gipsu na kremowej suszonej cegle, pojechałem dalej, do stolic surrealistycznej nowoczesności nad turkusowymi wodami Zatoki Perskiej. Fascynowało mnie zwłaszcza coś trudnego do określenia, a czym wszystko tu było podszyte, tutejsze podejście do życia – beztroska, elegancja, nieprzywiązywanie wagi do rzeczy zbytecznych. Odrzucano to, co pospieszne, sztuczne, czysto merkantylne, urojone. Najważniejsza była powolność, pozwalająca na zastanowienie się nad każdym wyborem. Ten stan ducha ujawnia się podobno w drobnych czynnościach, rytuałach – wszystkim tym, co przerywa wojna. Dawne tradycje reprezentujące wartości, codzienne zwyczaje zapewniające spokój ducha przestają być kultywowane, kiedy wojna zatrzymuje czas. Życie toczy się samopas. Ginie to, co mogłoby trwać. Dawne obyczaje Lewantu zanikły, gdy stylem życia stała się wojna – albo jej groźba, albo czekanie na nią, albo strata będąca jej następstwem. Kiedy przyjechałem do Libanu w 2006 roku, krzyżowało się tu już niewiele kultur. Polityka wyrażała się w bezkompromisowym dyskursie religijnym albo w dawniejszych afiliacjach, wyłącznie one określały tożsamość, bez względu na kulturę i język. Wydawało się, że pozostały nam plemiona pozbawione obywatelstwa. Znany wcześniejszym pokoleniom zjednoczony dom ojczysty dawno przestał istnieć, choć dawne mury wciąż szeptały o czasach, których wspomnienie niosła zdruzgotana kamieniarka i samotne łuki. O wpół do czwartej rano 10 sierpnia 2006 roku, w ponury czwartek, Izraelczycy wkroczyli do Mardż Ujun, którego nazwa po arabsku oznacza „równinę źródeł”. Wojna miała za chwilę uderzyć w rodzinną miejscowość, zastanawiałem się oczywiście, czy ucierpi dom Isbera Samary. Wiedziałem, że muszę tam pojechać. Po kilku dniach wyruszyłem w drogę, by odwiedzić ten majestatyczny, stary dom u podnóża góry Hermon, którą wszyscy nazywają tu Dżabal asz-Szajch, Górą Starca. Dom był od lat opuszczony. Wyprawa do Mardż Ujun powinna była przebiec spokojnie; zaledwie

kilka godzin jazdy górskimi drogami do targowego miasta An-Nabatijja, a potem dalej, doliną rzeki Litani. Ale tamtego dnia, gdy jechało się z Tyru, nikt nie był w stanie przewidzieć, które drogi zderzą się z wojną. Próbując znaleźć trasę bezpieczną, wolną od przeszkód i niewidoczną z góry, wybraliśmy boczną, bardzo krętą drogę. Podobno nie słyszy się pocisku, który trafi w twój samochód, ale mimo to nasłuchiwałem. Starałem się zachować spokój. Gdybym się odezwał, prawie na pewno ktoś wyprowadziłby mnie z równowagi. Dopiero co przez trzy lata relacjonowałem konflikt w Iraku, drasnęły mnie trzy wojny, a oto teraz – wspomagając się tyloma papierosami, że nie potrzebowałem już metamfetaminy wytwarzanej w obu Karolinach – obsługiwałem najbardziej makabryczny konflikt, jaki kiedykolwiek próbowałem opisać. Siwe kosmyki w moich włosach nie były, przynajmniej wtedy, oznakami starzenia się, ale pamiątkami z Ramallah i Bagdadu, nie mówiąc o ostatnich sześciu miesiącach mojego małżeństwa. Sądzę, że właśnie wtedy najbardziej posiwiałem. Kłótnie z żoną przybierały na sile, zdawałoby się, od wieków. Matka mojej córki popadła w zrozumiałą skądinąd obsesję na punkcie zagrażających życiu aspektów mojego zawodu w marcu 2002 roku, kiedy w Ramallah postrzelił mnie izraelski snajper. Zanim tamtego dnia usłyszałem świst kuli, upadłem, przez chwilę ogłuszony i zdezorientowany. Pomyślałem z początku, że to granat hukowy. Nie mogłem poruszyć ręką ani nogą, a po chwili poczułem kłucie w plecach, draśniętych pociskiem, który prawdopodobnie miał trafić mnie w głowę. Pamiętam, że po kilku, jak mi się zdawało, godzinach, choć w istocie upłynęło tylko parę chwil, powiedziałem do palestyńskiego kolegi: „Chyba mnie postrzelili”. Leżał tuż obok, poklepując mnie nerwowo i sprawdzając, czy się nie wykrwawiam. Ciepła krew, którą przesiąkło moje brudne ubranie, działała na mnie wręcz kojąco, gdy tak leżałem pod niebem szarym jak cmentarz. Z czasem, w znacznym stopniu doszedłem do siebie, ale moja żona – nie. Nasz dom zaczął chwiać się, rozpadać, w końcu przestał istnieć. Kiedy przyjechałem do Libanu, byłem tylko walizką i laptopem sunącymi po taśmociągu.

Żeby dostać się do zajętego przez Izraelczyków Mardż Ujun, pomknęliśmy na północ, w stronę rzeki Litani, ale nie było jak jej przekroczyć. Most leżał w gruzach, podobnie jak prowizoryczny przejazd zniszczony przez bomby. Choć Litani nie należy do dużych rzek, jest zbyt głęboka, by przebyć ją w bród, nawet latem. Ktoś wypatrzył jednak tymczasowy most, zbudowany chyba w nocy (prawdopodobnie dla partyzantów, żeby mogli przewieźć broń) i udało się nam przejechać. Dotarliśmy do stolicy, Bejrutu, nie mając żadnych informacji z miejsca będącego celem naszej podróży. W Bejrucie często się wtedy słyszało piosenkę Madżdy ar-Rumi: „O Bejrucie, o pani świata, powstań z ruin jak kwiat migdałowca w kwietniu”. Rumi śpiewała, głos przybierał na sile: „Powstań, o Bejrucie”. Jadąc w kierunku miasta, wiedziałem jednak, że Bejrut jutra nie będzie już taki jak ten, który jeszcze niedawno był tak pełen życia. Gdy dojeżdżaliśmy, na lotnisku wciąż płonęły zbiorniki paliwa, kłęby białego dymu przewalały się po nabrzeżu. Po każdym ataku partyzantów Izrael nasilał bombardowania, systematycznie niszcząc infrastrukturę stolicy, przepędzając setki tysięcy ludzi z miejsca na miejsce, siejąc złe przeczucia, strach i bunt w tych społecznościach, gdzie wojownicza polityka łączyła się z najgłębszą wiarą. W mijanych przez nas domach ludzie oglądali w telewizji odległe o kilka kilometrów działania wojenne, które mogli słyszeć i odczuć. Opony karetek pogotowia wyjeździły na ulicach ścieżki w rozbitym szkle. Wołanie na modlitwę odbijało się echem wśród nagle opustoszałych alej. Wyprzedzające nas nieliczne samochody zmierzały przeważnie ku syryjskiej granicy, ostatniej drodze ucieczki z kraju. Z Bejrutu pojechaliśmy przez góry do Zahle, a potem Doliną Bekaa, wśród winnic, wciąż poszukując benzyny do naszych samochodów. Minęliśmy opuszczone punkty kontrolne, sunęliśmy górskimi drogami w świetle księżyca. Żadnych samochodów. Na drogach ani żywej duszy. Libańscy żołnierze dawno uciekli, jeszcze zanim śmigła helikopterów zaczęły mleć powietrze i zanim rozległ się świst samolotów zwiadowczych. O północy byliśmy już blisko Mardż Ujun, ale musieliśmy zawrócić. Na zakręcie drogi okrążającej wzgórze ze zrujnowanymi tarasami i popękanymi

kamieniami ział krater. Kolejną blokowały skalne bloki, dało się przejść tylko pieszo. Do miasta można było dotrzeć jedynie piaszczystym szlakiem wiodącym nad opuszczonym kamieniołomem, przez grzbiet wzgórza i dalej, w dolinę koło Mardż Ujun. Ale tam wciąż byli Izraelczycy, okupujący dawne miasto mojej rodziny, i na razie nikt nie mógł przejechać. W niewielkim miasteczku, gdzie się zatrzymaliśmy, z dachu domu burmistrza, niechętnie udzielającego nam schronienia, widziałem te same wzgórza, które setki lat temu przyciągnęły moich przodków uchodzących z Syrii. Góra Hermon stała jak wartownik, nie było już na niej śnieżnej pokrywy. Mardż Ujun leżało o pół godziny drogi stąd. Wiedziałem, że tamtejsze drzewa oliwne obficie owocują, ale oliwki jeszcze nie dojrzały. Przypominając sobie połamane eksplozją gałęzie w Kanie, zastanawiałem się, czy owoce dotrwają do jesiennych zbiorów. Choć Mardż Ujun zostało ukształtowane przez historię, nigdy nie zaznało w pełni gniewu Izraela ani nie miało go zaznać, ponieważ atutem wojny jest nieprzewidywalność. Chyba dzień wcześniej w Bint Dżubajl widziałem hałdy gruzu pod domami, pozgarniane jak śnieżne zaspy. Muchy siadały na martwych oczach; setki ludzi zgromadziły się w szpitalu koło zamku krzyżowców, kuląc się w ciemności – słyszeli, że tam można znaleźć schronienie. Stare kobiety, o spuchniętych, zakrwawionych, posiniaczonych stopach owiniętych gazą, czekały w piwnicach oświetlonych świecami, których światło odbijało się w spoconych, lśniących policzkach. – O Panie! – zawołała sześćdziesięcioletnia Saade Awada, zrywając się z wystrzępionej poduszki. – Boże, powstrzymaj te bomby! Słysząc jej krzyk, dzieci zapłakały jeszcze głośniej, zrobiło się jakby goręcej. – Zamknij się! – krzyknął mężczyzna z zatłoczonego korytarza, gdzie ledwo docierało światło słońca. Na wojnie w tym regionie wszystko staje się sprawą osobistą. Dzisiejsza potyczka lub bombardowanie kojarzy się z czymś, co przydarzyło się rodzinie wczoraj albo dziesiątki lat temu. „Musisz zrozumieć – powiedział izraelski powieściopisarz David Grossman, którego syn Uri zginął podczas

walk w 2006 roku – że kiedy spotyka cię coś takiego, czujesz się wygnany z każdej części swojego życia. Nic już nie jest u siebie, nawet twoje własne ciało”. To, co przydarza się wyszkolonemu żołnierzowi w trakcie zbrojnego starcia między narodami, to jedno; czymś innym jest to, co rozgrywa się w domu – na naszej ulicy, podwórku, na naszej ziemi, co przytrafia się rodzinie. Ci, którzy zginęli w Kanie, nie uciekliby, nie opuściliby swoich domów. Oto, co znaczy bajt. „Powoli, powoli!” – krzyczeli ludzie w tym starym, smutnym mieście, kiedy spychacz zgniatał pozostałości życia. Pamiętam chór stłuczonych talerzy, porozbijanych kawałków. Czy Mardż Ujun stanie się kolejnym przypisem w kronice wojny? Wciąż dzieliły mnie od niego dni, ale miasto i dom wybudowany dawno temu przez Isbera Samarę były dla mnie ważne. Chciałem, żeby przetrwał. Kiedy po raz pierwszy, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, przestąpiłem próg domu Isbera, nie zrobił na mnie wrażenia. Był zdemolowany, nie czułem z nim żadnego związku. Moja rodzina opuściła go podczas okupacji. Próbowałem otworzyć drzwi, ale klucz nie działał. W końcu po długich zmaganiach zazgrzytał, przekręcając się w prawo, a za mną, gdy wchodziłem, uniósł się pióropusz kurzu. Przyszły mi na myśl misterne pajęczyny, niczym w jakimś zabytku archeologicznym z pradawnych czasów. Po śmierci Isbera budynek podzielono na dwie części. Na piętrze był dom rodzinny, gdzie urodziła się moja babka Raifa, a jej matka Bahidża Abla Samara (żona Isbera) spędziła resztę życia – zmarła w 1965 roku. Przed śmiercią Isbera, kiedy dom był jeszcze nowy, Bahidża poświęcała mu każdą niemal chwilę. Przystrajały go haftowane przez nią poduszki, jej beżowe zasłony zdobiły okna i arkadę. Dzień w dzień mozolnie polerowała na kolanach marmurową podłogę. Dom nie błyszczał – on odbijał wszystko jak lustro. Twarze gości płynęły po powierzchniach, a płomienie lamp naftowych migotały w szkle. Podczas tamtej pierwszej wizyty nie potrafiłem docenić domu Isbera. Nie byłem gotowy na spotkanie ani z nim, ani z jego twórcą. Ostrożnie wyszedłem na balkon, który był ukochanym miejscem mojego pradziadka.

Niedaleko, na otaczającym mnie pogórzu, gdzie wśród leżących odłogiem pól stały rozpadające się wille, miały swój początek pomniejsze źródła miasta: At-Tini, As-Safsaf i Asz-Szibli. Od nich Mardż Ujun wzięło swoją nazwę. Al-Ajn al-Kabira[2] tryskało przy drodze wiodącej w dół do pobliskich wiosek. Al-Ajn as-Saghira[3] było niedaleko. Mój pradziadek zmarł w 1928 roku, zanim część jego dzieci – Nabih, Nabiha, Raifa, Ratiba, Nadżib i Hoda – osiągnęła dojrzałość. Nigdy go nie poznałem, ale pamiętam, że próbowałem poskładać sobie jego postać. Miało to trwać latami – podczas podróży, poprzez listy, rodzinne pamiętniki i opowieści. Jakakolwiek odsłaniała mi się relacja, katalizatorem okazywała się ziemia Isbera. Piękno Libanu ani nie krzyczy, ani niczego nie deklaruje. Jest jakaś łagodność w krajobrazie wzgórz, o kształtach złagodzonych przez czas, i tarasów, rozpadających się od wieków. Wypatrywałem góry Hermon, na której wciąż panowała zima, ale szczyty skryły się po drugiej stronie doliny, gdzie ziemia ustępowała miejsca horyzontowi. Ten krajobraz zdawał się nie mieć końca, jak te chińskie malunki, na których horyzont przechodzi w chmury tak płynnie, że nie sposób dokładnie ustalić, gdzie kończy się ziemia. Moje oczy podążały jej śladem, wciąż dalej i dalej, szukając kresu i nigdy go nie znajdując. Wyprawa w przeszłość do Mardż Ujun ostatecznie dobiegła końca, ale pytania, które mnie tam zawiodły, powtarzały się nadal w moich snach: co pozostało? Co przetrwało? Słowami nie da się oddać smrodu wojny. Przyłapywałem się na tym, że próbuję zmyć go z włosów, z palców. Nieraz spłukiwałem wodą podeszwy butów. Dzień przed naszym przybyciem na miejsce Izraelczyków już nie było, ale po ulicach wciąż wiły się opary dymu. Wojnę czuć było na placu i w każdym oddechu. Nie chciałem poczuć jej odoru w domu mojego pradziadka. Tak się złożyło, że zniszczenia, jakie dotknęły Mardż Ujun, bladły przy tych, które spotkały inne szyickie miasta, choć i Mardż Ujun poważnie ucierpiało. Gdy kilku bojowników sprzymierzonych z Hezbollahem – albo tak utrzymujących – oddało strzały do izraelskiego konwoju, Izraelczycy

odpowiedzieli brutalnie, bezładnym ostrzałem, zmieniając w kratery budynki w środku miasta, na głównym placu, który najbardziej ucierpiał. Przestał istnieć sklep Samira Razzuka, nie było już maszyny loteryjnej i półek zastawionych dziesięcioletnimi osobliwościami, zgromadzonymi przez pewnego kupca znanego ze skłonności do chomikowania. Szlak zniszczeń znaczył drogę, którą wkroczyli Izraelczycy; w kolejnych domach ziały wyrwy i otwory po kulach. Kilka budynków zajęli, tu i ówdzie wypróżnili się na podłogę. – Oczywiście wjechali czołgami – powiedział Fuad Hamra, burmistrz Mardż Ujun, którego szklane spojrzenie zdawało się nie nadążać za jego własnymi słowami. Dla ludzi, którzy przetrwali atak – około czterystu, przeważnie w starszym wieku – Izraelczycy byli duchami, skrywającymi się w dymie, ciemnościach lub pod złowieszczymi hełmami. Do czasu ich odejścia mieszkańcy miasta, pochowani w swoich domach, mówili wyłącznie szeptem. Znali regułę: głosy przyciągają kule. Po rozmowie z burmistrzem wybrałem się do domu Isbera po zrytej koleinami asfaltowej drodze, nic sobie nie robiąc z pracy, telefonów, relacji, które powinienem przekazać. Gdy znalazłem się w Hajj as-Seraj, dzielnicy Isbera, której spokój zakłócały niegdyś poruszane wiatrem chmury kwiatów, zadałem sobie pytanie, jak opowiem kuzynom o tym, co się stało. Moi krewni potrafią się pokłócić o to, jakie wybrać wykałaczki, potrafią niespodziewanie uśmiechnąć się i uszczypnąć cię w policzek, albo też dać ci spojrzeniem do zrozumienia, że wkrótce zgnijesz za kratami. (Nie bez powodu). Są nieprzewidywalni, zapalczywi. Ci z mieszkańców Mardż Ujun, którzy ich pamiętają, mówią bez ogródek: „Szadidowie są stuknięci”. Nie sądzę, żeby moja rodzina była niespełna rozumu, uważam tylko, że tajna misja jej członków na tym świecie polega na tym, żeby każdego doprowadzić do ostateczności, a potem, po dziesięcioleciach terapii wymuszonej przez ich dziwactwa, oznajmić: „Ja za to nie zapłacę!”. Czasami coś opowiedzą, ale, Boże uchowaj, poprosić ich o to. Niełatwo wydobyć z nich informacje, a o przeszłości nie zawsze chcą wspominać. Skupieni wokół tych samych kilku kwartałów w Oklahoma City, oddzieleni jeden od drugiego tylko kilkoma domami, zawsze pozostają blisko. Żadnego

nie spotkało nieszczęście samotnego oddalenia. Ci ludzie, moi krewniacy, żyli razem, odkąd przyjechali do Stanów. Razem też umrą. Wspólnota jest wszystkim, dom jest wszystkim. Jeśli swój własny straciłeś. Kilka minut zajęła mi droga z miejskiego placu do domu pradziadka, ale myślałem przede wszystkim o mojej babce Raifie, która spędziła tutaj pierwsze dwanaście lat swego życia. To ona przywiozła z Libanu na amerykańskie prerie piosenki, które śpiewała dzieciom, w tym i mnie. „O Lajlo, nikt nie ma takich oczu jak ona”. Zabrzmiały mi w uszach owego dziwnego, ciężkiego dnia, kiedy usiadłem na stopniu schodów blisko miejsca, gdzie niespełna sto lat wcześniej Isber podsadził Raifę, pomagając jej wsiąść do bryczki, która uwiozła ją doliną Litani, obok góry Hermon. Dopiero później stała się kimś innym, później był Bejrut, statek i morze. Później była Ellis Island, Meksyk i przeprawa przez rzekę do Ameryki. Później była Oklahoma z klamrami kowbojskich pasów i kobietami o uszminkowanych na czerwono ustach, siedzącymi pod hełmami suszarek. Zastanawiałem się, czy otaczające mnie stare drzewa oliwne to te same, na które mogła patrzeć w chwili odjazdu. A potem, gdy mój wzrok padł na coś, co, jak instynktownie wyczuwałem, czekało na moje spojrzenie, zapytałem sam siebie, co sądziłaby moja babka o izraelskiej rakiecie, która trafiła w górne piętro domu Isbera, wyrywając kawał ściany, zanim buchnęła płomieniem, nie eksplodując do końca. Przybywający z Dhur asz-Szwajr, Chanszary i Btighrinu libańscy kamieniarze, dzięki którym dom wymarzony przez Isbera stał się rzeczywistością, uważali, że wapień użyty do jego budowy jest niezniszczalny, ale przy nowych technologiach i starych antagonizmach nie ma już nic, czego wojna nie byłaby w stanie skruszyć w czasie równym jednemu uderzeniu serca. Kilka godzin po odkryciu rakiety wróciłem tam i zacząłem kopać pożyczoną łopatą. Górna warstwa ziemi była jałowa i krucha, zniszczona przez żywioły. Gdy tak kopałem, skały zmieniły się w żwir, a jeszcze głębiej pokazała się bogata i żyzna gleba. Drzewko oliwne, które udało mi się kupić, kosztowało

cztery dolary, zapewne przepłaciłem. Pień miało nie grubszy od długopisu, gałązki wyginały się w łuk na wysokości mojej piersi. Miałem jednak nadzieję, że ten późny przybysz, posadzony trzy metry od drzew z czasów mojej babki, oznajmi w jakiś sposób mojej córce i jej pokoleniu, że dom Isbera, bez względu na swój stan, pozostał rodzinną siedzibą, o którą warto się zatroszczyć. Czułem, że to bajt; i to skłoniło mnie do złożenia sobie samemu obietnicy. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że po latach wypełniłem to zobowiązanie. Nie zawsze byłem człowiekiem dotrzymującym obietnic, a nigdy takim, który siedziałby w domu.

2. Drzewko oliwne

10 sierpnia 2007 Dzień był upalny, wydawało mi się, że od tamtego popołudnia, kiedy w domu Isbera Samary odkryłem rakietę, odbyłem podróż przez całe epoki. Nachyliłem się nad oliwką, którą zasadziłem ponad rok wcześniej. Dowiodła, że bardzo chce żyć, lecz moją dumę z tego, że przetrwała, zmącił cień rozczarowania: urosła, ale nie tak, jak sobie wyobrażałem. Po tylu miesiącach drzewko przed kamiennym domem wciąż było takie niepozorne. Wydawało się, że silniejszy wiatr może złamać jego pień, który jeszcze nie zatracił młodzieńczej kruchości. Kiedy byłem młodszy, wyobrażałem sobie, że będę sadził drzewa długowieczne. Chciałem być ojcem rodziny, człowiekiem wielkodusznym, ale zawsze była praca, no i tak jak mój pradziadek Isber musiałem wyrobić sobie nazwisko. Błędnie sądziłem, że inni zrozumieją świętość mojej misji i nie sprawi im kłopotu odłożenie swoich co*cktail parties na później. No i znalazłem się tutaj, wciąż jeszcze oszołomiony wojną oraz, co zaskakujące, już niemłody, nieżonaty i bez mojej córki Laili. Zapewne los zrządził, że mieszkałem sam. Nie w Waszyngtonie. Nie w Bagdadzie. Nie w Bejrucie. Od wojny 2006 roku upłynął już ponad rok, a ja znajdowałem się w Mardż Ujun, gdzie planowałem odbudować ten kamienny budynek, dom Isbera, nasze rodzinne siedlisko. W stanie Maryland, gdzieś na przedmieściach, jest miejsce, w którym próbowaliśmy z żoną znowu się zejść, choć najwyraźniej nie tak usilnie, jak się rozchodziliśmy. Jest pokój, w którym spało dziecko, kiedy ja się żegnałem, wyruszając na kolejną misję służącą budowaniu kariery, z poczuciem winy, że wyjeżdżam, ale nie dość skruszony, żeby pozostać. Starałem się trzymać rękę na pulsie spraw domowych, ale byłem tylko

gwiazdą na gościnnych występach, a czasami, gdy wojny nabierały tempa, zapominałem fabułę, która się tam rozgrywała. Pewnego, jak się z początku wydawało, dobrze się zapowiadającego letniego dnia odkryłem po powrocie do domu, że żona z córką odeszły. Trawnik był skoszony, kwiaty zasadzone, pomidory zaczynały dojrzewać, ale w środku brakowało dokładnie połowy wszystkiego. Dokonał się czysty, chirurgiczny podział, jak przystało na kobietę, którą poślubiłem cztery lata wcześniej, lekarkę z zawodu. Dzisiaj wszędzie, chyba na całym świecie, są opuszczone domy, pokoje, którym brak ciepła. Nie taki świat znał za młodu Isber Samara, zanim wojna zmieniła jego życie. Isber i Bahidża pobrali się w 1899 roku, a ich związek, niczego mu nie ujmując, uchodził za rozsądny. Przodkowie Bahidży wywodzili się z As-Salt. Twarz miała łagodną i szczerą. Nie myślała ciągle o pieniądzach. Była z natury dobra i miała swoją godność. Ludzie mówili, że jest najładniejsza z sześciu sióstr, choć nie poczytywano tego za coś szczególnego. Wszystkie siostry były towarami do wydania, przyszłymi żonami zwyczajnych mężczyzn, przyzwoite i skromne jak ptaszki siedzące rządkiem. Bahidża uczyniła z prawdy dyscyplinę i była światłem dla Isbera, którego opowieści służyły przeważnie określonemu celowi. Żywił różne zamiary, nie zawsze wyrażane. Ona promieniowała czymś innym niż siła lub moc – pogodą ducha i równowagą. Nie rzucała słów na wiatr. Gdyby nie ona, jej mąż mógłby tylko przytłaczać. Jasnoniebieskie oczy Isbera żądały; jej, zielone przechodzące w piwne, prosiły. Isber był nieokrzesany i nie dawał sobą rządzić. Ona była jak Mardż Ujun, dumna i wykształcona, ale spokojna, basita. Wzdrygała się, gdy ktoś wybuchał gniewem, i unikała plotek. Nauczono ją, że milczenie ma swoją wartość. Może niejednemu zapobiec. Nie jestem pewien, kiedy postanowiłem przenieść się do Mardż Ujun. Przez jakiś czas czekałem na kogoś, kto uratowałby mnie przed sobą samym, ale – choć przyjaciele sprawiali wrażenie zatroskanych, kiedy opowiadałem o swoich planach – nikt taki się nie pojawił. Przeszedłem więc do czynów.

Załatwiłem sobie urlop w „Washington Post” i podpisałem umowę najmu mieszkania, które miało zapewnić mi dach nad głową, zanim zadanie to przejmie dom Isbera. Mój tymczasowy gospodarz Michel Fardisi, jeżdżący olbrzymim czerwonym mercedesem, przedstawiał, jak można było się spodziewać, obraz zepsucia; miał wydatny brzuch i przerzedzone włosy ufarbowane na kruczoczarno. Przypominał szefa orkiestry z nocnego klubu o podejrzanej reputacji, a zapalając kolejne marlboro red, opowiadał kawały zbyt niewybredne, by dały się parodiować. Oto człowiek świadomy mocy pieniędzy, nieodrodny syn miasta, które, nawiązując do swojej kupieckiej przeszłości, szczyciło się cechą zwaną szatara. Tłumaczenie tego słowa, przynajmniej najbardziej dosłowne, to: przebiegłość, spryt, zmyślność, pomysłowość. Jednakże w potocznym użyciu nabrało ono szerszego znaczenia: przymiotnik szatir konotuje chytrość, cwaniactwo, parę odcieni oszustwa. Być szatir to być bez wątpienia sprytniejszym od innych. Cecha godna pozazdroszczenia wśród ludzi urodzonych po to, żeby się handryczyć na targu. Michel uważał, że jest szatir. Podczas negocjowania czynszu oznajmił z początku Szibilowi, mojemu przyjacielowi z Mardż Ujun, że powinienem zapłacić całą sumę, sto dolarów, choć miesiąc dawno się już zaczął. W końcu, jak stwierdził, trzymał to mieszkanie dla mnie i przeganiał innych chętnych. (Przed tym spotkaniem nie miałem pojęcia o jego lokalu, ale mniejsza z tym). Podejrzewałem, że po prostu bada moją łatwowierność. Moja oklahomska arabszczyzna przeplatana egipskimi kolokwializmami sugerowała być może, że jestem takim naiwniakiem, za jakiego uważają tu każdego cudzoziemca. Zaprotestowałem więc, wskazując na stan mieszkania, plamy wilgoci na ścianach, skrzypiące drzwi, omszałe wejście i chwasty. Trudno sobie wyobrazić, żeby było wielu chętnych do wynajmu tego lokum; wyglądało jak melina seryjnego mordercy. Ostatecznie Michael stracił chęć do inwestowania czasu w kłótnie. Wzruszywszy ramionami, ustąpił, jak pokerzysta trzymający w ręku karty nie za mocne, ale śmiało rozegrane. Próbował mi wmawiać, że trafiłem na świetną okazję, ale raczej nie mogłem przyznać mu racji.

Później, wczesnym wieczorem, kiedy wypatrywałem dostawcy, który miał mi przywieźć zakupione meble, poczułem, że ktoś przygląda mi się z okna za figowcem. Po chwili podeszła do mnie stara kobieta. Zlustrowała mnie wzrokiem; najwyraźniej chciała dowiedzieć się jak najwięcej. Jej mina wskazywała, że moje wtargnięcie niezbyt się jej podoba. Ani śladu uśmiechu, żadnej oznaki gościnności, żadnego z bogatego katalogu pozdrowień, którymi szczyci się język arabski. – Ile pan płaci za wynajem? – zapytała. – Sto dolarów? Przytaknąłem. – Jest pan żonaty? Pokręciłem głową. – Wstawia pan własne meble? Po dłuższej chwili przytaknąłem, zerkając podejrzliwie, nie bardzo się bowiem orientowałem, o co jej chodzi. Nawet Szibila zaskoczyło to ostatnie pytanie. A potem wysiadł prąd, jak to się często zdarza w Mardż Ujun, i kobieta odeszła, mrucząc pod nosem, że mieszkanie jest dla mnie za małe i za drogie. Po kilku minutach wróciła. Nadal patrzyła spode łba, ale w ręku niosła świecę, żebym mógł oświetlić swój nowy dom. Wychodząc z mieszkania któregoś ranka kilka tygodni później, planowałem już na dobre rozpocząć prace budowlane. Spojrzałem w przelocie na starą koszulę Szibila zatykającą dziurę w ścianie kuchni, ale po chwili przejeżdżałem już koło dojrzewających granatów i panoramy Hermonu. Wszystko wydawało się takie, jak trzeba. Jakiś czas wcześniej postanowiłem rzucić palenie i teraz, głęboko oddychając, byłem zadowolony, że dziś rano nie sięgnąłem po papierosa. Nurtował mnie jednak lekki niepokój. Biszara, przyjaciel Dżumany, jednej z ostatnich moich kuzynek, które pozostały w Libanie, obiecał sprowadzić robotników, żeby rozpocząć odbudowę – nie, to byłoby zbyt skromne zadanie, chodziło raczej o s t w o r z e n i e n o w e j w i z j i domu Isbera. Co tam robotników. Rzemieślników! Mistrzów! Byłem przygotowany na to, że poznam olimpijczyków prac budowlanych. Biszara, z ambicją godną Alberta Speera, wprost rozpływał się nad planami, które wkrótce wprowadzą w życie. Jego opisy były jak operowe uwertury

z dudnieniem rozkuwanych ścian i arie na cześć tworzenia nowych sypialni. (Przekonywał mnie, że musi być ich pięć, dodając z fałszywą skromnością: „Nigdy nic nie wiadomo”). Wchodząc w światło reflektora, by wykonać długą partię solową, Biszara współbrzmiał z samym sobą, gdy prowadził mnie przez zrodzone w jego wyobraźni korytarze, obok nowych łazienek z błyszczącą, niesłychanie kosztowną armaturą, jadalni godnej głów państwa, gargantuicznej kuchni, gdzie będą powstawać niezliczone dania, i przytulnego salonu, w którym przyjdę do siebie po załamaniu nerwowym, jakie z pewnością czekałoby mnie po przejrzeniu rachunków, o których nikt nie wspominał. Główny Budowniczy przewidywał dobudowanie jeszcze jednego piętra. Nowy, elegancki balkon nad liwanem (holem wejściowym) otwierałby się majestatycznie na potrójną arkadę okien, stąd rozciągałby się widok na pokryte śniegiem szczyty. W wizji Biszary zachowalibyśmy czerwone dachówki, a także marmury w liwanie. Pozostałyby też stuletnie żelazne balustrady – darabzin – na balkonach i nad oknami. Może dałoby się uratować część pięknych płytek podłogowych, echo lewantyńskiej przeszłości, a kamień można byłoby oczyścić. Większość rzeczy należałoby jednak zastąpić nowymi. Przeglądając plan, wzdrygnąłem się. Niesłychana precyzja liter, jakimi był opisany, godnych listu z żądaniem okupu, przekonała mnie, że mam do czynienia z psychotykiem. I czy n a p r a w d ę starczy nam na to wszystko czasu? Podejrzewałem, że mój roczny urlop z gazety dobiegnie końca, zanim zainstalujemy przenośną toaletę dla robotników. Tamtego ranka szedłem przez zapuszczony ogród Bahidży, usiany kępami uschniętych chwastów i szczątkami zapomnianych bram i murów, mając świadomość, że zaczynamy, albo przynajmniej żywiąc taką nadzieję. Spodziewałem się, że zastanę w domu ekipę Biszary. Na miejscu jednak prawie nikogo nie było. Tylko Fuad Lahud, nasz inżynier i mąż Dżumany, coś robił, jakby od niechcenia – i rzeczywiście od niechcenia. Odłupywał kilkudziesięcioletni tynk czymś, co się okazało metalową podpórką na książki. Równie niewzruszony, jak ja byłem chimeryczny, uśmiechnął się.

Miało mnie to uspokoić. Nie uspokoiło. Przygotowując się na to, co mnie czeka, zdałem sobie sprawę, że tego dnia nie rzucę palenia. I następnego chyba też nie. Fuad wyjaśnił mi, że Biszara, wielki wizjoner, wciąż realizuje pewien projekt w Dolinie Bekaa, kilka godzin drogi stąd. Jego ekipa wróciła zaś do Syrii w obawie przed pogłębiającym się kryzysem politycznym, w którym rząd i opozycyjny Hezbollah były stronami konfliktu. Kryzys paraliżował państwo. Wybory następnego prezydenta utknęły w martwym punkcie. Konkurujące ze sobą stacje telewizyjne szydziły ze zwolenników strony przeciwnej, nazywając ich milicją i zabójcami do wynajęcia. Nikt sobie chyba nie wyobrażał, że konflikt da się rozwiązać bez użycia przemocy. Doszedłem do wniosku, że nigdy nie zaczniemy. Co zrobiłby Isber? Zapaliłem papierosa. Wyruszyłem do Mardż Ujun z Bejrutu swoim zielonym jeepem cherokee mniej więcej miesiąc przed dniem, w którym nie zaczęła się budowa. Moje zapasy składały się z bochenka chleba nazywanego przez Libańczyków tostowym, pięciu puszek tuńczyka, sera, torebek z prażonymi orzeszkami krikri, dwóch butelek wody, szparagów, serc palmy, marynowanej okry i kawy oraz kubka. W plecaku, wciśnięta między ubrania i sandały, gulgotała butelka glenfiddicha. Adresu nie było; Liban nie uznaje dokładnych oznaczeń, jak w przywiązanych do kodów pocztowych Stanach Zjednoczonych. Drogę, nawet w czasach pokoju, wskazuje się opisowo: jedź koło rozpadającej się latarni morskiej, skręć na prawo przy portrecie rewolucjonisty, a w lewo obok pomnika przedstawiającego kogoś w rodzaju paszy, blisko kamienistego wadi, którego nazwy nikt nie zna. Drogi snują swoją opowieść, a choć pojawiły się nowe szczegóły, krajobraz pozostał taki sam jak ten, na który patrzyła przed laty moja rodzina, gdy opuszczając Mardż Ujun, zmierzała do Bejrutu i Ameryki. Szadidowie należeli do pierwszych rodzin, które wyjechały z Mardż Ujun,

dołączając do uciekinierów, których exodus zaczął się około 1894 roku. Gdy po zabójstwie pewnego szejka z Metulli o mało nie doszło do ataku druzyjskich plemion na Mardż Ujun, Ibrahim Szadid, niski, żylasty mężczyzna z charakterystycznym podkręconym wąsem, uznał, że ma dość wendet w kraju, gdzie zdarzają się nazbyt często. Wyruszył w drogę do Stanów Zjednoczonych, dokąd dotarł po miesiącu – na ośle, statkiem, pociągiem, a w końcu pieszo – z Bejrutu przez Francję do Nowego Jorku, stamtąd zaś do miasta nad Red River na granicy Oklahomy. Wylądował ostatecznie w Sherman w Teksasie, mieście na prerii, nazwanym tak na cześć bohatera teksaskiej rewolucji i najbardziej znanym z tego, że Jesse James spędził tu część miodowego miesiąca. W kraju pozostał brat Ibrahima Ajjasz. Kiedy jednak drugi brat Szehade postanowił pojechać do Teksasu, Ajjasz wysłał z nim swojego najstarszego syna Mikbala. Mikbal, czternastolatek o okrągłej twarzy i wąskich ramionach, z wytatuowanym na nadgarstku krzyżem, który miał chronić przez złym urokiem, usłuchał ojca. Nigdy go już nie zobaczył, choć krewni napływający do nowego kraju przywozili od czasu do czasu wieści o rodzinie, w tym o udrękach, jakie przyniosły pobór do osmańskiego wojska i I wojna światowa. Mikbal i jego stryj Szehade zajęli się handlem obwoźnym. Przenieśli się do Oklahomy, która właśnie uzyskała prawa stanu. Opływająca w ropę naftową, była pełną energii krainą bezprawia, pograniczem jak Teksas. W wąwozach, które mijałem, jadąc owego dnia do Mardż Ujun, ścierały się kiedyś imperia – Hetyci, Aramejczycy, Asyryjczycy, Babilończycy, Rzymianie, Bizantyjczycy, Arabowie, Seldżucy i krzyżowcy. Z imperiami przybywali królowie: Nabuchodonozor, Tiglatpilesar, Ben-Hadad. Po nich zaś następni, od Amra ibn al-Asa do Saladyna, Kurda, który stał się nemezis krzyżowców. Ich dziedzicami byli osmańscy beje i paszowie, brytyjscy marszałkowie polni i francuscy wysocy komisarze. Państwu osmańskiemu dał w XIV wieku początek mało znaczący emirat pod wodzą Osmana, ale władzę nad późniejszym Libanem roztoczyło ono

dopiero za panowania Selima I , którego budzący strach janczarowie podbili Egipt i Syrię. W apogeum potęgi, pod berłem jego następcy nieskromnie nazwanego Sulejmanem Wspaniałym, imperium osmańskie było niezwyciężonym, najbogatszym i być może najbardziej nowoczesnym, jak na owe czasy, królestwem świata. Nazwało się Wiecznym Państwem. Rozciągając się na trzech kontynentach przez ponad sześć wieków, było muzułmańskim odpowiednikiem Rzymu. Władało większością Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej i Bałkanami. Dziś nikt by już nie tęsknił za państwem Osmanów. Często wspomina się – o ile ktoś w ogóle wraca myślą do tej epoki – masakry dokonane na Żydach i chrześcijanach, ich dyskryminację w systemie podatkowym i w handlu. Równość była pojęciem nieznanym, ale przez wszystkie te wieki imperium osmańskie scalało niezwykłą mozaikę grup etnicznych, religii, narodowości i języków, która, nieskrępowana granicami, składała się na kulturę o wiele wspanialszą niż jej poszczególne części. Trwała dzięki swemu pluralizmowi i swoistej koncepcji tolerancji. Albańczycy i Grecy, Ormianie i Serbowie, Arabowie i Węgrzy służyli władzy; chrześcijanie zasilali szeregi janczarów; muzułmanie i chrześcijanie, Żydzi i Samarytanie, Czerkiesi i Arabowie, Ormianie i Kurdowie zamieszkiwali tereny niezbyt odległe od Mardż Ujun. Kiedy w 1492 roku wygnano z Hiszpanii muzułmanów i Żydów sefardyjskich, władca Turków wysłał po nich na drugi brzeg Morza Śródziemnego swoje okręty i osiedlił ich na ziemiach imperium, gdzie islam nigdy nie był zbytnio ortodoksyjny, pozostając pod wpływem lokalnych tradycji, mistycyzmu, a nawet chrześcijaństwa, z którymi koegzystował. Nikt nie był tak naprawdę Osmanem, w czym niektórzy upatrują przyczynę ostatecznego upadku imperium. Ale od czasu jego upadku po I wojnie światowej nigdy już taka mozaika kultur nie egzystowała na tak rozległej połaci ziemi. Wojna miała być końcem i początkiem. Do tej pory najstarsi ludzie opowiadają o tych ostatnich tchnieniach imperium – o seferberlik. Tak się za Osmanów nazywał pobór do wojska, ale słowo to nabrało szerszego znaczenia: utożsamiano je z głodem, terrorem i chorobami, które w tamtych

czasach odbierały ludziom życie i wyniszczały dusze. Wydawało się, że zwykła normalność nie zamierza powrócić. Jedyne krążące po Mardż Ujun historie o tych tragicznych dniach to ponure opowieści o sąsiadach grzebiących w nawozie i kurzych odchodach w poszukiwaniu czegokolwiek do jedzenia. Matki i ojcowie wymykali się nocami na pola, żeby ścinać kłosy pszenicy, po czym mełli niedojrzałe zboże na niemal niejadalną papkę, by wyżywić dzieci. Inni próbowali jeść trawę. Ludzie szturmowali magazyny dawnych osmańskich twierdz, grabiąc ziarno, oliwę, ghi, cukier i cebulę. Nocą na placach Bejrutu rozlegały się krzyki: „Dżu’an!” – jestem głodny. Epidemie tyfusu i malarii zbierały żniwo wśród osłabionych ludzi. Nękaną zarazą wieś zaatakowała szarańcza. Martwych znajdowano w rynsztokach, w ubraniach, które ledwo zakrywały podobną do papieru skórę. Na porządku dziennym były historie o pomieszaniu zmysłów. W 1920 roku Francuzi ogłosili utworzenie Libanu, upychając w nowo wytyczonych granicach osiemnaście grup wyznaniowych – w tym szyitów i sunnitów, grekoprawosławnych i maronitów, Druzów, Ormian oraz garstkę Żydów. Nie było – i nie miało być – zgody co do tego, jaki ma być ten kraj. Zaczęły się więc kolejne kryzysy, które pogłębiły się po 1948 roku, po utworzeniu Izraela. Wojna domowa szalała od 1975 do 1990 roku, a później inne jeszcze konflikty zaogniły spory i naznaczyły krwią życie tutejszych ludzi. Stara droga do Mardż Ujun prowadzi obecnie przez tereny, gdzie linie demarkacyjne wytyczone są przez barwy, chorągwie i portrety symbolizujące te konflikty, wszystkie zaś w skrócie wyrażają sprawę, o jaką toczy się walka. Kolor żółty to Hezbollah i terytorium szyitów, najliczniejszego w Libanie wyznania. Portrety zamordowanego przywódcy, który w spazmie ognia i przemocy zginął w Bejrucie na rogu nadmorskiego bulwaru, znaczą terytorium sunnitów, drugich co do liczebności po szyitach. Błyski zieleni, czerwieni i pomarańczy zapowiadają nieprzejednanych chrześcijan, ich niezliczone odłamy. Niektórzy wciąż żywią złudzenia o supremacji, o niemożliwym połączeniu Kościoła i państwa. Każdy z przywódców ma swój tytuł: sajjid[4], doktor, generał, szejk, nauczyciel albo bej. W tym labiryncie sporów każda ze społeczności uważa, że pisana jest jej przyszłość.

Żadna nie ma gwarancji przetrwania. Pierwszego wieczora po przyjeździe do Mardż Ujun przyjąłem od mojego przyjaciela Szibila whisky i wolne łóżko. Szibil jest gadatliwy, choć nieszczęśliwy, dużo mówi, jakby słowną żonglerką starał się odwrócić uwagę od tego, czego nie chce dać po sobie poznać. Z jego okien widać granicę izraelską. Izraelskie punkty kontrolne rozmieszczone są wzdłuż grzbietu góry Hermon, której część Izrael okupuje od 1967 roku. Dalej leży Syria i górskie pasma schodzące ku Jordanowi. Zuchwale i nieustannie oświetlona Metulla drwiła z nas, bo światła Mardż Ujun przygasały i zapalały się na nowo, kiedy piliśmy. Przerwy w dostawach energii są tu na porządku dziennym. Przyzwyczajony do Bagdadu, gdzie światła wydobywają na jaw góry śmieci i rzeki wojskowego betonu (choć tylko przez dwanaście godzin dziennie), zaskoczony jestem niezakłóconym działaniem usług komunalnych. Tej nocy prąd wręcz nas kokietował, to obiecując elektryczność, to znów grożąc wielogodzinnym zaciemnieniem. Zanim zdążyłem wypowiedzieć tę myśl, odezwał się Szibil: „Prostytutka sobie poszła” – oznajmił niezbyt już trzeźwy, gdy światło kolejny raz przygasło. Zapanowała ciemność, tym razem na dłużej. Kiedy znów mogliśmy coś zobaczyć, Szibil zawołał: „Prostytutka przyszła”. Szibila nie sposób wyrwać z Mardż Ujun, gdzie nikt już nie wspomina o jego rodzinie, z którą się niegdyś liczono. Zdrowie niezbyt mu dopisuje; większość nocy spędza bezsennie, rzucając się na łóżku i nakręcając się wciąż na nowo rozpamiętywaniem nagromadzonych uraz, wyimaginowanych zniewag i niekończących się kłótni. One są dlań dowodem, że nadal żyje. Zamieszkuje wymarłe miasto, które trwa głównie w jego pamięci, ale dla niego jest całym światem. Trudno zapomnieć nasze pierwsze spotkanie, ponad rok wcześniej. Po pewnym wahaniu zaprosił mnie do swojego domu ukrytego w gaju oliwnym i wśród opuncji, niedaleko głównej ulicy miasta. Była to wiekowa kamienna rodzinna rezydencja, zmieniona w zabałaganiony akademik. Na podniszczonych meblach leżały ubrania, w gabinecie gospodarza walały się

witaminy i na wpół opróżnione butelki z różnymi alkoholami. Zakurzone kasety piętrzyły się koło magnetofonu z gramofonem, a na stoliku leżała otwarta książka o astrologii, z pozaginanymi rogami stronic. „My, Bliźnięta, jesteśmy komunikatywni” – powiedział mi. Ożenił się z sunnitką, ale małżeństwo się nie układało. „Ona jest spod znaku Raka, a ja Bliźniąt” – wyjaśnił przyczynę rozwodu. Na zewnątrz stał jego biały mercedes, rocznik 1971. Parkował go bardzo starannie, kilkakrotnie wjeżdżając i wyjeżdżając, cofając i podjeżdżając do przodu, aż uznał, że jest dobrze. – Zawsze parkuję tak, żeby móc od razu wyjechać – powiedział. I tak było rzeczywiście. Samochód był nieodmiennie skierowany przodem w dół pochyłości. Zapytałem, dlaczego tak robi. – Żeby uciec! – odparł i roześmiał się na cały głos. Po paru dniach przedstawił mi w formie rady wersję swojego planu. „Kawa bez kardamonu jest jak panna młoda bez sukni ślubnej”. Tak można w przybliżeniu przetłumaczyć słowa mojej kuzynki Dżumany wypowiedziane przy kawie w domu sąsiadki. Podczas poprzednich wizyt poznałem twarze kilku osób z różnych stron miasta, a w pierwszych dniach pobytu w Mardż Ujun zasypywano mnie zaproszeniami na kawę. Jak każe zwyczaj, i tak było nawet w czasach Bahidży, gorzki napój podaje się w filiżaneczkach w kształcie dużych naparstków. Porcja nalana z niebieskiego kociołka o długiej rączce została przyniesiona na srebrnej tacy ze złotym rantem. Już w 1716 roku pewien podróżny odnotował podobno, że mieszkańcy z Mardż Ujun spożywają zadziwiająco dużo tego napoju. Przypisał to ich beduińskiemu pochodzeniu – zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie zachowali hojność i gościnność koczowniczych plemion. „Nie znalazłem w Dżudajdzie ani jednego hotelu ani kawiarni, ale każdy dom w Dżudajdzie jest hotelem” – wspominał. (Uderzyło go również to, że goszcząc przez trzydzieści dni w jednym z tych domów, co zapewne też zawdzięczał beduińskiej tradycji, ani razu nie zobaczył twarzy żadnej z kobiet z rodziny

gospodarzy). Po niemal trzech wiekach kawa w Mardż Ujun nadal jest wszechobecna. „Najważniejsza w Dżudajdzie jest kawa” – stwierdził jeden z moich znajomych. „Jeśli masz gościa i nie podasz mu kawy, to żaden z niego gość”. Bahidża świetnie o tym wiedziała. W tym kraju za czasów Bahidży kobiety umiały na różne sposoby wnosić spokój w życie codzienne. Atmosferę zdominowaną przez skrajności łagodziły wtedy rytuały i medytacje, herbata i przysłowia; kojący układ ogrodowych grządek, cicha satysfakcja z pieczołowicie złożonej tkaniny, mieszanie sosów, które długo gęstniały. Każda chwila przynosiła coś, co odrywało oczy, umysł i serce od trosk. Po ślubie Bahidża Samara, nieodrodna córa tutejszych zwyczajów, uważająca się za najlepszą kawiarkę w całym Mardż Ujun, wstawała każdego ranka o czwartej, najpóźniej przed piątą, żeby przygotować kawę po turecku. Rozpalała węgiel drzewny w stojącym na patio piecyku kanun. Gdy już się rozżarzył, stawiała na nim kociołek z długą rączką, zwany rakwa, i podgrzewała wodę. Kiedy woda zawrzała, zdejmowała naczynie z ognia i łyżka po łyżce wsypywała zmieloną kawę, jakby odprawiając rytuał. Potem znów stawiała kociołek na piecu i łyżeczką mieszała kawę we wrzącej wodzie. Czynność ta, trwająca ponad godzinę, była jak medytacja, kawa podczas mieszania zaczynała wrzeć. Piana podnosiła się, po czym opadała, gdy Bahidża odsuwała rakwę, a potem podnosiła się znowu, aż kawa nabrała idealnego smaku, o czym świadczył widżh, cienka warstwa piany, której właściwą konsystencję i barwę Bahidża intuicyjnie rozpoznawała. Ponieważ byłem singlem, przyjaciele ostrzegli, żebym nie zachodził na kawę do domu samotnej kobiety więcej niż jeden raz; za drugim razem czekałby już ksiądz, żeby udzielić nam ślubu. Słyszało się mroczne, nieco dziwaczne opowieści o kobietach uprawiających za pomocą kawy czarną magię, żeby zwabić odpowiedniego mężczyznę. (Jeden ze znajomych przypisywał swoje krótkie małżeństwo działaniu nadprzyrodzonych sił). Wszyscy opanowali

rytuał podawania kawy dzięki setkom lat praktyki, która nadała wdzięk każdemu gestowi. Zgodnie ze zwyczajem kawa lub herbata pojawiała się dopiero po słodyczach, owocach, czasem po orzechach z rodzynkami. Następnie podawano zwykle czekoladę. Najpierw częstowano gości, rodzinę zaś i gospodarzy na końcu. Gdy zasiedliśmy przy kawie tamtego dnia, kiedy nie rozpoczęła się budowa, przeżyłem miły moment. Pierwszy dostał kawę z kardamonem Biszara, po nim Fuad, dopiero potem ja. Nasza rozmowa zeszła oczywiście na sprawy dzielnicy i dość niepokojącą ciszę, jaka w niej panowała. Nasza gospodyni Wadia Dabbaghi była żoną dyrektora Al-Kullijja al-Watanijja, szkoły średniej w Mardż Ujun. Mieszkała naprzeciwko domu Samary i wymieniła tych, co pozostali w najbliższym kwartale: ona, jej mąż Maurice oraz zamieszkały kilka domów dalej krawiec, który zwykle spędzał tutaj lato. Reszta, jak mi wcześniej powiedziała, albo studiowała w Bejrucie, albo pracowała za granicą – w Ameryce lub tam, gdzie ropa naftowa napędza chaotyczny rozrost miast, jak choćby w Dubaju, gdzie kobiety stroją wrzeszczące niemowlęta w ubranka od Versacego, a wszystkie lustrzane powierzchnie przeglądają się w sobie. – Jesteś czwarty – powiedziała Wadia, a jej blady uśmiech sugerował, że nie uszczęśliwia jej tak mała liczba sąsiadów. Wcale nie pragnęła samotności. – Mam złe przeczucia – oznajmił Szibil, który dołączył do nas, kiedy poruszono temat odbudowy domu mojej babki. – Bardzo bym nie chciał oglądać, jak zrobią z ciebie wała – ciągnął. – To miejsce nie należy do ciebie. Dlaczego nie kupić ziemi i nie zbudować domu? Albo kupić dom, który należałby tylko do ciebie, i wyremontować go? Ten ma zbyt wielu właścicieli. Nie jest twój. Wymamrotał stare arabskie powiedzenie: „Skrawek ziemi potrafi wykończyć właścicieli”. Po czym pokiwał głową. Później zadawałem sobie pytanie, czy przypadkiem Szibil i inni pesymiści nie mieli racji. Ujmując rzecz najprościej, widzieli problem następująco: nie jestem właścicielem domu. Z prawnego punktu widzenia nie należy on do mnie. Spory między spadkobiercami często blokowały odbudowę. Z powodu przeciągających się kłótni rodzinnych wiele starych budynków pozostało opuszczonych jak zapomniane forpoczty imperium. Nie byłem pewien, czy powiedzie mi się

w tej batalii. Wychowano mnie w niewinności sprzecznej z doświadczeniem moich pragmatycznych arabskich przodków. Urodzić się w tej części świata to nie tylko poznać stratę i rozpamiętywać, lecz także delektować się nieskończonymi rozkoszami kłótni. Odczuwać, a często udawać użyteczną wściekłość. Gniew odwraca uwagę; może być fortelem maskującym brak argumentów albo prawdziwe motywy. Teatr odgrywany przy stole negocjacji czy w trakcie porannej pyskówki na targu stanowi część akcji. Rodzinne spory wywożone są daleko. Opowieści o cholerycznym Domu Szadidów niekoniecznie inspirują ciotki i wujów, starających się na klimatyzowanych przedmieściach Oklahomy okiełznać temperamenty. Kiedy odkryłem Hajj asz-Szadadni, dzielnicę za domem Szibila, która nosiła kiedyś nasze nazwisko, spodziewałem się zobaczyć tam wściekłe grupy niedużych mężczyzn oddających się nocnym występkom i nieustannie wygrażających pięściami. Anis Szadid, który był dawno temu burmistrzem naszego miasta, wiedział, jak zachować pozory przyzwoitości. Jego fez, popularne niegdyś osmańskie nakrycie głowy, nigdy nie odchylał się od pionu. Garnitur był zadbany, skórzane buty lśniły, a laska była zakończona błyszczącą rączką ze standardowego srebra. Jego choleryczny temperament wychodził jednak na wierzch przy byle okazji – Anis absolutnie odrzucał wszelkie prośby o namysł czy umiarkowanie, zwłaszcza w kwestii namiętności do fajki wodnej. Jeden z Szadidów, zniechęcony do nauki w szkole, zakopał książki w ogrodzie, żeby wyhodować drzewo wiedzy. Inny Szadid, chcąc zademonstrować lojalność czy też uczucie, próbował wyrobić swojemu psu paszport na nazwisko Bobby Szadid (Bobby to popularne w krajach arabskich psie imię). Mój znacznie rozsądniejszy dziadek Abdullah Szadid, który miał niebawem zostać mężem mojej babki Raify, po przyjeździe do Ameryki włóczył się po teksaskich polach naftowych, zanim wziął kurs na fabryki i montownie samochodów w Detroit, gdzie wraz z innymi Libańczykami – nazywano ich wtedy Syryjczykami lub Turkami – walczył

jako związkowiec o prawa robotników. Następnie przeniósł się do Oklahomy, bardziej bukolicznej niż Detroit. Tu zyskał poważanie, na które nigdy specjalnie nie liczył, stając się właścicielem sklepu tekstylnego o zakurzonych półkach. Abdullah kupił sklep od człowieka, który nieco dalej przy tej samej ulicy otworzył drugi taki sam. Wściekły, że go oszukano, wymknął się w nocy razem ze swoim krewniakiem i zgodnie z zasadami wiejskiej wendety podpalił interes konkurenta. Czy jest w jakimś kraju rodzina, która by nie komplikowała podziału pieniędzy, domów lub ziemi? Spory wynikają nie tylko z chciwości, ale i z krzywd, wrogości i rywalizacji jeszcze z czasów dzieciństwa. Wszystko oczywiście wzmagają typowe dla tych stron żywiołowe, lecz doskonale dostrojone do sytuacji talenty negocjacyjne, uwidaczniające się nawet w ramach poszczególnych rodzin. Wyobraźcie sobie niekończącą się, coraz bardziej zapalczywą demonstrację szybko zmieniających się poglądów. Wyobraźcie sobie mamrotanie gróźb, coraz bardziej zapalczywych. Zaczynamy więc. W Libanie każda nieruchom*ość – dom, ziemia czy te obszary podupadającego splendoru, gdzie znajduje się jedno i drugie – składa się z dwóch tysięcy czterystu udziałów. Nie pytajcie, skąd się wzięła ta liczba. Ktoś to wyjaśni z absolutną pewnością siebie, nie dbając wszakże o precyzję. A potem ktoś sprostuje, poda inną liczbę, potem głosy się podniosą, coraz bardziej rozżalone. W ciągu pół godziny może już być po przyjaźni lub małżeństwie. Będzie się darło dokumenty lub nimi ciskało. A potem… trzaśnięcie drzwiami? Niezupełnie. Dyskutant, który wyszedł, zjawi się na powrót, by dalej robić afronty. Zataczający ustawiczne kręgi czas jest bez znaczenia. Ludzie obdarzeni szczególnie dobrą pamięcią chętnie opowiadają historię mężczyzny, którego ojciec został zabity, co zapoczątkowało wendetę. Po upływie czterdziestu lat sąsiedzi zapytali syna, dlaczego się nie zemścił. „Jeszcze nie czas” – odparł z niewzruszonym spokojem, cierpliwy. Sytuacja wyglądała następująco: rodzinny dom, zgodnie z aktem notarialnym, nadal należał do „spadkobierców Isbera Samary”. Było ich

dwudziestu trzech, dalekich, zapalczywych kuzynów, rozrzuconych po Libanie, Brazylii i pięciu amerykańskich stanach – Oklahomie, Kansas, Missouri, Iowie i Florydzie. Każdy z pokolenia mojego ojca odziedziczył sto cztery udziały, powiększone lub pomniejszone o kilka dziesiątych. Ja mogłem się pochwalić najwyżej trzydziestoma pięcioma, a i to tylko w wypadku zaokrąglenia przypadających na mnie 34,78. Sąsiedzi uznali mój ambitny zamiar odbudowania domu za głupi, pochopny, nie mówiąc już o tym, że lekkomyślny, niebezpieczny i bardzo „amerykański”. Pomimo obaw i głośno wypowiadanych ostrzeżeń, pozostałem zdecydowany. Zgodziliśmy się z Dżumaną zrobić to dla rodziny, czy też jakiegoś wyobrażenia o niej. W naszym przyrzeczeniu było coś z męczeństwa. Mieliśmy zostawić formę własności w obecnym stanie. Powinienem był zapewne porozmawiać z amerykańskimi kuzynami, postarać się o ich błogosławieństwo, a właściwie o zgodę. Przyznam, że tego nie zrobiłem. Dystans i długoletnia apatia moich kuzynów dały mi carte blanche. Wracałem do domu Isbera, gdy słońce chyliło się powoli ku zachodowi, a miękkie, chwiejne światło wypełniało pęknięcia i szczeliny mijanych przeze mnie domów. Dom Isbera, liczący sobie prawie sto lat, składał się z dwóch majestatycznych kondygnacji zbudowanych z szacownych materiałów. Niegdyś funkcjonalny, zachował swoją niewątpliwą elegancję, jego kamienie wznosiły się w symetrycznych rzędach, których było razem trzydzieści pięć, wieńczył je zaś armid (to arabskie słowo zapożyczone z tureckiego opisuje te czerwone dachówki z lewantyńskiej i kosmopolitycznej przeszłości). Dach podpierały drewniane łuki w kształcie solidnego ślimaka skrzypiec. Dwa balkony zdobiła kunsztownie wykuta, lecz zardzewiała żelazna balustrada, pod nimi rosła przysadzista śliwa. Większy z nich stanowił ramę dla najwdzięczniejszego elementu domu, trzech łuków podpartych dwiema marmurowymi kolumnami. Żaden chyba inny element architektury nie kojarzy się z tradycyjnym libańskim domem tak bardzo jak taka potrójna arkada, choć sam motyw pochodzi sprzed niemal trzech tysięcy lat, z czasów

rzymskich. Pod koniec życia Bahidży parter wynajmowano, niekiedy mieszkały tam dwie rodziny, a w następnych latach dom nie uniknął ponurych scen. Kiedy w 1975 roku wybuchła w Libanie wojna domowa, rabusie go splądrowali, wykwintne meble wyrzucili na podwórze i otworzyli drogę dzikim lokatorom. Podczas długoletniej okupacji izraelskiej na piętro wprowadził się człowiek o osobliwym, podstępnym charakterze. Niektórzy twierdzili, że Albert Haddad jest zwyczajnym informatorem Izraelczyków, inni byli przekonani, że to płatny agent Mosadu. Budził we wszystkich strach do tego stopnia, że opowieści o tym ponurym typie dotarły aż do Ameryki. Kiedy w 2000 roku Haddad ewakuował się razem z Izraelczykami, na ganku znaleziono rozkładające się ścierwo uwiązanego na łańcuchu psa. Funkcjonariusze muchabarat, tajnych służb irackich i syryjskich, brutalni sadyści, często wykorzystują podczas przesłuchań i tortur ostre, agresywne psy. Przeszedłem przez ogród, mijając zaniedbane krzaki różowych pelargonii, ledwo żywych z braku wody. Zasadził je wzdłuż kamiennego muru sąsiad, zasmucony, że dom się rozpada. Brama, zamknięta na złocistą kłódkę z napisem BOXER , była lichą konstrukcją z żelaza, drewna, siatki i drutu, wiszącą na zawiasach typowych dla drzwi od stodoły. Jak wszystkie wejścia do domu znajdowała się w opłakanym stanie; wszędzie czegoś brakowało – zamka, klamki lub szyby. Klucz, który dostałem, nie chciał z początku działać, choć używałem go, kiedy bywałem tu przedtem. W końcu drzwi zaskrzypiały, podniósł się słup kurzu, zobaczyłem snopy światła wpadające do mrocznego, zaniedbanego pomieszczenia. Nad progiem zwisały pajęczyny, które rozbłysły w popołudniowym słońcu. Większość pokoi na parterze wyglądała jak splądrowana, przypomniała mi sceny z Bagdadu w dniach po upadku Saddama. Do belki przyszpilono wyblakłe zdjęcie korpulentnej modelki z fryzurą modną dziesięć lat wcześniej, wycięte z arabskiego magazynu lifestylowego. Z sufitu zwisały druty i lampy, ale w większości bez żarówek. Odciski kilkunastu różnych obutych stóp sugerowały, że się stąd pospiesznie ewakuowano. Stopniowo

odkrywała się jednak przede mną struktura tego miejsca, ukryte cechy jego stylu. Nie było tu ostrych kątów ani ślepych uliczek. Idąc w stronę wygładzonych kamiennych schodów, zauważyłem wyglądające spod warstwy kurzu ozdobne włoskie płytki podłogowe. Z powodów, których nie potrafię wyjaśnić, od razu mnie zauroczyły. Nie jestem znawcą, ale wiedziałem, że takie płytki nazywają się cemento (choć wówczas mówiło się na nie sadżdżade, co po arabsku znaczy „dywan”; nazwę tę zawdzięczają powtarzającym się kolorowym deseniom). Spod brudu udało mi się dojrzeć tylko czerń i biel, ale przypuszczałem, że przez te wszystkie lata kryły się pod nim i inne odcienie. Podczas licznych pobytów na Bliskim Wschodzie prawie nie zwracałem uwagi na płytki, po których tyle razy stąpałem. Jestem niemal pewien, że były na podłodze Feisal Hotel – naprzeciwko Bab al-Amud, Bramy Damasceńskiej w Jerozolimie – gdzie mieszkałem przez kilka miesięcy, gdy podczas pierwszej intifady jako gniewny osiemnastoletni student pracowałem w anglojęzycznym tygodniku palestyńskim. Wydaje mi się, że takie płytki widziałem później w Kairze przy placu Talaata Harba, na podłogach kawiarni Groppiego, Café Riche i Klubu Greckiego – typowe dla śródmieścia o paryskich ambicjach i egipskiej nostalgii. Pamiętałem wzory i barwy widywane na podłogach domów, sklepów i restauracji w podupadłych dzielnicach Bejrutu i Nablusu, Damaszku i Aleppo. Zawsze chciałem wtedy przywłaszczyć sobie coś, co nigdy nie należało do mnie. Ale tak naprawdę zauroczyło mnie cemento w domu Isbera. U podnóża schodów wiodących do wejścia, przy kamiennej płycie, ułożono dwadzieścia płytek; prawdopodobnie był to późniejszy dodatek, bo pokrywały niewielką płaszczyznę, nieco ponad metrowej długości i niespełna metrowej szerokości. Nie były rozmieszczone symetrycznie ani według określonego wzoru (zwłaszcza w porównaniu z o wiele większymi, staranniej rozplanowanymi powierzchniami, jakie odkryłem na górze). Mój pradziadek, zawsze oszczędny, nie zmarnowałby ani jednej płytki i prawdopodobnie wykorzystał tu ich resztki, żeby stworzyć ozdobny akcent. Nie mogłem oderwać od nich wzroku. Urzekło mnie ich wyszukanie i bogactwo odcieni, które

zapowiadały. Gdy nogą odgarnąłem warstwę brudu, dostrzegłem kolory, które nie zatarły się przez sto lat – łagodne żółcie, fiolety i zielenie, jakich dotąd nigdzie nie widziałem. W sobotę rano, tydzień po tym, jak dowiedzieliśmy się, że Biszara wciąż jest zajęty w Dolinie Bekaa, wpadł do mnie Fuad. Z przekonaniem godnym dżentelmena i spokojną, typowo libańską pewnością siebie ręczył, że nie wszystko stracone. Z dumą oznajmił, że przemyślał sprawę. Jest wyjście z sytuacji, co gwarantuje jego brat Armando. Wspólnie rozwiążą problemy z projektem i mnie uratują. Wyglądało na to, że Armando też jest architektem, a Fuad, nie chcąc wzbudzać fałszywych nadziei, pokazał mu już dom, żeby mógł ustalić, co jest do zrobienia. Armando, dzięki Bogu i nie tylko, nie dał się zniechęcić. Pomysły zaś mieli następujące: zajmą się całym przedsięwzięciem jako inżynier i architekt. Okroimy zbyt złożony, zbyt czasochłonny i kosztowny plan Biszary, wynajmiemy miejscowych robotników. Zrobimy, co się da, biorąc pod uwagę ograniczenia czasowe (rok) i finansowe (nigdy nie ma dość pieniędzy). Ponieważ po raz pierwszy zetknąłem się z kimś oprócz mnie samego, kto okazał najdrobniejsze zainteresowanie aspektem finansowym, byłem gotów pójść na ten układ. – Będzie dużo niespodzianek – zapowiedział Fuad, gdy zapalałem kolejnego papierosa. Fuad i Armando mieli zjawiać się raz na tydzień, ale potrzebowaliśmy też kierownika robót, który nadzorowałby codzienną pracę i rozwiązywał problemy, jakie nieuchronnie zdarzają się na budowie. Niewykluczone, powiedział Fuad, że nasz sąsiad zna potencjalnego kandydata. Po chwili namysłu przypomniałem sobie o Hikmacie, dumnym, postawnym mężczyźnie, który mieszkał nieopodal w domu przypominającym dwór. Hikmat Farha był jednym z pierwszych ludzi, których poznałem w tym mieście, pewnie dlatego że trudno go było przeoczyć – szeroki w ramionach, z obowiązkowym wąsem, ładnym orlim nosem i przerzedzonymi włosami zaczesanymi do tyłu. – Jesteś chyba najwyższym mężczyzną w Mardż Ujun – powiedziałem mu

wtedy. – Jest jeden wyższy ode mnie – sprostował. Zachowywał dystans, a ja mu zaufałem. Tak się pomyślnie złożyło, że Hikmat miał kandydata, przyjaciela rodziny, który jeszcze przed wybuchem wojny domowej w 1975 roku zbudował dla Farhów na skraju miasta stację benzynową, monstrum z betonu. Hikmat zadzwonił do jego syna i poprosił, żeby przysłał ojca, który nosił przydomek Abu Jean, ale minęła godzina i nikt się nie zjawił. Kiedy ja zadzwoniłem, Hikmat powiedział, że Abu Jean przyszedł, godzinę czekał, nikogo nie zastał, wrócił więc do domu na kawę. Niepokojące było to, że nie potrafił nas znaleźć, tuż przed domem, widocznych z ulicy. Wybrałem się jednak po niego, bo w Mardż Ujun wszędzie jest blisko. Okazało się, że Abu Jean rozpoznał mnie, zanim ja go rozpoznałem, bo w mieście byłem rzadkim okazem, obcym przybyszem. Pomachał z balkonu jak kapitan statku na widok dawno niewidzianego rodaka, którego zaprasza na pokład swojej łajby. Zapytałem, czy mógłby teraz wpaść. Popatrzył na mnie wzrokiem bez wyrazu. Gdy powtórzyłem prośbę, przyjrzał mi się, nadal najwyraźniej nie pojmując. Powtórzyłem jeszcze raz. W końcu skinął głową, przez chwilę się tłumaczył, dopił gęstą kawę po turecku, kończąc rozmowę ze swoim gościem, który przyglądał mi się podejrzliwie, po czym wyszedł na ulicę. Niewiele mówiąc, ruszyliśmy w kierunku domu w majestatycznym tempie, jakie narzucił, potem zaś na szczęście ktoś nas podwiózł. Siedemdziesięciosześcioletni Abu Jean był wybrykiem natury – nie brakowało mu ani jednego włosa z zaczesanej do tyłu i w większości nadal czarnej czupryny. Skóra jego twarzy była co prawda szorstka, ogorzała i pobrużdżona od upływu lat oraz słońca, ale jędrna jak u młodego człowieka. Podbródek miał szlachetną linię. Dowiedziałem się później, że zwisający mu z ust na wpół wypalony papieros taniej libańskiej marki Cedar należał do jego cech szczególnych. Wąs miał zabarwiony od dziesiątków lat kontaktu z nikotyną. Choć Abu Jean był przeciętnego wzrostu, wydawał się nadzwyczaj silny, a także, choć taki męski, miał w sobie coś z primadonny. Był w końcu ma’allim – to trudne do

przetłumaczenia określenie może w branży budowlanej oznaczać profesjonalistę, eksperta lub mistrza – mistrza ciesielskiego, mistrza kamieniarza, mistrza elektryka. Abu Jean był budowlańcem, a konkretniej ma’allimem od betonu. Miał ponad pół wieku doświadczenia, o czym mi nieustannie przypominał, niekiedy co godzinę. Jak się okazało, sam ustalał zasady, nic sobie nie robiąc z nikogo, zwłaszcza z innych inżynierów, a już szczególnie z młodszych. Sam nazywał siebie artystą. Równym sześćdziesięciu artystom, dodawał, podnosząc głos. Nie należał do nieśmiałych. Tak po prostu było. Gdy znalazł się w domu, podkreślił jeszcze bardziej swe znaczenie, mówiąc o budowniczych tak, jakby był wtajemniczony w ich wszystkie myśli i gesty. „Tak budowali świat” – oznajmił, poklepując ściany sklepionego pokoju. „Budowali takie ściany” – stwierdził, wskazując, chyba przypadkiem, nie na powierzchnię budzącą podziw swoją solidnością, ale na dziurę, w której trzepotały na wietrze skrawki papieru. Wspomniałem w pewnym momencie, że będziemy pewnie potrzebowali kogoś, kto oczyściłby kamienie i uzupełnił zaprawę. – Znasz ludzi, którzy mogliby się tego podjąć? – zapytałem. Abu Jean, skłonny do niemal teatralnego zagłębiania się we własnych myślach, miał zwyczaj z jakiegoś powodu nie odpowiadać na pytania. Nawet kiedy raczył się zastanowić nad jakąś kwestią, unikał pochopnych odpowiedzi, udzielając zamiast tego niejasnych zapewnień. – Możesz być spokojny – odparł, ściskając moje ramię żelaznym uchwytem. – Nie martw się. Kiedy powiedziałem, że muszę skończyć do maja, Abu Jean powoli policzył na palcach miesiące. Teraz jest sierpień. Możemy pracować we wrześniu, październiku i listopadzie. W grudniu, styczniu i lutym niewiele da się zrobić, ale w marcu znów zaczniemy. Spojrzał na mnie i oznajmił z absolutnym przekonaniem: „Do tej pory skończymy”. – Jak Bóg zechce – dodał, powtarzając to trzy razy, jakby chciał dać do zrozumienia, że ma z Nim specjalną umowę.

Na drugi dzień rano Fuad czekał pod domem razem z Abu Jeanem. Zasadnicza kwestia, jaka pozostała do omówienia, nie była bynajmniej błaha. Poprzednią noc spędziłem bezsennie, wpatrując się w defiladę karaluchów i zadręczając się myślami o czynniku, który brutalnie zniweczył tak wiele romansów: o brudnym zysku. Innymi słowy, nie uzgodniliśmy z Abu Jeanem jego wynagrodzenia, a tamtego ranka, gdy wymienialiśmy uprzejmości, miałem niedobre przeczucia. Dość szybko rozmowa zeszła na pieniądze, Abu Jean zaś ponownie nawiązał do swojego sześćdziesięcioletniego doświadczenia. Potem nastąpiły przysięgi zaświadczające o jego uczciwości. „Tak jak Bóg jest na niebie” – zaczynała się jedna z nich. Jego monolog trwał, płynąc jak rzeka superlatywów i potwarzy, gdy wędrowaliśmy z pokoju do pokoju, na górę i z powrotem, a potem wyszliśmy przed dom, gdzie rosły drzewa oliwne, i tam Fuad zaapelował do mnie, żebym się wtrącił. – Nie jestem Libańczykiem, Abu Jeanie – powiedziałem. – Jestem Amerykaninem i trochę inaczej załatwiam sprawy. Dysponuję określonym budżetem i muszę wiedzieć, ile mam wydać. Prośby okazały się daremne. – Zobaczmy, ile kosztuje robocizna, czy będzie to dzień, dwa, czy też trzy dni. Poczekajmy, aż będziemy mogli zapisać na papierze, ile wydaliśmy – odparł Abu Jean. W ciągu półgodzinnej rozmowy powracał motyw: „Zapłacisz mi tyle, na ile zasługuję”. – Nie martw się – powiedział z uśmiechem – i uspokój Hikmata, że nie musi się martwić. Wygłaszając te zapewnienia, co chwilę szczypał mnie po rękach, poklepywał po ramieniu i uśmiechał się. Wpatrywał się we mnie jak w nowo narodzonego wnuka. Żeby podtrzymać dobry nastrój, użył kilku zaszczytnych przydomków, zwracając się do mnie per efendi, co po turecku znaczy pan, a do Fuada sajjid al-ikram[5], którego to wyrażenia prawdopodobnie nikt nie użył w Bejrucie poważnie od kilku dziesięcioleci. Kiedy Fuad się w końcu rozgniewał, Abu Jean wymienił swoją cenę: – Siedemset dolarów – oświadczył. – Około siedmiuset dolarów. Równało się to mniej więcej milionowi pięćdziesięciu tysiącom lir

libańskich. – Może być? – zapytał Fuad, zwracając się do mnie. Wzruszyłem ramionami, gdy Abu Jean oznajmił wszem i wobec, nie zwracając się do nikogo: – Każdy goni za pieniędzmi, a kończy się na tym, że zatraca człowieczeństwo. Muszę powiedzieć, że mi się to spodobało.

3. Trzy ptaki

Historię pisze się czasami po to, by potwierdzić mity stanowiące podłoże naszych wyobrażonych tożsamości. W mitach o Mardż Ujun i jego założeniu często przewija się motyw nieustannej ucieczki. Relacje o wojnie i exodusie, przytaczane wciąż na nowo przez osiemnaście wieków, nierzadko wspominają o tamie, która niegdyś nawadniała pustynię, a także – kiedy saga się rozwija – o trzech ptakach, z których jeden wskazał przerażonej grupie wędrowców miejsce mające się stać domem mojej rodziny. Ta legenda o początkach zaczyna się w surowej jemeńskiej krainie, w ziemi królowej Saby, tam gdzie przez Arabię i Abisynię wiły się starożytne szlaki karawan, wiozących kadzidło i korzenie. To właśnie tam słynna tama w Maribie nawadniała spieczoną słońcem okolicę, ale od czasu do czasu pękała; jeden z takich wypadków – blisko dwa tysiące lat temu – przybrał w opowieściach wymiar apokalipsy, która przywiodła przodków mieszkańców Mardż Ujun na żyzne równiny Hauranu. Tam właśnie, i nie tylko tam, ich pustynni książęta i wojownicy zasłynęli jako Bani Ghassan, potomkowie Ghassana. Jak głosi legenda, stali się najemnikami imperium, sprzymierzeńcami Rzymu, strażnikami szlaków handlowych, dostarczycielami żołnierzy oraz państwem klienckim w wojnach z Persją. Rum, arabskie słowo pochodzące od nazwy Rzymu, nadal określa ich prawosławnych potomków, zamieszkujących dawne obszary imperium. Nastąpiły kolejne exodusy. Jedna z tych opowieści o wyjeździe, dziś o wiele już rzadziej przytaczanych i powtarzanych, zaczyna się od relacji o zaniepokojonej grupie poddanych, którzy zwrócili się do swego przywódcy z prośbą o mądrą radę: czy powinni uciekać przed toczącymi się wokół walkami? Ich władca Abu Radża w odpowiedzi wziął trzy ptaki. Pierwszego oskubał, drugiemu podciął skrzydła, trzeciego zaś wypuścił, po czym usiadł, a poddani czekali, zastanawiając się, co chciał im przekazać. W końcu

domyślili się, że zapewne chodzi o to: ptak ze skrzydłami może odlecieć tak daleko, jak zechce. Wyruszyli więc w drogę i dotarli do miejsca, które stało się potem Mardż Ujun. Zanim zjawił się Abu Jean, przez wiele godzin włóczyłem się po Mardż Ujun, odnawiając dawne znajomości, robiąc odkrycia, chłonąc piękno, odnotowując, czego już nie ma. Widoki stały się swojskie – cierniste krzaki róż, skłębione i zaniedbane, rozbite czerwone dachówki, które odpadły z dachów, i fantazyjna niegdyś spirala błękitu, namalowana chyba po to, by zwrócić uwagę przechodnia na kunsztownie wykonane drewniane okiennice. Przy drodze, którą zwykle szedłem na główny plac, rosło zaledwie kilka drzew cytrynowych, które w nie tak znów odległej przeszłości sadzono tradycyjnie w prawie każdym ogrodzie. Wierzono kiedyś, że cierpki sok z cytryn odpędza złe uroki. Mardż Ujun leży na płaskowyżu pełnym zgaszonych, przenikających się wzajem szarości, brązów i zieleni, współgrających z przeszłością tej krainy. Ze wzniesień za domem Isbera można obserwować całą okolicę. Za wjazdem do miasta rozciąga się Dolina Hule, znajdująca się obecnie w granicach Izraela. Zamożniejsze rodziny miały tam niegdyś kwitnące posiadłości. Na zachód od miasta, po drugiej stronie górskiego grzbietu, płynie rzeka Litani, której wody kryją się w cieniu dębów, eukaliptusów i sosen. Po drugiej stronie wznosi się góra Hermon, jej wierzchołki wytyczają granice Izraela i Syrii. Dalej są wzgórza Golan i Al-Kunajtira, miasto prawie całkowicie opuszczone, bo okupujący je Izraelczycy wszystko tu zniszczyli, wycofując się w 1974 roku. Jeszcze dalej rozciąga się Hauran, rozległa równina w głębi lądu, obecnie w Syrii, gdzie Isber Samara przez wiele lat handlował, by zbić majątek i zyskać szacunek ludzi. Naprzeciwko Mardż Ujun, na zachodnich stokach górskiego pasma, znajdują się regiony Wadi at-Tajm i Arkub, a w dolinach, na zboczach i u podnóża gór leżą miasteczka, które przez całe wieki tworzyły różnorodny, lecz spójny gobelin. W Mardż Ujun – historycznie największym z nich – stoją sunnicki meczet oraz po jednym kościele każdego z odłamów

chrześcijaństwa: greckoprawosławny – największy, maronicki, greckokatolicki i protestancki. Obok Mardż Ujun leży Dibin, miasteczko głównie szyickie, tak jak pobliskie Blatt i Al-Chijam po drugiej stronie zielonej doliny. Między tymi maleńkimi miejscowościami znajduje się Ibl asSaki, wieś zamieszkana przez Druzów i chrześcijan, słynąca z oliwek i winnic. Kafr Szoba, osada pnąca się zboczem góry Hermon, jest sunnicka, tak jak Kafr Hammam i Szeb’a. Raszajja al-Fuchar, znana z kolorowej ceramiki, jest prawosławna i maronicka. Dalej leży Hasbajja, gdzie Druzowie sąsiadują z muzułmanami i chrześcijanami, a dzięki wzajemnym kontaktom zacierają się dzielące ich różnice. Kamienie na wzgórzach wokół Mardż Ujun są jasnoszare, ich barwa zlewa się ze wznoszącymi się tarasami. Ziemię przecinają bruzdy i zmarszczenia, biegnące w dół jak liny po drugiej stronie góry Hermon. Drogi łączą się z potokami, które przechodzą w wąwozy, te zaś kaskadami opadają w żleby. Nie ma tu ostrych krawędzi. Wszystko jest zaokrąglone, nawet skały wystające z ziemi. Najbardziej wojowniczy jest chyba wiatr, który rzadko się uspokaja. Dziś wokół Mardż Ujun nie ma wielu młodych drzew, ale starsze, majestatyczne i wysokie, stoją na zboczach wzgórz jak wartownicy. Sosny zasypują ziemię igłami i szyszkami. Wzdłuż dróg ciągną się gaje oliwne, dostojne jak tutejszy krajobraz. Drzewa przypominają rzeźby, ich pnie są zasuszonymi pozostałościami skondensowanego czasu. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mojego mieszkania, rósł figowiec, wielki i bujny jak z tropików. Pysznił się wręcz po królewsku, gdy obserwowałem dziewczynę, która w porannej ciszy stała pod baldachimem jego szeleszczących liści. Kijem nagięła gałąź, żeby zerwać figę. Jej ruchy były niespieszne, lecz zwinne. Zniknęły gdzieś pikapy z megafonami na dachu, które często z hałasem toczyły się przez miasto. „Aluminium, żelazo, akumulatory na sprzedaż”. Hałas ucichł, tylko ten sam wiatr pieścił drzewa. Dwa dni po naszych negocjacjach finansowych Abu Jean zadzwonił do mnie o dziewiątej rano, żebym po niego podjechał. Pojechaliśmy na główny plac,

gdzie czekał na nas Faez, trzydziestoletni Syryjczyk z Dary, który zgodził się podjąć pracę na naszej budowie. Faez, w niebieskim kapeluszu z opadającym rondem, miał spokojne, łagodne usposobienie. W Mardż Ujun nazwaliby go adami (dobrze wychowany). Razem z nim zabraliśmy zieloną taczkę, dwa młotki, dwie łopaty z odczepionymi trzonkami, dłuto oraz największy młot dwuręczny, jaki widziałem w swoim trzydziestodziewięcioletnim życiu. Abu Jean zaprowadził Faeza do sklepionego kamiennego pokoju, który nazwałem Grotą, potem do kuchni, a następnie do sypialni. – Rusz głową i pomyśl, ile to będzie kosztowało – powiedział. Faez zaprezentował dokładnie to, co Abu Jean kilka dni wcześniej – identyczne gesty i kiwanie głową – okay, okay, inszallah, inszallah – podczas gdy Abu Jean nalegał: „Pomyśl, czego potrzebujesz, i powiedz mi”. Faez znał tę grę, nie dał się złapać w pułapkę. Zasada: nie zobowiązywać się aż do ostatniej chwili. – Ile chcesz, powiedz – powtórzył Abu Jean. – Sto tysięcy lirów? Faez się roześmiał. Nawet ja uznałem, że to raczej śmieszna propozycja. W końcu podał swoją stawkę: – Pięćset tysięcy lirów. Abu Jean odegrał zaskoczenie, teatralnie odstąpił krok do tyłu. – Pięćset tysięcy? Za co? – zapytał. Toż to zniewaga dla matek i bluźnierstwo wobec świętych. Podszedł do ściany, oderwał ręką kawał tynku, żeby pokazać, jaka to łatwa robota. – Nie musisz nawet machać młotkiem! – Nie wszędzie tak jest – bronił się Faez. – Reszta to beton. Zastanowił się przez chwilę. – Odejmijmy pięćdziesiąt tysięcy. Czterysta pięćdziesiąt może być? – To za dużo, haram![6] – odparł Abu Jean. Faez chciał już zakończyć sprawę. – Jaka jest wasza nieprzekraczalna stawka? – zapytał Abu Jeana. Ten przez chwilę milczał. – Trzysta pięćdziesiąt? – rzekł w końcu. Po czym, nie krępując się Faeza, mrugnął do mnie. Nie do wiary – Faez się zgodził. Albo satysfakcjonowało go to, albo miał

już dość. Kiedy wychodziliśmy, chrześcijanin Abu Jean wypowiedział słowa, których nie słyszałem od czasów, kiedy powtarzała je moja matka, ilekroć wybieraliśmy się gdzieś samochodem: – Ittakalna ala Allah. Zdajemy się na Boga. – Ala Allah – odpowiedział muzułmanin Faez, a prostota tej odpowiedzi sama w sobie była piękna. Po kilku minutach wysadziłem Abu Jeana przy targu. Wysiadając, odwrócił się do mnie: – Zadzwoń do Hikmata i powiedz mu, żeby się o nic nie martwił. W pierwszych tygodniach często zasięgałem rad przyjaciół i znajomych. Doktor Chajrallah Madi był tu naprawdę szanowany. Kalim Salame, starzejący się mieszkaniec Mardż Ujun, który aż przez pięćdziesiąt pięć lat był muchtarem, czyli kimś w rodzaju burmistrza, mówiąc o nim, wpatrywał się w podłogę. „Nie wziąłby od biedaka ani grosza” – powiedział mi. A potem powtórzył to, co tyle razy słyszałem od Hikmata, a jeszcze częściej od Abu Jeana: „W mieście nie ma już takich ludzi”. Hikmat opowiadał, że pacjent przychodził do doktora Chajrallaha z sześcioma jajkami jako zapłatą. Kolejni przynosili ser albo kremowy jogurt – labne. „Przyjmował to, żeby nie urazić ich uczuć” – wspominał Hikmat. Znalazłem w końcu numer telefonu doktora Chajrallaha. Przedstawienie się wypadło niezręcznie – nie miał pojęcia o moim istnieniu. Zaofiarował się jednak, że po mnie wpadnie, i za parę minut był już u mnie. Mało która rozmowa w Mardż Ujun może się zacząć bez nawiązania do genealogii: wspomina się i charakteryzuje rodzinę, wraz z całym labiryntem skrupulatnie ustalanych powiązań. Abdullah – tak się nazywał mój dziadek od strony Szadidów – był dla dobrego doktora pewnym punktem wyjścia. Abdullah wyjechał z Mardż Ujun zbyt młodo, by co*kolwiek w mieście po nim pozostało, i nawet spędziwszy tutaj tyle tygodni, musiałem się jeszcze dowiedzieć, gdzie stał jego dom. Ale kiedy wymieniłem nazwisko jego ojca Ajjasza Szadida, doktor Chajrallah skinął głową na znak, że kojarzy.

O Szadidach wiedziałem mniej niż o Samarach, rodzinie mojej babki, doktor zabrał mnie więc do dzielnicy, gdzie dawniej mieszkali ci pierwsi. Tam – wskazał na drugą stronę nierównej ulicy – mieszkają Daherowie. Tam, za rogiem, Dżabarowie. Za nimi Ejdowie. A tu – stwierdził rzeczowo – jest dom twojego dziadka Szadida. W przeciwieństwie do imponującej willi Isbera był to zwyczajny, dwukondygnacyjny budynek z betonu, tuż koło Seraju, dawnej siedziby władz osmańskich. Nie było tu nic z szacownych kamieni Bajt Samara; nie było ani bogactwa, którym można się było chwalić, ani łuków, świadczących o dobrym smaku. Dzielnicy daleko było do świetności, wszystko mówiło tu raczej o ubóstwie, gdzie płaską powierzchnię dachów ubijano niegdyś w zimie kamieniem, żeby przez gromadzące się błoto nie przesiąkała woda. Doktor Chajrallah mieszkał nieco dalej przy tej samej ulicy. Zasiedliśmy przy kawie, dołączyła do nas jego żona. Rozmowa toczyła w czterech językach – po angielsku, francusku, bułgarsku i arabsku. Doktor, który w Europie Wschodniej zrobił specjalizację z urologii, został w 1985 roku w Mardż Ujun dyrektorem szpitala, założonego w 1960 roku przez mojego dalekiego kuzyna, doktora Michaela Shadida. Zebrał on na ten cel 30 273 dolary od darczyńców w Oklahomie, Kansas i innych miejscach. (Była wśród nich moja babka). U wejścia nadal wisi czarna tablica ze złotym napisem: „Szpital Hermon zaprojektowany przez dra Michaela Abrahama Shadida i wybudowany dzięki składkom emigrantów z Wadi at-Tajm i Mardż Ujun”. Doktor Chajrallah kierował szpitalem przez szesnaście lat, w czasach trudnych dla Mardż Ujun i całego Libanu. Na okres ten przypadła wojna, izolacja i okupacja izraelska. O zdolnościach administracyjnych doktora zaświadcza fakt, że dzisiejsi mieszkańcy miasta uważają jego kadencję, pomijając ówczesne problemy, za złoty wiek tej instytucji. Doktor Chajrallah, jak miałem się przekonać, uosabiał dawne Mardż Ujun, z czasów, kiedy wojna nie wystawiła jeszcze na ciężką próbę tutejszej miłości bliźniego, a zachodzące zmiany nie wpłynęły na szlachetne niegdyś obyczaje miasta. Sześćdziesięciopięcioletni lekarz, siwowłosy, w okularach sugerujących intelektualne zainteresowania, nie pracował już w szpitalu, ale

zachował dystyngowany wygląd i smukłą sylwetkę. Wiek nie zatarł szlachetnej linii szczęki, stanowiącej ramę dla szczupłej twarzy. Podczas naszej rozmowy, która trwała aż do zachodu słońca, dobieranie odpowiednich słów sprawiało mu coraz większą trudność. Zdałem sobie sprawę, że jest wyczerpany. Słyszałem już przedtem, że ciężko choruje, potwierdziły to widoczne oznaki zmęczenia. Ostrożnie, niepewnym krokiem, odprowadził mnie na ulicę. Kiedy wychodziliśmy, spojrzałem na jego ogród. Niektóre z drzew owocowych uschły, inne, nieprzycięte i zaniedbane, pozostawiono własnemu losowi. Część tarasów porosły chwasty, wplątując się w rośliny posadzone przez doktora. Z murów oporowych w paru miejscach poodpadały kamienie. Przyszło mi na myśl przysłowie, które znałem od Hikmata: „Szczęście odchodzi wraz tym, kto je posiadł”. W Mardż Ujun rzadko mówi się o nowotworach; sama nazwa to zły omen. Wspominać o raku to jakby go przyzywać. Zamiast tego ludzie mówią na przykład „ta choroba, oby nas Bóg przed nią ustrzegł”. Hikmat używał określenia al-marad al-chabis – złośliwe schorzenie. „Większość ludzi o tym nie mówi. Zachowują to dla siebie” – poinformował mnie. Tłumacząc mi, dlaczego doktor nie chce przyznać, co mu dolega, wzruszył ramionami. „Powie ci, że jest chory, ale nie przyzna się, na co”. Doktor Chajrallah miał raka prostaty, i choć o tym nie wspomniał, wiedziałem, że jego stan jest poważny. Godność doktora Chajrallaha towarzyszyła mi przez wiele dni, gdy zająłem się lekturą książek, które mi pożyczył. W gruncie rzeczy były to pliki skserowanych dokumentów, które przekazywali sobie pełni nadziei przyjaciele lub krewni. W zatartych słowach zawierała się historia społeczności, wśród której osiadłem, odkrywała się przede mną, wyłożona w przekazywanych z ust do ust opowieściach i kamiennych pozostałościach. W tych dniach to upadałem na duchu, to znów się podnosiłem. Nie znajdowałem się w strefie wojny, ale nie czułem się też jak w domu. Cieszyłem się, choć trochę było mi żal, wytchnieniem od pracy dziennikarza i całego tego strachu, jakim napawają człowieka ostateczne terminy, ale brak mi było sześcioletniej córeczki Laili. Byłem dla niej tylko głosem w telefonie komórkowym, który w Mardż Ujun nigdy nie działał niezawodnie.

Mardż Ujun w swoim obecnym wcieleniu zaczęło się pięćset lat temu, a miejscowi z przekonaniem twierdzą, że na przełomie XIX i XX wieku konkurowało pod względem rozmiarów z Bejrutem, który był wtedy prowincjonalną stolicą. Stwierdzenie to przypomina o ambicjach miasta, o tendencji do przesadnego celebrowania przeszłości – zwyczaj typowy dla miejsc nie tyle liczących się, co dumnych. Ale spoglądanie w przeszłość budzi poczucie wstydu lub – równie często – nostalgię. W porównaniu z dawną świetnością dzisiejsza rzeczywistość krajów, gdzie wojna nigdy się nie skończyła, wywołuje smutek, który wszystko przenika i każe przywiązywać jeszcze większą wagę do tego, co minione. Według trzeźwiejszego raportu demograficznego, spisanego z szyderczym uśmieszkiem przez dwóch zrzędliwych urzędników osmańskich przed I wojną światową, w 1912 roku Mardż Ujun liczyło 3752 mieszkańców (2195 prawosławnych, 890 katolików, 370 protestantów i 297 muzułmanów). Dziś w Mardż Ujun żyje może 800 osób, cień tych tysięcy, które mieszkały tu w dniach świetności miasta, kiedy prawie co rano chłopi z okolic Ibl as-Saki, Metulli i z drugiej strony Arkubu przywozili ghi, mleko i labne, które sprzedawali na głównym placu brukowanym czarnymi wulkanicznymi kamieniami. Ubój odbywał się przeważnie w niedzielę, a piątek był dniem targowym. Przekupnie rozkładali na kamieniach słomiane maty i zachwalali swoje towary. Tłumy zbierały się, by wdychać zapach prażonych orzeszków oraz tytoniu w fajkach wodnych. Próżniacy grali w tryktraka obok pucybuta; inni rozsiadali się na krzesłach przed zakładem fryzjera, rozkoszując się wiaterkiem, który owiewał świeżo ogolone i wypachnione twarze. Kilku popijało ukradkiem arak w sklepie na uboczu, będącym czymś w rodzaju meliny. Ich uszu dobiegały głosy przekupniów wykrzykujących w rozmaitych dialektach. – Battich, battich, battich… ala’s-sikkin ja battich – wołał któryś. Arbuz, arbuz, arbuz… gotowy pod nóż! Tokujący ze swadą kupiec konkurował z innymi: „Ogórki jak paluszki niemowlęcia!”, „Pomidory… czerwone i zielone… pomidory z doliny!”, „Rzodkiewka jest zdrowa, ale będziesz po niej pierdzieć!”. Ich przytłumione krzyki docierały do sklepu, gdzie chrześcijański pigularz

realizował recepty wystawiane pacjentom wszystkich wyznań przez szyickiego szejka z sąsiedniego Dibinu. Mędrzec, doceniający znaczenie placebo, przepisywał na każdą chorobę lub dolegliwość jeden z dwóch medykamentów: w skład pierwszego wchodziły tamarynd, anyż i koper włoski, drugiego zaś miód, jajka, cynamon, gałka muszkatołowa, goździki, imbir, benzoes i pieprz. (Recepty te wystawiał wtedy, gdy zawiodły wymyślne zaklęcia). Na głównym placu dzieci, nieświadome podziałów klasowych rządzących rozwarstwionym społeczeństwem Mardż Ujun, bawiły się kamykami, kulkami albo kośćmi kóz lub owiec wyżebranymi od rzeźników. Równą popularnością cieszyły się proce, dopust boży dla ptaków, których szlaki wędrówek wiodły przez dolinę Hule i wzdłuż wielkiego rowu tektonicznego między Afryką a Azją. W niedzielę dzieci gromadziły się i bawiły nad niedużą sadzawką. Powstała ona dzięki przedsiębiorczemu mieszkańcowi miasta, który przegrodził tamą strumyk, wypływający z jednego z okolicznych źródeł. Młody Isber Samara lubił się tam pluskać, zwłaszcza w parne letnie dni. Może tam właśnie po raz pierwszy zauważył, że niektórym wiedzie się lepiej niż jemu, że są dzieci, które mają do zabawy coś więcej niż stare proce, i ojcowie ubrani ładniej niż ci, których dotąd widywał: wytworni panowie rozprawiający o historii w taki sposób, jakby przyznano im miejsca, z których mogli obserwować jej przebieg. Isber Samara, urodzony w 1873 roku, był synem Sulejmana Samary, syna Ibrahima, syna Michaila, który przyszedł na świat w 1770 roku z ojca Samary Samary, co osiadł w Mardż Ujun, osiągnąwszy pełnoletność w Hauranie. Isber jako młody człowiek wrócił na stepy Hauranu wraz z braćmi – Farisem, Raszidem i Saidem – by w pocie czoła pracować i zdobywać majątek, z którym wiązali wszystkie swoje nadzieje. Na początku nadzorowali dzierżawców (zgarniając na czysto osiemdziesiąt procent plonów pszenicy), paśli owce, kozy i wielbłądy, trudnili się też lichwą, zmuszając klientów do zastawiania ziemi. Byli również kupcami, zajmowali

się handlem takimi produktami jak dżibne bajda, rodzaj sera, labne i samne[7], oraz ghi, które owinięte w owczą skórę przewozili na koniach. Bracia Samarowie, ambitni młodzi ludzie, byli agresywni i liczyli się z każdym groszem. Isber zasłynął z tego, że kiedy jego bracia ważyli ghi i pszenicę, którymi handlowali z Beduinami, stawiał czasami stopę na wadze. Samarowie mówili własnym dialektem, badradżi, używając słów, które skrywały ich intencje przed beduińskimi partnerami. Pustynne obyczaje i mentalność Hauranu były dla nich czymś swojskim. Stanowiły oczywiście element ich dziedzictwa. Samarowie żyli według norm, których panowie z Mardż Ujun się wyrzekli, zwyczajów i praktyk typowych dla bytowania na pustyni i w Hauranie. Dorastali, posługując się arabszczyzną bardziej beduińską niż dialekt libański, o wyraźniejszej wymowie, którym mówiły starsze rodziny w Mardż Ujun, takie jak Szadidowie. Samarowie mieli wspólne z Beduinami słownictwo: „Południa” nigdy nie nazywali dżanub, tylko ibli, słowem kojarzącym się w umyśle koczownika z kierunkiem na Mekkę. Łączyły ich też z Beduinami głęboko zakorzeniona tradycja gościnności i poczucie honoru, konwencje, które przez tysiące lat regulowały życie na pustyni, gdzie przetrwanie mogło zależeć od dobrej woli sąsiada. Podobnie jak koczownicy, Samarowie pogardzali chłopami, których zaopatrywali, a także kowalami, sklepikarzami i innymi przekupniami przestrzegającymi regularnych godzin i rutyny, od których byli zależni. Isber i jego bracia przyjęli wszechstronny, lecz jednoznaczny kodeks pustyni, który zrodziło zrozumienie niebezpiecznej kapryśności życia. W dniach świetności miasta na środku głównego placu stała manara, latarnia z czasów osmańskich, która według popularnych tu przekazów co najmniej raz posłużyła za imperialną szubienicę. Zbudował ją w 1908 roku Hamdi Bek, przeciętny osmański potentat, kaimakam, który zainstalował też pierwszą w mieście lampę gazową. Przy upiększonym przezeń rynku znajdowały się meczet i siedziba władz prowincji, a także jakieś osiemdziesiąt sklepów, które przyciągały klientów z daleka – sprzedawano tu

towary żelazne i artykuły spożywcze, owoce i warzywa, słodycze, były też piekarnie, fryzjerzy i rzeźnicy. Plac rozbrzmiewał bałamutnymi pozdrowieniami, wyrażanym głośno w różnych dialektach sprzeciwem i obraźliwymi przekleństwami na przemian ze stukotem pionków do tryktraka i nawoływaniem przekupniów zachwalających swój towar. Najsłynniejszym z zabudowań przy placu była bez wątpienia restauracja należąca do sunnickiej rodziny Akkawich. Fontannę na wewnętrznym dziedzińcu otaczały doniczki i kwiaty, a krzesła i stoły ustawione były wokół niej na podiach. U Akkawich sławne były sorbety ze świeżych owoców, do których lód sprowadzano codziennie z najwyższych szczytów Hermonu. W Wielki Piątek z głośników tej należącej do muzułmanów restauracji rozbrzmiewały chrześcijańskie modlitwy. Młody Hanna Szadid rewanżował się, sławiąc Allaha. Co roku goście zasiadający na dziedzińcu widywali Hannę, greckoprawosławnego chrześcijanina, który z godnością wspinał się na minaret, zwracał się ku Mekce i zaczynał recytować muzułmańskie wezwanie na modlitwę, starannie artykułując każde słowo. Po wielu latach krewni w Oklahomie uśmiechali się na wspomnienie tej sceny. Pamiętali Hannę i jego nieprzeciętny głos, istotniejsza jednak była deklaracja, którą w ten sposób składał wraz z całym miastem. Przez ponad sto lat ludzie z Mardż Ujun, oddzieleni od rodzin i rozproszeni po całym świecie, wspominali – gdy los ich ze sobą zetknął – wezwanie Hanny. W innych, mniej pokojowych czasach zdumiewali się, że muzułmanie się godzili, by chrześcijanin zwracał się do ich Boga jako do pośrednika. W sklepie spożywczym na peryferiach Oklahoma City moje ciotki – Nadżiba i Nabiha – wspominały wpatrzone w Hannę twarze, zjednoczone tym, co głosił w imieniu miasta, które było takie, a nie inne, dlatego że mieszkańcy nauczyli się tolerancji. Oto Hanna Szadid szukał Boga dla każdego na głównym placu, każdego w mieście. Oto deklaracja, którą słyszano przez dziesiątki lat na całym świecie. Oto Hanna Szadid szukał Boga dla całej ludzkości, dla wszystkich mężczyzn i kobiet. Oto gest, który mówił: „To jest właśnie Mardż Ujun”.

Michaela Shadida, dwunaste dziecko dalekiego kuzyna, wychowała matka, która nie umiała czytać ani pisać. W Mardż Ujun – miejscu, które Michael skarci kiedyś za „nieliczenie się ze statystyką oraz stanem sanitarnym” – dziewięcioro jego starszych braci i sióstr zmarło w dzieciństwie, zbyt poważnie bowiem chorowali, żeby mógł ich uratować lekarz, rozporządzający jedynie, jak wspominał Michael, „kataplazmami z gorczycy, chininą i kalomelem”. Ojciec pozostawił matce Michaela, Chiszfie, dom składający się z jednej izby, dwa muły i skromną sumę pieniędzy, która utrzymywała ich przez całe lata. Matka, chcąc, by starczyła na dłużej, zwracała się do Boga, paliła kadzidła przed ikonami i co wieczór modliła się na klęczkach. Żeby dorobić, piekła, prała, szorowała cudze domy. Jeśli chodzi o kupno ubrań czy jedzenia, była uosobieniem skąpstwa. Trójka dzieci, zawsze chodzących bez butów, jadła ciasto raz do roku, na Wielkanoc. Ich posiłki składały się przeważnie z ryżu, burghulu, suszonych fig, oliwek, chleba i miodu. Ci mieszkańcy Mardż Ujun, którym w owych dawnych latach lepiej się powodziło, posiadali ziemię, wykonywali wolny zawód lub zajmowali się handlem. Nikt za nic w świecie nie chciał wyglądać na chłopa. Uprawą roli pogardzano. Ludzie z Mardż Ujun nazywali to dumą z wykształcenia, ich sąsiedzi – arogancją. Mężczyźni spacerujący po ulicy mieli w kieszeniach pióra do pisania, a pod pachą gazety. (Kiedy po I wojnie światowej Hadż Asad al-Basit z sąsiedniej miejscowości Raszajja al-Fuchar spotkał się w Mardż Ujun z francuskim wysokim komisarzem, przedstawił mu się jako prenumerator gazety „Al-Ahrar”). Szczycono się umiejętnością czytania i pisania oraz wykształceniem, chętnie je manifestowano. W mieście były trzy szkoły – greckoprawosławna, katolicka i protestancka. Tę ostatnią bardziej tradycyjni mieszkańcy uważali za heretycką. Imperium rosyjskie, najpotężniejsze państwo prawosławne, wspomagało tutejszą prawosławną szkołę Madrasa Moskobijja (dosłownie: szkołę moskiewską) i jej czterystu uczniów. Uczono w niej rosyjskiego, jeszcze po latach niektórzy starsi ludzie wciąż potrafili złożyć kilka słów w tym języku. Kiedyś w Mardż Ujun wychodziły cztery gazety, każda o określonej orientacji. „Sada al-Dżanub” [Echo Południa] skłaniała się ku liberalizmowi,

gazecie „Al-Mardż” (od nazwy miasta) bliska była wizja Wielkiej Syrii, „AlKalam as-Sarih” [Szczere Pióro] reprezentowała bliżej niesprecyzowany panarabizm, a „An-Nahda” [Odrodzenie] – nacjonalizm w węższym sensie. W pewnym siebie mieście, uważającym się za kosmopolityczną stolicę całego regionu, powstawały wierne owemu „odrodzeniu” stowarzyszenia. Główna ulica, zwana po prostu Bulwarem, dzieliła Mardż Ujun na dwie części. Po zachodniej stronie pięła się na płaskowyż Hajj al-Kal’a, dzielnica cytadeli, niżej zaś leżała Hajj as-Seraj, dzielnica siedziby władz. Najbogatsze rodziny – Farhowie, Barakatowie i Gholmijjowie – mieli kamienne domy z czerwoną dachówką, takie jak na całym terenie historycznej Syrii. Księża odwiedzali kiedyś domy bogatych i ubogich dwa razy do roku – w okolicach Wielkiejnocy i w dniu upamiętniającym chrzest Jezusa w Jordanie. Mieli ze sobą wiadra święconej wody, którą opryskiwali ściany. Nie pobierali pensji, utrzymywali się z datków za te błogosławieństwa oraz z opłat za śluby, chrzciny, pogrzeby i zapowiedzi. Religia, tak jak teraz, była wtedy wszechobecna, stanowiła podskórny rytm życia. Przysięgano na życie Maryi Panny, na Zbawiciela lub na krzyż. Podziękowania składane Najwyższemu dodawały sił do pracy, przedłużały życie i ułatwiały drogę podróżnym. W wypadku jakiejś niedokończonej wendety ze zmarłymi błagano Boga, żeby pogrzebał ich jeszcze głębiej. Bóg nie był wszakże jedynym autorytetem. Seraj, okazały budynek z kolumnami i łukami, wzniesiony jako miejscowa forpoczta imperium osmańskiego, stanowił symbol władzy i porządku. To właśnie tutaj pewien biurokrata, myślący prawdopodobnie o przerwie obiadowej i kieliszku araku, pomylił rok urodzenia Isbera Samary i powołał go w wieku czterdziestu trzech lat do osmańskiego wojska. Trzy lata później Isber został skazany na śmierć. Powołanie Isbera Samary było prawie na pewno urzędniczą omyłką, ale władze osmańskie, podczas I wojny światowej sprzymierzone z Niemcami, miały na głowie sprawy pilniejsze od papierkowej roboty. Ponoszący klęski Osmanowie z braku żołnierzy powoływali młodych ludzi z miejscowości,

którym od wieków oszczędzono poboru do wojska. Mnóstwo potencjalnych rekrutów uciekło do Ameryki lub Brazylii, wydając wszystko, co mieli, na bilety na ostatnie włoskie parowce, które odpływały z Bejrutu, zanim w 1915 roku ogłoszono blokadę portu. Ci, którzy pozostali, ukrywali się, gdzie tylko mogli. Jeden chodził podobno po ulicach w kobiecym przebraniu. Według metryki Isber był o dziesięć lat młodszy niż w rzeczywistości, ale w jego przekonaniu błędy urzędników nie zasługiwały na sprostowanie. Osmanowie byli jednak innego zdania. Po powrocie do Mardż Ujun, gdzie Turcy utrzymywali niewielki garnizon, został aresztowany i skazany na śmierć. Tygodniami czekał na egzekucję na placu Al-Mardża, administracyjnym i gospodarczym centrum władz osmańskich w Damaszku, znanym z połyskującej kolumnady z brązu. Prawie dziesięć lat wcześniej wzniósł ją sułtan Abdelhamid II . Bahidży niewiele opowiedziano o uwięzieniu męża, ale domyśliła się wszystkiego. Miała pod opieką sześcioro dzieci, w przeciwieństwie do Isbera nie uważała, że z niebezpieczeństwem można sobie igrać. Nie postrzegała biegu zdarzeń jako czegoś, co mogłoby poddać się jej woli. Bahidża cierpliwie czekała, ale Raszid, najmłodszy z braci Samarów, w gorącej wodzie kąpany, błagał Farisa, żeby coś zrobił. Gdy zbliżała się data egzekucji, Faris, o szesnaście lat starszy od Isbera, równie hałaśliwy jak jego brat był małomówny, zebrał całe złoto rodziny, pojechał do Damaszku i zaczął przekupywać urzędników, początkowo bez skutku. Czas płynął, Faris obawiał się najgorszego, ale kiedy Isber już miał rozstać się z życiem, starszemu bratu się udało, choć łapówki pochłonęły prawie wszystkie wieloletnie oszczędności. Wywinięcie się od egzekucji najwyraźniej odmieniło Isbera, a przynajmniej umocniło w nim poczucie, że jest kimś szczególnym, nawet wybranym. Wierzył w siebie. W coraz większym stopniu żywił przekonanie, że życie potoczy się w takim kierunku, jaki on sam wskaże. Uczucie ulgi z powodu oszukania śmierci nie jest mi obce. Ale jedno zwycięstwo nie umniejsza, rzecz jasna, faktu, że wielu innych nie miało takiego szczęścia. Niektórzy

dręczą się, że ich oszczędzono, nigdy nie czując się godnymi takiego wyróżnienia. Inni uważają szczęśliwy traf za znak aprobaty, ukłon losu przed ich własną niezwykłością. Do takich należał Isber. Mam nadzieję, że ja się do nich nie zaliczam, ale kiedy szczęście mi dopisało i przeżyłem postrzał, byłem młodszy. Nie zawsze rozumiałem czy rozpoznawałem to, co – mam nadzieję – pojąłbym dzisiaj. W końcu jestem prawnukiem Isbera. Więc się nauczyłem.

4. Nasz ostatni dżentelmen

Szibila poznałem przed wojną w 2006 roku. Starszy ode mnie o dwadzieścia lat, miał ciemne włosy przystrzyżone krótko jak u nastolatka i wąsy przycięte ze starannością, z jaką chyba nie traktował niczego innego. W jego oczach często błyskało niesłychane zadziwienie, a wciąż rosnący brzuch powiększał się proporcjonalnie do lęku, o jaki go to przyprawiało. Łączyło nas Oklahoma City, gdzie ja się urodziłem, a on w latach siedemdziesiątych, przyjąwszy imię Sam, pracował, od czasu do czasu studiował i regularnie zażywał ogromne ilości narkotyków. Po tylu latach wciąż karmił się głównie marihuaną i pozostał jej orędownikiem. Przymulony, jak na wiecznego ćpuna przystało, zachowywał dystans: nic nigdy nie było niesłuszne ani pilne. Pewnego dnia zrobiłem sobie przerwę w pracy na budowie. Szibil był w domu, stał na balkonie w samych bokserkach, bez koszuli, popijając szkocką. Przez balustradę przerzucony był perski dywan, właśnie oczyszczony, co rzadko się zdarzało. – Kejf sahtak? Maszi al-hal?[8] – zapytał serdecznie. Wszedłem. Szibil nalał mi drinka. – Kasak[9]– powiedziałem. – Sahhtejn, sahhtejn[10] – odparł. Po czym dodał po angielsku: „Na zdrowie, stary”. Szibil zawsze był gościnny, o wiele bardziej niż inni mieszkańcy miasta. Wzorem ludzi ze starszego pokolenia szczycił się swoimi manierami wyniesionymi z dobrego domu. Jak powiedział jeden z jego przyjaciół, mieszkańcy Mardż Ujun zawsze nalegają: „Kiedy będziesz tu następnym razem, zajdź do nas na obiad”. Przy kolejnej bytności nie zapraszają jednak do siebie, tylko powtarzają propozycję: „Kiedy będziesz tu następnym razem…”. Niektórzy nie przestrzegają nawet tej szczątkowej etykiety. Gdaczący głos starej sąsiadki, który odbijał się echem od chodnika pod

oknami wynajmowanego przeze mnie mieszkania, zaczął wręcz budzić we mnie lęk. Krzyczała na męża, na córki albo na całą rodzinę i rozczochrana włóczyła się po ulicy. Pewnego razu ośmieliła się wejść na moją werandę i zrywać kwiaty, a zauważywszy moje zdziwione spojrzenie, obrzuciła mnie wzrokiem, w którym – jak mi się zdało – malowała się satysfakcja. Natomiast Szibil był w swej gościnności hojny i uprzejmy. Gdy dopiłem szkocką, przyniósł szklankę z lodem i postawił na podłodze butelkę Grant’s. „Hutt whiskey!” – zagrzmiał. Polej whisky! Obok szklanki stały pikle i różne przekąski – nerkowce, pestki dyni, orzeszki ziemne i pistacje. Zrobiło się trochę niezręcznie, kiedy Szibil niespodziewanie, jak gdyby nigdy nic, włączył p*rnograficzny kanał Spice Premium. Leciał akurat szczególnie ostry kawałek, a my rozmawialiśmy o gotowaniu – Szibil proponował, żeby owijać ogórki w liście winogron, w ten sposób szybciej się ukiszą – a następnie zeszliśmy na politykę. Szibil oświadczył, że rok 1973 był ostatnim dobrym rokiem w Libanie. Wojny i kryzysy najwyraźniej go już znużyły. Wydał się jeszcze bardziej zmęczony, kiedy mówił o 2006 roku. Wojna, która mnie tutaj sprowadziła, skończyła się, ale dosłownie wszyscy w Libanie byli uwikłani w jej następstwa, gdy rząd usiłował okiełznać Hezbollah. Na dalszym planie Izrael wszystko rzecz jasna uważnie obserwował. Przywódca Hezbollahu obiecał zrobić Izraelowi „wielką niespodziankę”, jeśli państwo żydowskie odważy się znów zaatakować. Nikogo to nie uspokoiło. – Pieprzyć ten zasrany kraj – zaproponował Szibil. Nieustannie martwił się o zdrowie. Zdał mi dokładny raport o trapiącym go rozstroju żołądka. Potem szczegółowo opowiedział o przebytej operacji szczeliny odbytu, a następnie o zapaleniu uchyłka jelita. O mało wtedy nie umarł. Próbował podnieść koszulę opinającą jego wydatny brzuch, żeby pokazać mi blizny. Wkrótce jednak rozmowa zeszła znów na tematy związane z domem. Szibil nie ustępował, nadal żądał, żebym go nie odbudowywał. – Ludzie w Dżudajdzie nie uważają cię po prostu za stukniętego. Ich zdaniem powinieneś się znaleźć w domu wariatów. Należy cię zamknąć.

Po czym dodał: – Nie zrozum mnie źle, ale jesteś Amerykaninem. – Musa Barakat! – wykrzyknął nagle bez wyraźnego powodu, kiwając palcem, co oznaczało, że zaraz udzieli mi jakiejś pożytecznej nauki. Po czym przeszedł do rzeczy. Musa, któremu impuls do działania dała duma i historia, zapragnął odnowić rodzinny dom i próbował zawrzeć umowę ze swoimi kuzynami. Mogliby zabrać sobie należące do rodziny farmy i gaje cytrusowe w Jordanii, a on stałby się właścicielem domu w Mardż Ujun. Ewentualne różnice wartości wyrównaliby między sobą. Gdy już wydał sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów na remont, kuzyni oświadczyli, że umowa nie obowiązuje, chociaż sporządzili ją na papierze. Z początku, mówił Szibil, Musa nie mógł nawet wejść do domu, tak mu było przykro z powodu tej małostkowości. Teraz nie chce tam chodzić, bo jest wściekły na kuzynów. – Słuchaj, skurwielu, bądź ostrożny – ostrzegł mnie. – Jeśli nie mam racji, utnę sobie kutasa i zjem go. Roześmiałem się. – Zgoda, Szibil, sprawa jest ryzykowna i Bóg jeden wie, co się stanie. Ale wyobraź sobie, że mogę wskrzesić coś, co przestało istnieć. – Lepiej niż cholerny Kunta Kinte[11] – stwierdził. Jednak nic nie było w stanie go przekonać. – Ludzie w Dżudajdzie twardo stąpają po ziemi. Są bardzo mili i uprzejmi, dopóki w grę nie wchodzi nieruchom*ość. Kiedy powtórzył przysłowie: „Skrawek ziemi potrafi wykończyć właścicieli”, nagle ogarnął mnie spokój. Wyciszyły mnie jego uczucia oraz dymek z jego jointa. – Tylko pamiętaj – powiedział. – Ja nie żartuję. Wyrosną jak spod ziemi. Jak rośliny. Rodzina. Jak te chwasty. Nie będziesz wiedział, skąd się wzięli. – Policzki mu drgały, wyglądał przerażająco. – Taka jest mentalność Dżudajdy. Codziennie z domu mojej babki wyjeżdżały kolejne taczki pełne gruzu. Abu Jean dzierżył łom, którym odbijał cegły od muru o wiele starszego ode mnie. Za każdym uderzeniem osypywały się smużki szarego i brunatnego pyłu. Mur zadrżał, Faez rozbujał dwuręczny młot, rozprawiając się

z pomieszczeniem na parterze, które kiedyś było sypialnią. Drugi robotnik, Malik – bardziej opryskliwy, przypominający kairskiego ulicznika albo naburmuszonego milicjanta z Bagdadu – stojąc na beczce, odłupywał tynk ze ścian Groty. Metodycznie usuwał kawałek po kawałku, podczas gdy Faez, pracujący z większym zaangażowaniem, miotał się od ściany do ściany w szale zniszczenia. Ich twarze pokrywał pył tego samego koloru co kamień. Faez w mojej obecności uderzył cztery razy. Wreszcie tynk zatrzeszczał. Cegły przesunęły się i odkształciły. Obserwując, co się dzieje, doznawałem sprzecznych uczuć – radości i strachu. Czekałem, aż runie sufit, aż dom wokół nas zacznie się walić. Przez chwilę myślałem, czyby w trosce o własne bezpieczeństwo nie wyjść z pomieszczenia. – Jeszcze jedna cegła – powiedział Abu Jean, mrugając do mnie porozumiewawczo. Tyle było potrzeba, żeby ściana, nad którą pracował, poddała się i zawaliła. I tak się stało, rozsypała się po podłodze. Niszczenie miało sens, była w nim pewna elegancja, dom spieszył bowiem ku swemu końcowi i nowemu początkowi. Tumany pyłu wydostawały się przez drzwi i po kilku chwilach ulatniały się, uniesione lekkim wiatrem. Wiatr wiał przez cały dom, wzniecając mgiełkę, która odbijała słońce późnego popołudnia. Dym papierosów tańczył z pyłem unoszącym się w powietrzu. Spod kilofa uderzającego o kamień tryskały iskry, zakreślały łuk i ginęły w pyle. Hałasy ani przez chwilę nie słabły, jak werbel wybijający wojskowy rytm. Mijały kolejne dni. Zniknęły pokoje, które dzicy lokatorzy nazywali swoimi, zniknął marmurowy zlew kuchenny i armatura w łazience, zniszczona lub rozebrana. Ten sam los spotkał pozostawione tu przedmioty, których pochodzenia nie znałem. Z każdym kursem taczek, z każdym uderzeniem młota odchodziła kolejna dekada. Trzeba było aż takiej brutalnej siły, szału zniszczenia, żeby usunąć to, co wycierpiał ten dom, wyrwać wszystko, co stanęło między teraźniejszością a przeszłością. A gdy przesuwały się przede mną kolejne dziesięciolecia, dom zaś odkrywał swoje kształty, zacząłem spoglądać w przeszłość. Może dlatego że tak długo byłem niezadowolony z otaczającego mnie

świata, interesowałem się coraz bardziej światem Isbera, prostszym, ale nie mniej burzliwym od mojego. Isber zbudował ten dom jako swoją cytadelę, tak solidną i trwałą, że zdawała się wyrastać wprost ze skalnego podłoża. Miała zrekompensować jego własne nieokrzesanie, a rodzinie zapewnić schronienie i przyszłość, stać się jej dziedzictwem. Mojej rodziny tu nie było. Niewiele ją obchodził mój projekt. Kiedy zdarzyło mi się rozmawiać z Lailą, często pytała, co robię tak daleko. „Odbudowuję nasz dom” – odpowiadałem, ale zważywszy jej wiek, zrozumiałe było, że nie pojmowała, iż ta moja nieobecność była – paradoksalnie – próbą zadośćuczynienia za wszystkie pozostałe. Gdybym tylko potrafił – naszego amerykańskiego domu, który przestał istnieć, nie dało się odbudować, więc może ten projekt był tylko jałową rekompensatą, w ostatecznym rozrachunku przynoszącą satysfakcję wyłącznie mnie samemu. Kiedy górę brał we mnie ten wątpiący „ja”, skupiałem się na robocie. Z jakiegoś powodu, może przez wzgląd na moją rodzinę w Oklahomie, starzejącą się i coraz bardziej kruchą, a może dla kogoś innego, musiałem dalej działać. To był bajt i pragnienie wskrzeszenia czegoś, co kiedyś wiele znaczyło. Wszyscy byliśmy ciekawi, co się okaże, kiedy przywrócimy domowi jego pierwotny kształt, jaki wymarzył sobie Isber Samara. Jeszcze kilka tygodni, a nawet dni wcześniej wydawał się skromny, ciasny i ciemny, niektóre pokoje przyprawiały o nieznośną klaustrofobię. W procesie zniszczenia wyzwolony dom ujawnił swoje pochodzenie – kamień ociosany sto lat temu. Dom zdawał się wyrastać wprost ze skalnego podłoża. Mniejsze kamienie pięły się jeden na drugim w chaotycznej geometrii w surowej, nieuporządkowanej doskonałości arkady Groty. Większe tworzyły kolejne ściany, idealnie ułożone przez kamieniarzy z północy Libanu. Kąty nachylenia zaprojektowano z myślą o wytrzymałości, piękno było efektem ubocznym. Z kamieni składały się dwa sąsiadujące ze sobą łuki, niegdyś dostojne wejście do domu zbudowanego przez mojego pradziadka. Przez całe lata były zamurowane, stały się ledwie zarysem na ścianie. Co gorsza, później zalano je betonem. Teraz zostały odtworzone, brama prowadząca do innego czasu: kiedy upadli Osmanowie, a Isber Samara został nie w pełni dżentelmenem.

Plony w 1918 roku były obfite. Druzowie, muzułmanie i chrześcijanie sprzedawali produkty rolne armiom walczącym w I wojnie światowej, Osmanom i Brytyjczykom, starającym się wyżywić setki tysięcy żołnierzy. Brytyjczycy i ich arabscy sprzymierzeńcy, którym złota nie brakowało, kupowali zboże od Druzów. Isber i jego bracia połowę sprzedali Turkom, ale zamierzali więcej zarobić na tym, co zostało. Ostatecznie Isber zgodził się sprzedać Turkom pozostałą część, ale nie chciał przyjąć ich papierowych pieniędzy ani osmańskich złotych funtów. Uwierzywszy w to, czemu nikt nigdy nie dawał wiary – że imperium osmańskie może upaść – zażądał brytyjskiej złotej waluty. Turcy nie mieli wyboru. Złoto trafiło do Samarów. W dniu zawarcia transakcji, która odmieniła losy rodu, nikt nie myślał o tym, co może ich czekać. Dzieci braci, rozdzielone później przez tysiące kilometrów, zobaczyły coś, czego nigdy nie zapomną. Na zawsze pozostał im w pamięci widok ich ojców biegnących ku nim, w stronę domu, z chłopięcą beztroską. Po latach jedno z tych dzieci, dawno już dorosłe, miało wspominać ze słodko-gorzkim wyrazem twarzy, jak w świetle kończącego się dnia błyszczały złote monety usypane w stos w salonie rodzinnego domu. Pewnego ranka, urwawszy się z budowy, spotkałem się około dziesiątej z Szibilem i wybraliśmy się na piątkowy targ w Mardż Ujun. Taki targ to na prowincji stara tradycja, wywodząca się z kultury beduińskiej. Targi odbywały się w wielu miastach wokół Mardż Ujun. W niedzielę była to AlKlaj’a, w poniedziałek An-Nabatijja. Najsłynniejszy był wtorkowy Suk alChan koło ka*wkaby. W istocie było to tylko zbiorowisko na chybcika rozpiętych namiotów i chwiejących się straganów, na których handlowano wszystkim – od chust i śrubokrętów po korkociągi i pirackie płyty CD . „Piękne ceny” – wołali przekupnie, nie adresując tych słów do nikogo określonego. Bez względu na społeczne napięcia, a nawet w czasie wojny, szyiccy rzeźnicy wywieszali mięso, gotowi odkroić kawałek i przypiec na grillu, a druzyjscy chłopi w białych wełnianych czapkach i szarawarach przywozili kiszone ogórki melonowe i kalafiory. Szibil mówił czasami o sobie, że jest Oklahomczykiem, ale tak naprawdę

był nieodrodnym synem swojego miasta, co się potwierdziło, gdy zauważyłem, jak się skulił, kiedy czarna koza przeszła nam drogę. Był to niedobry omen, podobnie jak złe oko, a takie rzeczy miały znaczenie. Zimą nigdy nie wyszedł z domu, nie ochlapawszy twarzy zimną wodą. Nieustannie zdradzał się z jakimś przesądem. „Strzeż się ludzi, co mają przerwy między zębami i niebieskie oczy” – ostrzegał mnie ze śmiertelną powagą, przypatrując się uważnie tłumom zgromadzonym na targu. „I niskie czoła”. Po drodze raczył mnie historiami o mieszkańcach miasta. Taki na przykład Farid Maaluf. Jego palce miały nie trzy, a cztery stawy. Kiedyś mocarną pięścią powalił konia. Wtem oczy Szibila rozszerzyły się z podziwu: Nabih Abu Kasem, to był ktoś. „Świeć Panie nad jego duszą” – powiedział mój towarzysz ze szczerym smutkiem w głosie. Jakieś dziesięć lat temu Nabih pił rano z przyjaciółmi. Zachciało im się jeść. Nabih bez wahania wstał z krzesła, złapał nóż i wolnym krokiem wyszedł na ulicę. Dopadł owcę i z kurdiuka na zadzie zwierzęcia odciął kawał przerośniętego tłuszczem mięsa. Gdy wracał, dobiegało go żałosne beczenie. Oczyścił tłuszcz, pokroił mięso na kawałki, posolił i poczęstował przyjaciół, którzy pili dalej, obojętni na zawodzenie zranionej owcy. Szibil był przesiąknięty kulturą i tradycjami Mardż Ujun, które pomimo upadku miasta zachowały pewne swoje cechy obecne za czasów Isbera. Afronty przeradzały się w żale, a te w głębokie urazy, utrzymujące się miesiącami, latami, niekiedy przez dziesiątki lat. Szibil żywił ostatnio taką urazę do właściciela sklepu spożywczego, Sa’ada Barakata. Zaczęło się od tego, że Szibil wszedł do jego lokalu i poczęstował się dwoma migdałami. – Może ci jeszcze otworzyć piwo? – skomentował właściciel. Szibil wziął wtedy z lady chusteczkę higieniczną, by przetrzeć wierzch kupionej przed chwilą puszki z napojem. – Czy ja jestem Caritas? – zapytał Barakat. – Za kogo ci zasrańcy się uważają? – rzucił Szibil, kiedy szliśmy. Twierdził z uporem, że po gościnności zostało już tylko wspomnienie. Niczego się już nie szanuje. Tylko starzy ludzie – narzekał – przestrzegają jeszcze tradycji i przybierają przydomki od imion swoich najstarszych dzieci: Abu Ghassan (Ojciec Ghassana), Abu Jean (Ojciec Jeana) i tak dalej. Zanika też miejscowy dialekt. Przez setki lat tutejsza arabszczyzna miała beduińskie

naleciałości, ale w miarę jak język angielski kolonizował świat, barwny, odrębny dialekt Mardż Ujun wypierany był przez dialekt bejrucki. Szibil tego nienawidził. Zamiast ba’rafsz (nie wiem), ciągnął, gdy szliśmy przez rynek, mówią ma ba’rif. „Nic” to dzisiaj ma fi zamiast fisz. „Nie chcę” zmieniło się z baddisz w ma baddi. Szibil przypuszczał, że niedługo zatracimy słowa typowe dla tego miasta, jak kuz (dzbanek na wodę) czy daszak (siedzisko, pod którym można coś schować). Zdaniem Szibila chodziło nie tylko o zanikanie dialektu, nie tylko o zacieranie różnorodności i integralności historycznej, będącej dziedzictwem tego miasta. Chodziło o coś więcej: utratę tożsamości oraz zanik tych wpływów, dzięki którym Mardż Ujun stało się tym, czym było. Dialekt pustynny przywędrował ze stepów Hauranu, palestyńskie naleciałości były dziedzictwem kupców przybywających zza doliny Hula. Szibil przypuszczał, że wraz z dialektem odchodziły ostatnie relikty świetności miasta. – Ludzie przyjeżdżają tu dopiero po śmierci – powiedział. W jego głosie czuło się bezradność, a może kapitulację. – Przywożą ich, żeby tutaj pochować. wojna światowa zakończyła się wkrótce po zawarciu przez braci Samarów transakcji sprzedaży zboża, imperium osmańskie poniosło ostatnią klęskę. W kwietniu 1919 roku Isber wyruszył do domu z Hauranu, a porywisty wiatr wydymał jego szarawary i zrywał czapkę z wielbłądziej wełny. Wiosna dała już znać o sobie, szakaik nu’man, anemony o intensywnie czerwonych płatkach, rosnące tuż przy ziemi, zakwitły na tle łagodnej bieli stokrotek, wplecionej w szarość skalistego zbocza, szarość jakby nie z tego świata. U wylotu doliny, przez którą jechał Isber, leżało żydowskie miasto Metulla. Ziemię, na której powstało, kupił w 1896 roku baron Edmond de Rothschild. Francuscy i brytyjscy zwycięzcy I wojny światowej już w wyobraźni wytyczali na przedmieściach Metulli granicę, która z czasem rozdzieli Liban i Izrael; już wtedy widmo apodyktycznej francuskiej władzy wisiało nad odległym Hauranem. Na terenach za Mardż Ujun kotłowało się. Latem 1919 roku, sześć miesięcy po zakończeniu wojny, krajobraz otaczający I

Samarów nie stał się jeszcze Libanem (wciąż pozostawał Syrią, a dla niektórych Bilad asz-Szam, Wielką Syrią), ale zatracił pamięć o wszystkim, czym był do tej pory. Przestrzeń pozostawiona przez osmańskich władców, niegdyś uważanych za wiecznych, ziała pustką. Najpierw przybyła armia arabskich nacjonalistów, jednej z grup konkurujących o przejęcie części osmańskich ziem. Formalnie dowodził nią arabski wódz szarif Husajn, nominalnie T. E. Lawrence, a faktycznie trzeci, najbardziej popularny syn Husajna emir Fajsal. Fajsal, nieufny wobec intencji Francuzów i Brytyjczyków, nakazał swoim ludziom proklamować arabski rząd, kiedy tylko odejdą Osmanowie, a Europejczycy jeszcze nie przybędą. Proklamacja o powstaniu nowej władzy dotarła do miasta wraz ze stu dwudziestoma wyczerpanymi, lecz rezolutnymi jeźdźcami. Murad Gholmijja, były deputowany osmańskiego Zgromadzenia z 1909 roku, zwolennik Fajsala i mieszkaniec Mardż Ujun, wspominał później, jak w nocy, która poprzedzała proklamację, rozpaczliwie szukał wraz z rodakami materiału na flagę, którą potem wywiesili nad Serajem. Sam ogłosił zdezorientowanemu tłumowi powstanie rządu. Jego przemówieniu wtórowało dwadzieścia jeden wystrzałów. „Była to pierwsza arabska flaga, jaką podniesiono w Bejrucie, Syrii, Aleppo i Palestynie” – pisał później z dumą. Przez całe lata zabawiał tą historią każdego, kto wykazał zainteresowanie jej wysłuchaniem, choć jego sława trwała prawie tak krótko, jak państwo Fajsala. Sprawy te prawdopodobnie nie obchodziły Isbera. Jeszcze nie. Objął właśnie majątek, obojętny na tumult, zdecydowany był zająć miejsce wśród rodzin, które do tej pory patrzyły na jego ród z góry. Ale bogactwo nie zmieniło statusu Isbera nawet w wyższych warstwach jego własnego klanu. Dalecy kuzyni – wyniośli i jedyni z krewnych, którzy się liczyli – nie chcieli mu sprzedać swojej okazałej willi. Isber i jego bracia postanowili więc wybudować własne, sąsiadujące ze sobą domy, inspirując się bardziej rzymską niż grecką estetyką. Przed wojną kupili ziemię w Hajj as-Seraj od rodziny Gholmijjów, jednej z bardziej znaczących w Mardż Ujun. Isber wybrał sobie działkę powyżej willi, której pożądał, koło źródła Charrar. Żywił nadzieję, że dom, który tam wzniesie, przetrwa setki lat, jak domy

innych znakomitych rodzin z Mardż Ujun. Zaczął budować już przed laty. Po powrocie z Hauranu, gdy skończyła się I wojna światowa, miał ukończyć postawione sobie zadanie. Kiedy Szibil – którego dom także, w bardziej ekscentryczny sposób, świadczył o nim samym – perorował na piątkowym targu, podszedł do nas wysoki mężczyzna w okularach słonecznych. Wysuwając podbródek, kroczył zdecydowanie, jak gdyby pozował do zdjęcia. Karim, jak uznał za stosowne wyjaśnić, należał do rodu Szadidów (choć jego rodzina przyjęła nazwisko praprapradziadka). Mój kuzyn, jak się szybko okazało, bywał na przemian ujmujący i przytłaczający. (Szibil powiedział kiedyś, że Karim potrafi mówić prawie bez przerwy przez trzy albo cztery godziny). Miał ze mną na pieńku. Zaczęło się od mojego artykułu dla „Washington Post”. Sentymentalny (może za bardzo) tekst opiewał oliwki, górę Hermon, historię i rodzinę. Tytuł, przyznaję, górnolotny, brzmiał „Liban, mój Liban”. Jedno zdanie, będące refleksją, dotyczyło reputacji Szadidów: „Stuknięci, mawiano, z wiekiem coraz bardziej”. Niewiele się nad tym zdaniem zastanawiałem, zwłaszcza po publikacji. Karim, jak się okazało, prawie o niczym innym nie potrafił myśleć. – Wprowadzono cię w błąd – powiedział, marszcząc pogardliwie brwi. Zerknął na Szibila, po czym gestem nakazał mi milczenie. Porozmawiamy o tym przy obiedzie, sam na sam. „Jak kuzyni”. Karim, jak wielu miejscowych, niechętnie ujawniał swój wiek. Pięćdziesiąt parę, stwierdził ogólnikowo, nie rozwijając tematu, choć włosy miał ufarbowane na taką samą głęboką czerń jak mój gospodarz. Starannie ogolony i wymanikiurowany, dobierał subtelne przytyki z taką samą precyzją, z jaką prasował ubrania. Jego okulary słoneczne podobne były do tych, które nosi Anna Wintour. Co chwila lekko potrząsał głową. Przyznać trzeba: zależało mu na wrażeniu. Odebrał staranne wykształcenie, tak jak jego rodzeństwo. Ukończył International College, prestiżową szkołę średnią w Bejrucie, potem studiował

na tamtejszym Uniwersytecie Amerykańskim, gdzie zrobił magisterium z nauk politycznych i ekonomii. Równocześnie uzyskał dyplom z prawa na Uniwersytecie Libańskim. Dobrze mówił po francusku i po angielsku, z naleciałościami z okresu studiów w London School of Economics. Pracował jako prawnik, ale zdaje się z przerwami. Historia Karima była dość typowa dla okresu wojny domowej. Jego ojciec, księgowy i manager w Iraq Petroleum Company, zmarł młodo, w wieku pięćdziesięciu jeden lat, na zawał serca podczas snu. Karim miał dopiero siedemnaście lat. Ze smutkiem wspominał, że ojciec wybudował w Mardż Ujun nowy dom, ale nie przespał w nim ani jednej nocy. Opowiedział mi o równie smutnym końcu, jaki spotkał jego siostrę, lekarkę, specjalistkę od hematologii dziecięcej. Wykładała na Uniwersytecie Amerykańskim. Zmarła w wieku trzydziestu czterech lat 12 czerwca 1976 roku, w dniu, który określił jako „najgorszy w historii Bejrutu”. Nie było prądu. Walki między Syryjczykami a libańskimi lewicowcami sprzymierzonymi z Palestyńczykami – były to zmienne koalicje, a programy oportunistyczne – sparaliżowały ulice miasta. Druga siostra zmarła w wieku pięćdziesięciu czterech lat na raka piersi. – Wokół nas było zbyt wiele złych oczu – mawiał, wyjaśniając, dlaczego od czasu do czasu pali kadzidło w domu i ogrodzie. – Modlę się i proszę Boga Wszechmocnego, żeby ustrzegł nas przed złym i zawistnym okiem. Na drugi dzień znalazłem wetkniętą w drzwi mojego mieszkania wiadomość nabazgraną na bibułce: „Toni: zaszedłem, żeby cię zobaczyć, ale niestety nie zastałem. Karim”. Wrócił po godzinie i mocno zastukał do drzwi. Przekonywałem się właśnie, że w Mardż Ujun nie ma czegoś takiego jak prywatność, nie telefonuje się, żeby uprzedzić o wizycie. Akurat smażyłem omlet, minę miałem raczej kwaśną. To nic. Karim spodziewał się, że go zaproszę. – Posiedzę tylko parę minut – powiedział. To oznaczało co najmniej godzinę. – Christo Santo – rzekł, wchodząc do mieszkania. Miał na sobie dżinsy i granatowy T-shirt z białą lamówką. Potokiem inwektyw okrasił najnowszą plotkę. „Sukinsyn” – powiedział wysokim głosem. „S u - k i n - s y n” –

podkreślił dobitnie. Zamiast arabskiego przekleństwa kiss ummak, kurwa mać, wykrzyknął „Kiss me!”. Usiedliśmy przy stole, zjadłem w obecności Karima swój omlet nazbyt przesiąknięty oliwą. Zaproponowałem, że go czymś poczęstuję, ale odmówił. Następnie kontynuował swoje wcześniejsze przesłuchanie, jakby się wcale nie skończyło. Ile kosztowała moja kuchenka? A bojler? Co z nim nie tak? Termostat? (Potrafiłby naprawić). Czy potrzebuję oliwy? Ile zapłaciłem za roślinę, którą ostatnio kupiłem do domu? Trzydzieści pięć tysięcy lirów, powiedziałem. On na to, że słyszał, iż dałem za nią trzydzieści tysięcy. Popatrzyłem na niego, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Skąd wiesz? – Hmm – odparł Karim ze znawstwem, po czym wyjaśnił. Dowiedział się, że widziano mnie, jak szedłem ulicą, niosąc roślinę, więc najpierw zawęził listę sklepów, w których mogłem ją kupić, i zaszedł do każdego z nich. Gdy trafił na właściwy, zapytał, ile kosztuje roślina i ile zapłaciłem, upewniając się, że się zgadza. Uśmiechnął się do mnie, zadowolony z siebie i swoich umiejętności. Kilka dni później, pewnego słonecznego poranka, siedziałem u Hikmata i jego żony Aminy, Amerykanki pochodzenia libańskiego, przybyłej z Kentucky. Spodziewali się pierwszego dziecka. Sam Hikmat był drugim z ośmiorga rodzeństwa, miał trzech braci i trzy siostry. Był z nich wszystkich najbardziej związany z Mardż Ujun, gdzie przyszedł na świat, tak jak jego ojciec. – Mardż Ujun to wspomnienia – powiedział. – To martwe miasto, ale wciąż ma wspomnienia. Rozumiałem, o co mu chodzi. – Ma je dla każdego – ciągnął. – Nikt, kto ma te wspomnienia, nie sprzeda swojej nieruchom*ości. Zaprosił mnie na obiad, ale kiedy zapytałem: „Poważnie mówisz?” – najeżył się, dziwiąc się głośno bezceremonialności Amerykanów. „Ppp…” – zaczął, ale nie skończył. Zwrócił się do Aminy: „O mało nie wyrwało mi się »pieprz się«”.

– Jedzenie i tak będzie, czy przyjdziesz, czy nie przyjdziesz – zapowiedział. Po kilku minutach pod dom zajechał Szibil w swoim rozklekotanym białym mercedesie. Z Hikmatem przyjaźnili się w dzieciństwie, ale ostatnio dały o sobie znać dzielące ich różnice. Pomimo to Szibil nadal zachodził do Hikmata, a ten go przyjmował jak należy. Usiedliśmy na balkonie. Nasz gospodarz się rozgadał. – Życie jest jak papieros. Palisz go, gasisz, i już po wszystkim – powiedział do mnie. – Trzeba być szczęśliwym. Hikmat spojrzał na pobliski cmentarz, budzący w mieszkańcach Mardż Ujun nieokreślony lęk, jak się dowiedziałem. Powiadano, że nawet otaczające go wysokie cyprysy, smukłe jak ołówki, zapowiadają śmierć. Hikmata to nie peszyło. – Lubię tu siedzieć – zwierzył się, gdy zajadaliśmy kebab, kulki z mielonej jagnięciny i kurczaki. – Przypomina mi o tym. Że jest koniec. Bądź szczęśliwy. Bądź uczciwy. Wierz w Boga. Bądź dobry. Szibil przytaknął. – Oby Bóg obdarzył nas pokojem – rzekł. Kiedy tak rozmawialiśmy, słońce zaświeciło mi w twarz, a z pobliskiego sunnickiego meczetu rozległo się wezwanie na modlitwę – stonowane, bo w mieście o przewadze chrześcijan, ale wyraźne. Samotne, zawodzące wołanie narastało, umilkło, po czym zaczęło się na nowo, od deklaracji o wszechmocy Boga. Przez moment słuchaliśmy, a Hikmat wypowiedział myśl, którą od lat zdarzało mi się słyszeć: w każdym arabskim chrześcijaninie jest jakaś islamska cząstka. Szibil przyznał mu rację. Bez względu na wyznanie, wierzą, że łączy ich wspólna kultura, przerzucająca mosty między religiami, do tego dochodzą wspólne obyczaje, tradycje i wszystko, co się w nich zawiera – pojęcie honoru, gościnności, wstydu, dumy, godności i respektu dla Bożej potęgi. Wielu muzułmanów i chrześcijan miało nawet wspólną genealogię, legendarny początek w dalekim Jemenie. – Jeśli mnie rozetniesz, zobaczysz Liban – oznajmił nieco teatralnie Hikmat. – Zobaczysz proroka Mahometa, zobaczysz imama Alego,

zobaczysz cedry. Dolał nam whisky i wziął do ręki kartkę. Ojciec zostawił w spadku trzem synom siedemnaście wielbłądów – wyliczał, gryzmoląc cyfry w notesie. Najstarszy miał dostać połowę, drugi trzecią, a najmłodszy dziewiątą część. Ale spadku nie dało się podzielić. Synowie się kłócili, po czym zgodzili się, żeby ich spór rozstrzygnął imam Ali, wojownik, mędrzec, kalif z VII wieku, uznany przez szyitów za ustanowionego przez Boga następcę Proroka. Imam Ali dał im jednego ze swoich wielbłądów, było ich więc osiemnaście. Najstarszy syn dostał dziewięć, drugi sześć, a najmłodszy dwa – czyli razem siedemnaście wielbłądów. „Teraz oddajcie mi mojego” – powiedział imam Ali. – Jak nie szanować kogoś takiego? – zapytał Hikmat. Szibil pokręcił głową. – Imam Ali był wielkim człowiekiem – stwierdził, po czym zacytował dwie linijki z Nahdż al-Balagha [Utartej ścieżki retoryki], zbioru powiedzeń, kazań i przemówień imama Alego. Zbiór ten przez wieki uważano za niedościgniony wzorzec języka arabskiego, będący dla niego mniej więcej tym, czym mowy Cycerona dla łaciny. – To było czternaście wieków temu – powiedział Hikmat. Zerwał się wiatr, przepędzając resztki letniego skwaru. Szibil poszedł wkrótce do domu, nie chcąc opuścić sjesty. Też dałem znać, że będę się zbierać, ale Hikmat nalegał, żebym został. Opowieść o przeszłości wywołała wspomnienie jego ojca, George’a Farhy, który za życia słynął jako zaim – słowo to może oznaczać miejscowego luminarza, dyktatora lub pana feudalnego. Można było odnieść wrażenie, że Hikmat wciąż mu chce zaimponować. Siedem lat wcześniej postanowił tu wrócić, kończąc z wędrownym życiem, które zawiodło go z Libanu do miasta Wichita w stanie Kansas, a następnie do Arabii Saudyjskiej i St. James’s Club, kurortu na ustronnym półwyspie o powierzchni czterdziestu hektarów na południowo-wschodnim wybrzeżu Antigui. Odbudował dom, topiąc w nim wszystkie oszczędności. Tutaj mógł stać się godnym następcą swojego ojca. „Nigdy, ściskając twoją dłoń, o nic bym nie poprosił” – mawiał, powtarzając

jego słowa. Gdy zasiedliśmy przy stole, Hikmat wszedł w rolę syna George’a Farhy, potomka rodu z Mardż Ujun, dziedzica historii, tożsamości i mądrości. W arabszczyźnie wyraz „przysłowie” (masal) nie ma takich konotacji jak w Ameryce; tu, w Libanie, utarte banały stają się kopalnią prawd. Hikmat przypomniał ulubione powiedzenie ojca: „Mamy przysłowie, które głosi, że przysłowia nigdy nie kłamią”. Bywały żartobliwe, nawet dowcipne. „Męża mojej matki, kimkolwiek jest, nazywam wujkiem” – powiedział Hikmat, interpretując to następująco: „Jeśli moja matka chce kogoś poślubić, co mogę zrobić? Chalas, koniec i kropka. Nazywam go wujkiem i łatwiej mi z tym”. Inne przysłowia były może niezłe w zamyśle, gorzej z wykonaniem. „Wolałbym być królem w swoim kraju niż żebrakiem w Ameryce” – stwierdził Hikmat. Kto by nie wolał, pomyślałem. „Niż prezydentem Ameryki” – poprawił się. Nadal było to zagadkowe, ale rozsądek podpowiedział mi, żeby dać sobie spokój. Najczęściej przysłowie formułowało jakąś życiową zasadę, wywodzącą się z tej samej tradycji, nad którą Szibil zaledwie kilka dni wcześniej ubolewał. „Msajjar misz mchajjar” – powiedział Hikmat. W wolnym tłumaczeniu znaczyło to, że życie jest wyznaczone, a nie wybrane. W miarę jak popołudniowe godziny mijały, Hikmat nabierał do mnie zaufania. W końcu byłem outsiderem, chyba mój dystans pozwolił mu na chwilę się otworzyć. „co*kolwiek robisz, Bóg za ciebie wybiera. To nie zależy od ciebie” – wyjaśnił. „Nie dokonujesz wyborów. Nie możesz wybrać kierunku, w którym podążysz”. Mniej więcej w tym samym czasie kuzynowi Karimowi doniesiono, że ktoś widział mój samochód przed domem Hikmata. Mojemu kuzynowi się to nie spodobało. Hikmat jest zarozumiały, stwierdził szorstko, i nie tak wykształcony, jak on, Karim. „Uważa się za zaima i myśli, że jego ojciec jest zaimem” – powiedział. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, po czym z pogardą pokręcił głową. W taki to sposób, deklaratywnie, zaczęła mi się objawiać druga twarz

Mardż Ujun. Wzajemne urazy urastały do rangi resentymentów, jakie żywią narody pokonane w wojnie. I Karim, i Hikmat zgodnie przyznawali, co ich podzieliło. Karim bez powodzenia startował w wyborach samorządowych w 2001 roku; z powodów zbyt zawiłych, bym mógł je pojąć, winił Hikmata za swoją przegraną. – Nadejdzie dzień, kiedy tysiąckrotnie odpłacę – mówił z urazą w głosie. – Jestem chrześcijaninem, nie mam do niego żalu, ale skrzywdził mnie. Dowiedziałem się od Hikmata, że Karim przez dwa lata nie chciał przechodzić koło domu jego rodziny. Cały on. Nigdy nie podał ręki nikomu, od kogo doznał zniewagi. W najlepszym wypadku, zależnie od powagi afrontu, kładł rękę na sercu, co miało zastąpić uścisk dłoni. Czasami tylko skinął głową – im bardziej się gniewał, tym bardziej zdawkowo i szybciej. Po niedługim czasie dowiedziałem się, że sprawy się pogorszyły, Hikmat nie zaprosił bowiem Karima na swoje wesele. – Wyobraź sobie tylko – rzucił Karim, wciąż zbity z tropu. Była jeszcze kwestia Hikmata i Szibila. „Współczuję mu” – powiedział Hikmat. Choć był młodszy, czuł się najwyraźniej jak starszy brat niesfornego syna. Kiedy Szibil i jego kolega wrócili do Mardż Ujun po studiach w Oklahomie, ktoś podsumował: „Pojechali jako osły, a wrócili jako muły”. Hikmatowi spodobała się ta uwaga. Kiedy przyjechałem do Mardż Ujun, urazy były już tak narosłe, że chyba nie do załagodzenia. Ostatni afront wydawał się prozaiczny. Szibil ze znajomą odwiedzili Hikmata. Hikmat wyszedł na chwilę z pokoju, a kiedy wrócił, zauważył, że kobieta ściska Szibila za rękę albo klepie go po kolanie (już sam nie pamiętał, co to było). Uznał, że obgadują go za plecami, choć Szibil temu zaprzeczył. – Jak mają czelność okazywać mi brak szacunku w moim własnym domu? – zapytał, opowiadając tę historię. – Nie można pomóc komuś, kto sam sobie szkodzi. W następnych dniach wciąż powracał do tego epizodu. T a k o b i e t a c o ś s z e p t a ł a S z i b i l o w i n a u c h o! – Sukinsyn. Przychodzić do kogoś obgadywać gospodarza za plecami? Kurwa. W moim domu? Niekiedy z drobiazgów rodzą się wielkie problemy.

Wyglądało na to, że dramat bywa niekiedy pokarmem dla ducha.

5. Złoto

Wieczorne niebo nabierało przejrzystości, ukazując nieznaną mi dotąd perspektywę Hermonu. Miałem mnóstwo czasu na kontemplowanie widoku gór, ponieważ w domu Isbera nie następował żaden wymierny postęp. Po miłym paroksyzmie zniszczenia, który zapoczątkował przedsięwzięcie, prace znów przebiegały w typowo lokalnym tempie. To znaczy robiono bardzo niewiele. Dni mijały, a ja na budowie nie zastawałem nikogo. Dom wydawał się jeszcze bardziej wymarły, wiatr wznosił kłęby kurzu wśród niczym niezakłócanej ciszy. Jeżeli już ktoś tam był, to Abu Jean, z jednym może pracownikiem. Wynajmował go na dniówkę, po czym stał i z przylepionym do ust papierosem Cedar obserwował godzinami, jak robotnik odłupuje skrywającą dom skorupę betonu, tynku i nawarstwionego brudu. J e s t e m s z e f e m! (Tak jakby). W mieście nie ma innych robotników, twierdził uparcie Abu Jean z przekonaniem godnym papieża. Musimy jeszcze pogadać z hydraulikiem. Na wzmiankę o elektryku wzruszał ramionami. Jeden z sąsiadów skomentował, że pracując w tym tempie, skończymy za pięć lat. Ponuro mu przytaknąłem. Abu Jean zdawał sobie sprawę z moich frustracji; mało która z naszych rozmów ich nie dotykała. Odpowiedź była nieodmiennie taka sama. W pierwszej wersji Abu Jean, ułożywszy palce w piramidkę, kiwał skierowaną ku górze dłonią. „Ruk szwajja” – mówił. Spokojnie. W drugiej wersji spoglądał na mnie z lekkim zdziwieniem, po czym pytał: „Szu baddi amel?” – A co mam zrobić? I tak wyglądały nasze rozmowy, tymczasem z dni robiły się tygodnie, a te ciągnęły się i mijał już październik. Czy pytaliśmy o elektryka w Hasbajji? Czy kowal dziś przyjdzie? A hydraulik? Czy przypomnieliśmy naszemu

ma’allimowi od dachówek, żeby zobaczył się z moim kuzynem, tym inżynierem? Co kamieniarz powiedział o murze za domem? Pytań było coraz więcej, a Abu Jean odpowiadał: „Ruk szwajja”. Ja protestowałem – przypuszczając, że nawet mnie nie słucha – po czym następował refren: Szu baddi amel? – Abu Jeanie – błagałem doprowadzony do rozpaczy. Siedzieliśmy akurat na patio jego domu, gdzie żona podała nam banana, winogrona i kawę. – Nie mam innego wyjścia. Muszę skończyć ten dom, zostało mi niewiele czasu. Jeśli trzeba więcej zapłacić, to zapłacę. Ale musimy znaleźć ludzi i zacząć prace. I to już. Przećwiczyłem sobie tę przemowę, wygłaszając ją w myślach kilkanaście razy. Abu Jean też miał przećwiczoną odpowiedź: – Chcesz, żebym zrobił to sam? Co ja mogę poradzić? Robię, co mogę. No i oczywiście: „Szu baddi amel?”. Jego żona, jak grecki chór, wykrzykiwała wciąż te same wymówki: – Jest przecież Ejd! – wołała. Muzułmańskie święto. Abu Jean spojrzał na nietknięte dotąd winogrona i oburzył się. – Dlaczego wciąż się spieszysz? Dokąd musisz iść? Popchnął talerz w moją stronę, obrał mi banana. Znów zjawiła się kawa, i z dziesięciominutowej wizyty zrobiła się godzinna. – Troszczę się o ciebie bardziej niż o własne dzieci – stwierdził. W tym momencie się poddałem. Isber Samara marzył o czymś, co na zawsze pozostanie w Hajj as-Seraj, co warte będzie tej góry złota, za którą kupił ziemię. Przez jakiś czas miałem ambitną wizję, wyobrażałem sobie cementowe płytki w królewskich odcieniach żółci, fioletu i zieleni, kolorów, które tak chciały zachować swoją elegancję, ale nieubłagany czas sprawił, że poszarzały. Tymczasem zaś jadłem banana, błagając starego majstra, żeby wynajął hydraulika. Samarowie, na tyle zamożni, by gardzili nimi zarówno bogatsi, jak i biedniejsi od nich, zbudowali swoje domy przy łuku gruntowej drogi poniżej Bulwaru. W projektach nie było nic awanturniczego ani oryginalnego, może

z wyjątkiem deseni cementowych płytek. Architektura, jaką sobie upodobali, miała być trwała i świadczyć o statusie właściciela, a to mogły zagwarantować tylko najlepsze materiały. Kamieniarze pracujący w Mardż Ujun przybyli tu w latach sześćdziesiątych XIX wieku z Dhur asz-Szwajr – miasta znanego z kamieniarskich tradycji – a także z Chanszary i Btighrinu. Przywieźli ze sobą koncepcje, style i formy typowe dla Libanu Górskiego, gdzie tyle jest klasztorów i pałaców feudalnych panów. Nie hołdowali subtelnej estetyce, ważna była bryła, grubo ciosane bloki brązów, żółci i szarości. Dom Isbera, choć wciąż wydawał się mały przy najwspanialszych willach Mardż Ujun, miał się stać budowlą, z którą ludzie będą się liczyć. Isber, jeśli wierzyć jego własnym opowieściom, lubił patrzeć na pracę kamieniarzy. Swoim zwyczajem odzywał się rzadko, ale bez wątpienia uważnie wszystko obserwował, by mieć pewność, że prace postępują w równym tempie. Ci, którzy pracowali pod jego okiem, wiedzieli, gdzie, kiedy i jak przyłożyć dłuto, by uzyskać gładką powierzchnię fasady domu; wiedzieli, gdzie umieścić kamień, by wydobyć starożytny geniusz łuku. Każdy blok miał inny rozmiar i kolor. Każdy miał swoją historię. Fragmenty i odłamki kamieni usiały brunatną glinę okolicy. Żaden dom w Mardż Ujun nie mógł uchodzić za świetny bez potrójnej arkady, której łuki wypełniał delikatny drewniany maswerk sprowadzony przez budowniczych pochodzących z gór. Od dawna toczą się spory na temat genezy tych łuków. Według niektórych styl ten przywędrował z Wenecji, za sprawą odwiecznych tradycji handlowych, kiedy Wenecja wysyłała sól, drewno, płótno, wełnę, aksamit, bałtycki bursztyn i włoski koral przez Morze Śródziemne do Egiptu, Anatolii, Lewantu i Persji. Ze Wschodu płynęły jedwab, korzenie, dywany, ceramika, perły i metale szlachetne. Ale łuki były tyleż miejscowym wynalazkiem, ile wytworem wpływów innych kultur. Podłoga wielkiej sali za arkadą, najbardziej oficjalnej części domu, pomyślanej jako jadalnia i salon do przyjmowania gości, miała zostać wyłożona marmurem przywiezionym statkiem z Włoch. Płytki o wymiarach sześćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów były białe z czarnym obramowaniem. Zostały kunsztownie rozmieszczone. Środek sali zdobił

prawie niezauważalny wzór z czterech kawałków czarnego marmuru. Sufit był z drewna barwy cedru, rzecz dość kosztowna w kraju, który już w starożytności stracił swoje lasy. W innych pokojach, przeznaczonych dla rodziny, Isber kazał ułożyć cementowe kafelki, element znany wówczas w Europie już od pół wieku, ale dopiero wchodzący w modę w Libanie. Bogate geometryczne desenie były wtopione w płytkę. Wytwarzane przez wykwalifikowanych rzemieślników przy użyciu żeliwnej formy i prasy hydraulicznej płytki miały rozmaite kolory, uzyskiwane dzięki kombinacji pyłu marmurowego, drobnego, białego cementu portlandzkiego i naturalnych pigmentów ziemnych. Wzory importowano przeważnie z Europy. Zgodne z tradycyjnym gustem Isbera wiele płytek zdobił prosty deseń z czarnych pasków ułożonych na ukos albo po obwodzie. Pradziadek pozwolił sobie jednak na pewną ekstrawagancję. Znalazł się tu również bardziej ozdobny wzór: ułożone obok siebie prostokąty stwarzały wrażenie trójwymiarowości. Samo zastosowanie dwóch wzorów było czymś niecodziennym, a efekt ich zestawienia był wręcz oszałamiający. Deseń zdawał się żyć, jakby wznosił się ponad powierzchnię albo tworzył sploty przypominające treliaż. W każdy róg wkomponowany był mały kwiatek. Całość przypominała odwrócony fleur-de-lis w czterech kolorach, z dominacją głębokiego fioletu, przywodzącego na myśl purpurę tyryjską i dawny królewski majestat. Miana Maria Ruth Farha urodziła się we wtorek 21 sierpnia. Hikmat i Amina wrócili z Bejrutu, gdzie przez kilka tygodni mieszkali z maleńką u jego matki. Zauważyłem, że Hikmat się zmienił, wytrącony z równowagi przez narodziny dziecka, które przyszło na świat w chwili przejściowego spokoju, kiedy wojna, co często się zdarzało, zdawała się przysnąć na moment. Podczas tych pełnych napięcia dni ścierały się w Libanie dwa kraje, których niełatwa koegzystencja trwała od czasu zamachu na byłego premiera Rafika Haririego w walentynki 2005 roku, a burzliwe następstwa tego starcia rozgrywały się w Bejrucie. Obie strony nie miały prawie żadnego wspólnego gruntu, sparaliżowane

przez podejrzliwość i pałające gniewem, okopane na terenie, gdzie krzyżowały się ideologie, granice przynależności wyznaniowej oraz, co najważniejsze, sprzeczne perspektywy. Hezbollah sławił kulturę oporu wobec Izraela; jego wrogowie, rzekomo sprawujący kontrolę nad rządem, opowiadali się za ugodą albo przynajmniej niezaangażowaniem. Protektorzy Hezbollahu znajdowali się w Iranie i Syrii; rząd upatrywał sojuszników we Francji i niepewnych Stanach Zjednoczonych. Kraj był więc podzielony, nikt nie miał pojęcia, jak przerzucić most nad przepaścią. Liban wciągano coraz bardziej w kolejny kryzys, Izrael czekał, a w tle, jak w ściszonym telewizorze, majaczyła wojna domowa między Hezbollahem a rządem. Perspektywa kolejnego starcia nastrajała większość Libańczyków ponuro, ale nie byli zaskoczeni. Długotrwałe oblężenie przez śmierć; niekończące się bombardowania, tygodnie i miesiące walk bezpośrednich; straty; nieprzerwany strach. Blizn pozostawionych przez te traumy nie widzimy, nie wiemy, jak daleko sięgają ich konsekwencje i czego dotyczą. Amerykanie oglądają obrazy nieszczęść, ale zanim pojawi się współczucie albo padną zbyt skomplikowane pytania, kierowani są na nowe fronty. Telewizja oraz uprawiane przeze mnie rzemiosło pokazują sam dramat, ale nie jego następstwa, zwłaszcza jeśli są ledwo uchwytne i zachodzą lub stają się oczywiste dopiero po odjeździe kamer i reporterów z notesami. Skłonni jesteśmy snuć rozważania nad wynikiem bitwy czy konfliktu, ale nie przyjmujemy do wiadomości tragedii, które trwają po ich ostatecznym zakończeniu. Nigdy się nie dowiadujemy, ani nawet nie przychodzi nam na myśl, żeby zapytać, czy daną wieś odbudowano albo co się dzieje z oszołomioną kobietą, która w jednej osobliwej, nieskończenie długiej chwili przestała być matką dzieciom. Tam, gdzie dawniej żył Isber, rzeczy zwyczajne bywały przez prawie sto lat przerywane przez wojnę, okupację albo to, co po arabsku nazywa się często „wydarzeniami”. Takie to okoliczności zatrzymują czas i odraczają albo zwyciężają życie. Tradycje umierają. Wszystko, co normalne, zostaje przerwane. W czasie wojny nie żyje się zwykłym życiem, ile jednak czasu trzeba, żeby wypełnić te luki w egzystencji? Ile pokoleń? Oto naród dochodzący do siebie po stratach, o których się nie pamięta ani nie mówi, ale

które są wszędzie – w głowie, za oczami, we łzach, krokach i słowach. Gdy życie zostało splątane, rozdarte, wysadzone w powietrze, pozostają zdruzgotane kawałki, które nie goją się całymi latami – jeśli w ogóle mogą się zagoić. Pozostają blizny i coś jeszcze – wstyd, jak sądzę, wstyd, że się dopuściło, by to wszystko trwało. Spojrzenia w przeszłość, gdzie ukojenie znajdowano w tradycji i mitach, tylko pogłębiają wstyd z powodu teraźniejszości. Utraciliśmy wspaniałe dokonania naszych przodków i podążamy gdzie indziej. Tutaj ludziom przypomina się o tym codziennie, tu, gdzie dawny świat, nadal widoczny na każdym rogu, pokazuje, że pod tyloma względami był lepszy. Musimy stąd odejść, powiedziała do dzieci Bahidża w obawie, że rabusie mogą naprawdę spalić calutki dom. Raifa już od chwili przebudzenia musiała wyczuć, że nie jest to zwyczajny dzień. Matka, która tak dbała o porządek, zerwała z poranną rutyną, nie wstała wcześnie, żeby przygotować kawę po turecku, a ogród warzywny musiał się obejść bez jej ręki. Zaniedbała nawet pomidory rosnące w równych rządkach, traktowane jak żywe stworzenia, podlewane zazwyczaj pięć razy dziennie. Dom Isbera został obmyślony i zbudowany we wspaniałych czasach; swoje drzwi otworzył jeszcze na inne miejsce i epokę. Tymczasem w Mardż Ujun i innych miastach dotkniętych głodem i ogarniętych niepokojami, chaos, jaki zapanował po odejściu Osmanów, utrzymywał się przez kolejne lata. Gdy osmański garnizon uciekł z Mardż Ujun, chłopi z Al-Chijam, Ibl as-Saki, Blattu, Dibinu i Al-Chirby zaatakowali i splądrowali Seraj. Szukając pszenicy, zaczęli grabić co okazalsze domy. Wielu mieszkańców, jeśli tylko byli na chodzie lub wystarczająco spostrzegawczy, zostawiło swoje skarby, żeby ratować życie. Gdyby Isber Samara dobrze się przyjrzał, mógłby pod koniec życia, stojąc na balkonie, wyobrazić sobie drogę, którą Bahidża z dziećmi wspinała się pod górę owego dnia, kiedy pośród anarchii i narastającej przemocy zmuszona była opuścić nowy dom. Jego oczywiście nie było. Jak zwykle przebywał w Hauranie, gdzie miał robotę. Gdy ukończył dom w Mardż Ujun,

znudziło go miasto i jego prowincjonalny snobizm. Nie miał pojęcia o niebezpieczeństwie zagrażającym jego rodzinie, dopóki zagrożenie nie stało się powszechne. Samarowie dopiero co wprowadzili się do nowego domu, ale nie o los budynku ani jego zawartości troszczyła się Bahidża. Wiedziała, że musi ratować dzieci, i dokonała tego, nie czekając na pomoc męża ani nikogo innego. Pospiesznie zebrała wszystko, co dało się wziąć ze sobą, a zanim wyruszyła w drogę, przydzieliła każdemu z dzieci konkretne zadanie. Raifa niosła ubrania, miała przykazane, żeby ich nie wlec po ziemi. Nabiha, najstarsza córka Isbera, dźwigała na plecach Nadżiba, jego najmłodszego syna. To wspomnienie pozostało z nią do końca życia. Sama Bahidża niosła najmłodszą córkę Hodę. Uciekli do miejscowości Raszajja al-Fuchar, w regionie Arkub na zboczu Hermonu, gdzie pozostali do czasu, aż Bahidża uznała, że jest już bezpiecznie. Tak, Hikmat się zmienił. Poruszał się wolniej, mniej pewnie. Mogłem dostrzec stres, pytania przelatujące przez jego zmęczoną czerwoną twarz, lęki o świat, w jakim przyjdzie żyć jego córce, o to, co uczyni z nią to miejsce, jeżeli i kraj, i ona przetrwają. Wydawał się przytłoczony, skarżył się na bóle w nodze, biodrze i szyi. Zapytałem, jak się czuje. – Jak ojciec – odparł. Amina powiedziała mi, że bał się brać dziecko na ręce, żeby nie zrobić mu krzywdy. Wspomniałem, że przy mojej córeczce zachowywałem się tak samo. Hikmat wzruszył ramionami i pokazał, jak maleńkie według niego jest dziecko. „O takie” – powiedział, wyciągając dłoń. Obejrzeliśmy zdjęcia małej, która z oczu podobna była do Hikmata. Pochwaliłem jej urodę. – W oczach matki małpa jest gazelą – skomentował Hikmat. Zaśmiał się. – To nasza córka. co*kolwiek o niej powiedzą, my będziemy mówić, że jest piękna. Od stołu, zastawionego talerzami z potrawą z soczewicy i ryżu zwaną

mudżaddara, hummusem, piklami, oliwkami, chlebem, frytkami, sałatą, bakłażanem oraz obowiązkową whisky, przenieśliśmy się na kanapę. Hikmat otworzył okiennice, łagodne światło zalało pokój. On i Amina zapalili papierosy, a Fahima, przyjaciółka domu, przyniosła na tacy gorzką arabską kawę. Światło pochwyciło smugę snującego się dymu. Ja rzuciłem palenie, przynajmniej na chwilę. – Nie chcę, żeby moje dziecko musiało przeżywać wojnę – powiedziała Amina z lekkim nosowym akcentem charakterystycznym dla Kentucky. Hikmat pokręcił głową. Rezygnacja mieszała się w jego głosie z protekcjonalnością, przemawiał jak zaim, z przekonaniem mającym sugerować, że jest bardziej światowy i bardziej znużony od rozmówcy. – Wszyscy urodziliśmy się na wojnie – stwierdził. Poglądy polityczne Hikmata były niestałe. Często dochodziła u niego do głosu instynktowna, lecz nieokreślona obawa o los chrześcijan w południowym Libanie, gdzie stanowią wyróżniającą się mniejszość. „Dla Zachodu są workami z piaskiem” – mawiał przy niejednej okazji. „Jest źle” – powiedział teraz. „Martwię się o Liban, Anthony, naprawdę się martwię”. Prawie codziennie, gdy rozlegał się huk izraelskich odrzutowców bezprawnie przelatujących nad Libanem, poruszał w rozmowie kwestię konfliktu, kolejnych niesnasek, intencji Izraela, osuwania się Libanu w stan chaosu i anarchii, fawda. Groźby, ostrzeżenia, oburzenie, zawoalowane aluzje o kolaboracji i zdradzie dobiegały z każdą godziną z szaleńczo stronniczych stacji telewizyjnych, podczas gdy coraz to nowe zabójstwa i zamachy bombowe wytrącały z równowagi Bejrut, paraliżując społeczeństwo i wykluczając możliwość snucia jakichkolwiek wizji następnego tygodnia, miesiąca czy roku. Przywódcy sprawiali wrażenie, jakby delektowali się kryzysem, ich rzucane mimochodem wypowiedzi siały strach i prowokowały. Panowało poczucie, że Liban jest spisany na straty. Ale dzieci, jak córeczka Hikmata, nadal przychodziły na świat, o niczym nie mając pojęcia. – Mufadżaat – powiedział Hikmat, mając na myśli niespodzianki, które obiecał wrogom, zwłaszcza Izraelowi, przywódca Hezbollahu Hasan Nasrallah. – Jakie znowu mufadżaat?

Amina mówiła szczerze, z przejęciem, jakby zapraszając do dyskusji. – Jeśli wybuchnie wojna – stwierdziła – musimy wyjechać. Zwróciła się do innego z gości, zaprzyjaźnionego z Hikmatem oficera Eliego Dika: – Powiedz, że nie będzie wojny – błagała. Elie palcem wskazującym nakreślił na udzie znak zapytania. Gdy Isber oceniał perspektywy swojej rodziny, mężczyźni na rynku dyskutowali o zaletach Ameryki, wiedząc o tym kraju niewiele ponad to, co mogli wnioskować z listów docierających do Mardż Ujun od osiadłych tam dzieci i krewnych. Listy dochodziły po tygodniach, miesiącach, niekiedy po latach od ich napisania przez licznych członków rodzin, którzy co roku wyjeżdżali. W kopertach były pieniądze, czasami nie więcej niż parę centów, a także peany na cześć cudownego miejsca, gdzie ulice są oświetlone, pojazdy poruszają się po żelaznych szynach, a szosy zdają się nie mieć końca. Przy ulicach Nowego Jorku stoją budynki wznoszące się wyżej, niż ktokolwiek zdoła obliczyć. W samym mieście jest chyba więcej ludzi niż w całym Libanie. Niewiele było listów, w których przyznawano się do porażki. Rzadko wspominano o drwinach i zniewagach, jakie spotykały niektórych emigrantów, wyzywanych od Greków, Turków lub Żydów. Na Południu ludzie z Ku Klux Klanu palili krzyże, rasizm i populistyczna nienawiść manifestowały się na wiele złożonych sposobów. (Dziwne, że nikt w tamtych czasach nie wspominał o obelgach, które odnosiłyby się do prawdziwej narodowości tych emigrantów. Z tym trzeba było poczekać jedno lub dwa pokolenia). Mało kto w Mardż Ujun miał pojęcie o bezprawiu panującym na polach naftowych Teksasu albo o majątkach utopionych w kopalniach węgla w Oklahomie, na terytorium Czoktawów. Czytelnikom listów wysyłanych do domu częściej przedstawiano miejsce, gdzie ciężką pracą można się dorobić, gdzie żyje się spokojnie, bez zagrożenia przez odległe wojny, wiejskie wendety czy kaprysy rozbójników, takich jak ci, którzy wciąż nękali Mardż Ujun. Ameryka w opisie jej nowych obywateli była jak tożsamość, którą ten

naród sam sobie wykuł, częściowo była mitem, a na pewno ideałem. Isber słuchał czytanych na głos listów, przysłuchiwał się opowieściom o miejscach, w które zapuścili się jego krewniacy i sąsiedzi. Nieczęsto komentował. Wypowiadane słowa są najlepsze, kiedy padają rzadko, a Isber nie zerwał z tą tradycją. Lata spędzone na handlowaniu w Hauranie nauczyły go, że niemądrze jest za dużo mówić. Widział sukces tych nielicznych emigrantów, którzy wracali, w zachodnich kapeluszach, z kuframi pełnymi szytych na miarę garniturów i prezentów dla niemal każdego z krewnych – jedwabnych chustek, haftowanych obrusów, biżuterii. Isber miał wiadomości od swojego bratanka Arefa, najstarszego syna Farisa, który pojechał do Nowego Jorku z siostrą Offą. Miał też wiadomości od swojej najstarszej siostry Chalaji, która udała się w podróż z mężem Farisem Tannusem, nałogowym alkoholikiem. Wylądowali w Oklahomie, za Red River dzielącą ten stan od Teksasu. Nikt tam nie umarł. Nikt nie doznał porażki. Nikogo nie zawiodły możliwości, jakie tam się przed nimi otwarły. Nikt nie musiał uciekać z nowego domu. Kilku powróciło, ale tylko po to, by się skarżyć, że tyle tam zostawili. Niedługo po wizycie u Hikmata i Aminy spotkałem się z Karimem na obiedzie, żeby podziękować mu za ostatnie prezenty, między innymi środek odstraszający komary i morelowe mydło w różowym pojemniku. „Niełatwo się zaprzyjaźniam, ale my chyba do siebie pasujemy” – powiedział z właściwym sobie przekonaniem, zsunąwszy okulary słoneczne na czoło, kiedy wybieraliśmy stolik w restauracji przy Bulwarze. „To dar od Boga”. Gdy już usiedliśmy, przedstawiał mi różne osoby, wspominając przeważnie o ich związkach z naszą rodziną. Na przykład: „Babka tego człowieka jest z Szadidów” albo „Matka tamtego wywodzi się z Szadidów. Zaskoczy cię, ilu ludzi należy do naszego rodu”. Najczęstszym tematem rozmów w Mardż Ujun, dającym okazję do popisywania się wręcz encyklopedyczną wiedzą i autorytatywnych rozważań, były kwestie genealogiczne. Mam na myśli niezliczone małżeństwa, które

spowinowaciły wszystkich ze wszystkimi. O ile nikt nie ubliżał cudzej rodzinie, przynajmniej w obecności jej członka, to każdy był w pełni świadom świętych przymiotów swojej i ponurych wad każdej innej. Nieustannie analizowano nazwiska: Hikmat należał do Bajt Farha, Isber do Bajt Samara, ja do Bajt Szadid. Same nazwiska były kluczami do genealogii, punktami, z których zaokrętowano się na emigrację. Rody, których nazwy kończyły się na samogłoskę – Samara, Farha, Gholmijja – wywodziły się z syryjskiego Hauranu, gdzie pracowali Isber i jego bracia, choć Hauran był tylko przystankiem na trasie wielowiekowej migracji, która, jeśli wierzyć zachowanym opowieściom, zaczęła się w Jemenie, a następnym jej etapem była Jordania. Ludzi tych nazywano Hawarna, co jest liczbą mnogą od Haurani (to też nazwisko), a oznacza mieszkańców Hauranu. Rody, których nazwiska kończyły się na spółgłoskę – Szadid, Tajjar – to baladijja, czyli miejscowi, którzy już mieszkali w Mardż Ujun, kiedy czterysta lat temu, w 1613 roku, zaczęli tu napływać Hawarna. „Miejscowi” też byli emigrantami, choć do Mardż Ujun przybyli różnymi drogami, a w odróżnieniu od Hawarna nie łączyła ich epicka narracja o wspólnej wędrówce. Każda rodzina miała swoją historię. Najfowie wzięli swą nazwę od imienia pewnej niezwykłej babki. Farha to po arabsku radość, Szatira – inteligencja. Gholmijjowie, jak utrzymywał jeden ze starszych członków tej rodziny, zostali tak nazwani, ponieważ pomścili zabójstwo młodzieńca – ghulama – należącego do ich rodu. Liczba mnoga od ghulam to ghalalima, stąd Gholmijja. Dibowie, Bajjudowie, Razzukowie, Zghajerowie i Sallumowie należą do rodu Cherejwisz, wywodzącego się od niejakiego Charjusza, który miał zajazd w Hauranie, prowincji będącej spichlerzem całego regionu już w czasach rzymskich, kiedy nosiła nazwę Auranitis. Inna grupa rodzin to Labanijja, od arabskiego laban, co znaczy jogurt – handlowali nim z Beduinami na stepach. Jedna z rodzin wzięła swą nazwę od imienia słynnej z urody babki Zejny. Tajjarowie – od arabskiego rdzenia oznaczającego ptaka – zostali tak nazwani, ponieważ podobno kiedyś opuścili nagle swoją wioskę, bez ostrzeżenia i nikomu się nie opowiadając. Nigdy się nie dowiedziałem, skąd wzięło się nazwisko Samara, co po

arabsku znaczy smagły. Łatwiejszy do wyjaśnienia jest Szadid – silny, potężny, surowy, twardy, gwałtowny, intensywny, dotkliwy, gorliwy, poważny, drastyczny lub wielki – możemy się tylko domyślać, skąd się wziął ten przydomek. Nie zaczynaj z Szadidem, ostrzegł mnie szeptem Hikmat. Były oczywiście różne wersje. „Nie mów mi, że Szadidowie nie są sprytni” – stwierdził Szibil, przedstawiając koncepcję szalonego geniuszu rodziny. „To, że ktoś jest achwat[12], nie bierze się znikąd. Bierze się stąd, że za dużo myśli. Na tym polega geniusz. Achwat to ktoś bystry. Nikt nie powie, że nie ma szarych komórek. Ma ich za dużo! Za dużo myśli!”. Wszystkie te odwieczne reputacje i dysputy, zwłaszcza podział na Hawarna i baladijja, wciąż nadawały koloryt miastu. Jeszcze do niedawna mieszane małżeństwa były tu niemile widziane. Niektóre dzielnice wciąż należą do określonych klanów. Co zdumiewające, zachowały się pozostałości dawnych dialektów. Nikt nie traktował tych różnic z większą powagą niż Karim. Dla niego stanowiły paradygmat, światopogląd, a charakter każdego człowieka dało się wytłumaczyć, badając jego genealogię – czy wywodził się od Hawarna, czy od baladijja. Przy obiedzie Karim dał wyraz szczególnemu rozgoryczeniu, w jakie wprawiło go gadanie Szibila i Hikmata o wariactwie Szadidów, choć gwoli sprawiedliwości stwierdzić trzeba, że nie oni jedyni opowiadali mi te historie. Karim, podnosząc głos, odpowiadał z pasją godną tornada nad Oklahomą: – Mówią, że Szadid jest pomylony? Farhowie są prawie wszyscy stuknięci. I Dżabarowie. Niemal wszyscy. Ablowie. Mają albo wykręcone nogi – powiedział, zrywając się z krzesła, żeby mi zademonstrować, jak utykają – albo pokręcone umysły. Omówiliśmy i inne rodziny. Karim wygłaszał swoje opinie. Bawiło mnie to jego niezbite przekonanie. Był jak solista – ekstrawagancki, radykalny, podniecony własnymi interpretacjami. Brał wreszcie odwet na mieście, które nie oddało mu należnego szacunku, a tymczasem zamówione dania stygły przed nami na talerzach.

6. Wczesny zbiór

Zostawiłem u Szibila oliwki, które zebrałem, a kiedy wróciłem, okazało się, że pokrywa je warstwa pleśni. Szibil powiedział, że to sól. To nie była sól. Wtedy stwierdził, że to wykwit soli. Nieprawda. W końcu pocieszył mnie: „Nie martw się”, to samo stało się w zeszłym roku z jego oliwkami. D l a c z e g o w i ę c z g r y w a ł t a k i e g o e k s p e r t a o d o l i w e k? Nie było to pocieszające, ale usłyszałem kolejne rady. Zostaw je dłużej w soli, powiedział tonem nauczyciela, bardziej znużonego niż rozdrażnionego, dodaj mniej wody, nie przemywaj słoi. Gdy zrobił się już naprawdę nieznośny, zapytałem, kiedy będą się nadawały do jedzenia. – Za trzy tygodnie, może za miesiąc – powiedział z przekonaniem. – Gdybyś je rozgniótł, byłyby za dziesięć dni, ale ty je pokroiłeś. Zapalił kolejnego jointa. – Musisz poczekać co najmniej dwa miesiące – stwierdził, mimochodem zmieniając zdanie. – Co najmniej. Co najmniej dwa miesiące. Zapytałem, czy mam czekać do Bożego Narodzenia. – Co najmniej – odparł, przesuwając termin jeszcze dalej. – Są pokrojone, a nie rozgniecione – oznajmił tonem jeszcze bardziej przemądrzałym i autorytatywnym, niczym odziany w smoking Sean Connery, zamawiający drinka przed partią bakarata. – No wiesz, pokrojone, a nie rozgniecione – powtórzył, po czym zapadł się w fotel i odpłynął. Ale zacząłem tę historię od końca. Drzewa oliwne rosną w Mardż Ujun wszędzie, gaje rozsiane są na równinie w pobliżu wsi Dajr Mimas, po drodze nad rzekę Litani. Połyskujące w różowym świetle zapadającego zmierzchu, są równie samotne, jak wytrzymałe, w ich powykręcanych pniach zapisane są niekiedy całe stulecia.

„To błogosławione drzewo” – powiedział mi Szibil, kiedy siedzieliśmy pewnego dnia pod dwoma arystokratycznymi drzewkami u wejścia do domu Isbera. Ich liście rozesłały na ziemi jasnobrązowy dywan, niczym z cienkiego jedwabiu. Szibil przerwał i wzruszył ramionami, zabrakło mu słów, jakby ktoś go zapytał, czym jest wiara. Nie jest kwestią przypadku, że tak ekscentrycznie wyglądające drzewa wytwarzają osobliwy, wyśmienity produkt zwany oliwkami. Być może są to najsubtelniejsze z owoców, choć tak naprawdę nigdy się nad nimi nie zastanawiałem, zanim przybyłem do Mardż Ujun, gdzie nie może się bez nich obejść żaden posiłek, często też dają pretekst do ożywionych dyskusji na temat ich pochodzenia i przymiotów (niekiedy będących wytworem fantazji). Oliwka to przecież malak as-sufra, król stołu, a jej ułożenie i wygląd należy bacznie obserwować, kiedy zbliża się czas zbiorów. Dowiedziałem się, że najważniejsza jest odpowiednia pora. Bajn tiszrin wa tiszrin fi sajf tani, powiadają tutaj. Między październikiem a listopadem nastaje krótkie drugie lato: kiedy nadchodzi jesień, Mardż Ujun, opustoszałe z ekspatów, którzy przedtem uciekli przed upałem Bejrutu do swoich tutejszych domów, zapada w drzemkę. Na ulicach nie ma tłumów, miasto zwalnia tempo, choć różnica nie jest radykalna. Stopniowo światło robi się łagodniejsze, bardziej niepewne. Wzdłuż pasa ziemi, który niegdyś ciągnął się tak daleko jak drogi, zaczyna się – trwający od końca października przez cały listopad – zbiór oliwek. „Poczekaj na pierwszy, a nawet drugi deszcz” – słyszałem nieraz, kiedy napomykałem, że można by zebrać oliwki z dwóch drzew przed domem Isbera. Szibil i inni wciąż uparcie o tym przypominali, ale ja nie miałem cierpliwości; byłem w końcu Amerykaninem. Poza tym przyznać trzeba, że było coś romantycznego w tej czynności, która, przynajmniej z daleka, wydawała się kojącym rytuałem odnowy i uzdrawiania. Pod tymi samymi drzewami siadywałem pod koniec wojny, a teraz mogłem zbierać ich owoce w czasie pokoju (wprawdzie tutaj jest to pojęcie względne). Już w październiku oliwki zaścielały ziemię, a każda, która spadała, budziła we mnie żal z powodu straty. Nie namyślając się, zacząłem codziennie podnosić z ziemi owoce będące w najlepszym stanie. Od czasu do czasu wkładałem po

kilka z nich do kieszeni, potem wsypałem do dużego plastikowego worka. Żniwa mają w sobie coś agresywnego. Drzewo zostaje obrabowane, zboże skoszone, winorośl ogołocona. Na ziemi rozpościera się plandekę, a gałęzie drzew oliwnych młóci kijami, aż ulegną i oddadzą owoce. Może jestem zbyt sentymentalny, ale nie mogłem czegoś takiego zrobić dwóm stuletnim drzewom, na które patrzyła kiedyś moja babka, zbierałem więc oliwki ręcznie, po jednej. Kupiłem drabinę i jasnoniebieską plandekę, zaopatrzyłem się w obiad złożony z kurcząt, grillowanych pomidorów, sałatki coleslaw i pikli. Nadszedł czas, żeby wreszcie zacząć. Wcześnie, to fakt, ale kto liczy czas? (Biorąc wszakże pod uwagę wścibskość moich sąsiadów, jestem pewien, że było takich wielu). Zaabsorbowany kolorami, wplątałem się między gałęzie. Fioletowe odcienie bardziej dojrzałych, brązowych oliwek zlewały się z korą drzewa, ich cienie przesłaniały inne owoce. Zieleń tych młodszych migotała na tle srebrzystych liści. Za każdym razem sięgałem daleko, próbując zerwać oliwkę z samego końca gałązki wyginającej się wdzięcznie nad ulicą. Zbiór szybko nabrał charakteru medytacji. Popołudnie to w Mardż Ujun najspokojniejsza pora dnia: rodziny drzemały po tradycyjnych sutych obiadach. Rzadko dobiegał mnie jakiś dźwięk. Żadnych ptaków czy owadów, żadnej paplaniny, tylko cisza niewielkiej miejscowości i szept wiatru. Manewrowałem drabiną, stawiając ją pod różnymi kątami, by wspiąć się wyżej na pierwsze drzewo. Oliwki wrzucałem jedną po drugiej do plastikowej torby zamocowanej u pasa. Gdy sięgałem po owoce, drabina się chwiała. Torba się w końcu wypełniła. Po kilku godzinach zostało już niewiele oliwek. Dałyby się zerwać, gdybym wspiął się na drzewo. I tak zrobiłem, gramoląc się na gałęzie, które wbrew pozorom okazały się mocne. Nachylałem się i sięgałem po oliwki, wstrzymując oddech i mrużąc oczy, potem przyciągałem gałązki, w końcu się jednak poddałem i ogłosiłem swojego rodzaju rozejm. Powtarzałem sobie, że nie wszystko może być moje. Reszta oliwek zwiędnie na drzewie, jak to się działo od tylu lat. Zakurzone i nagie będą zwisać z gałęzi, których nie zdołałem dosięgnąć. – To drzewa mojej ciotki! – zawołał do mnie, gdy już uległem, dobiegający dziewięćdziesiątki George Abla, bratanek mojej prababki.

W wytartej marynarce i niebieskiej dzianinowej czapce z czymś w rodzaju kłębka z waty na samym czubku, zatrzymał się, by z ulicy podziwiać drzewa, opierając się na drewnianej lasce. Uśmiechnąłem się do niego. O zmroku, wykończony, usiadłem pod drzewami. Przedramiona, barki i plecy miałem podrapane przez małe gałązki u korony drzewa. Brodę pokrywał kurz. W miasteczku panowała cisza, a dom tchnął pustką, jakby nawiedzony. Od zachodu padało pod kątem zanikające światło, a dom rzucał cień, który, rozpościerając się, uwydatniał jego opuszczenie i samotność. Zadanie odbudowy już mnie przytłoczyło, zwłaszcza że Abu Jean miał skłonność do uznawania każdej drobnej roboty lub poprawki za katastrofę albo ryzyko. Do tego dochodziła litania obietnic składanych przez robotników, którzy się w ogóle nie zjawiali. Dom był nadal reliktem innych czasów, swojego rodzaju artefaktem. Ale siedząc tutaj, po podjętym bez namysłu wczesnym zbiorze, poczułem jakąś pierwotną łączność z tym miejscem, nawet jeśli tylko poprzez zrywanie oliwek z drzew należących do przeszłości. Wysłałem do Szibila SMS : „Mam sto kilogramów oliwek”. Oczywiście żartowałem, lecz on, najwyraźniej zaniepokojony, zaraz podjechał swoim mercedesem, zaparkował jak zwykle byle jak i powtórzył to, co mówili już wszyscy inni: powinienem zbierać oliwki po co najmniej dwóch deszczach. Kręcąc głową, wciąż do tego wracał. Mam na punkcie arabskiego obsesję wynikającą, jak sądzę, z faktu, że nauczyłem się go jako drugiego języka. Słowa przepaja elegancja, a zarazem logika, wycyzelował je czas, historia i kolejne pokolenia. Jest jakieś piękno w tym, jak słowa powoli odkrywają swoje tajemnice, zmieniając stopniowo znaczenia. Arabski, bogatszy od angielskiego, szczyci się słownictwem, które może w pojedynczym słowie ująć każdy opis. O wiele łatwiej wyrazić w tym języku sarkazm – z wielką precyzją albo z idealnie dobraną ironią. Honorując kogoś wypowiadanymi z emfazą dawnymi osmańskimi tytułami, na które nie zasługuje – basza, bej czy moim ulubionym baszmohandis, pasza inżynier – możemy przekłuć balon jego wybujałego ego (praktyka częsta w Kairze). Szibila nazywałem ustaz, co może znaczyć „pan”, „mecenas”, „nauczyciel”

lub „profesor”. Wyczuwał w tym ironię i odpowiednio mi się rewanżował. Byłem więc równocześnie „panem profesorem”, „szanownym panem” i „moim kochanieńkim”. „Ja ustaz, ja chawadża, ja habibi, gdybyś tylko poczekał na jeden deszcz, byłyby takie” – powiedział, wysuwając palec wskazujący, do którego przytknął kciuk (podobnym gestem odmierzał haszysz). „Gdybyś tylko troszeczkę poczekał”. Szibil był niepoprawnym sceptykiem, wobec zbioru oliwek z moich dwóch drzew żywił te same wątpliwości, co wobec odbudowy domu, który ozdabiały. „Co, masz zamiar nająć dwudziestu syryjskich robotników, żeby ci je zebrali?” – zapytał, gdy zbliżała się odpowiednia pora. Absurd gonił absurd. „Co, masz milion drzew? Masz osiem tysięcy hektarów?”. Ciągnąc temat, sprawiał wrażenie coraz bardziej sceptycznego. „Zadzwonisz do prezydenta Syrii i poprosisz, żeby przysłał dziesięć tysięcy robotników?”. Głośno się roześmiał. „Każdy zerwie jedną oliwkę!”. Wyrażając dezaprobatę, chciał zapewne nie tyle wyszydzić mnie, ile zamanifestować swoje znawstwo. Mało miał w tym mieście powodów do radości, ale przynajmniej znał się na jednym – umiał konserwować oliwki (i robić z różnych warzyw pikle, dobrą zakąskę do szkockiej). Potrafił godzinami rozprawiać o tym, jakie ogórki nadają się do kiszenia (małe, ale nie za małe), jaka jest najlepsza mieszanina przypraw (bardzo, bardzo dużo) oraz proporcje soli i wody (tyle, żeby jajko pływało w wodzie). Moją niechęć do postrzegania go jako autorytetu, nawet w dziedzinie konserwacji oliwek, odbierał jako zniewagę, a w jego szyderstwie była ta sama defensywna duma, którą wyczuwałem prawie przy każdym naszym spotkaniu w Mardż Ujun. Był znawcą. Wieczorem zawiozłem swój plon do Szibila i – jak można się było spodziewać, prosty proces okazał się o wiele bardziej skomplikowany. W istocie, jego dynamika wydawała się zawiła, nieuchwytna, tylko Szibil potrafił ją rozszyfrować. Sztuka konserwowania oliwek w soli, w którą mnie wprowadzał, była dla mnie skrzyżowaniem fizyki nuklearnej z mistyką sufizmu. Sama tajemnica tej procedury nasuwała kolejne pytania, a on udzielał coraz mniej zrozumiałych odpowiedzi. Pomimo momentów szaleństwa był ujmujący, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że był na haju.

co*kolwiek jednak zrobiłem, nieustannie mnie poprawiał, wygłaszając nader autorytatywne uwagi. M y c i e : Popełniłem błąd, zostawiając nadgniłe oliwki zebrane z ziemi, przez co naraziłem całą partię na zepsucie. S o l e n i e : Zignorowałem fakt, że inaczej przebiega to w wypadku zielonych, a inaczej czarnych oliwek, a ja zebrałem ze swoich drzew oba rodzaje. M i e s z a n i e : Jeszcze nie pojąłem subtelności toszt al-bajda, czyli odmierzenia odpowiedniej ilości soli kamiennej, której dodaje się do wody (i znów: tyle, żeby jajko – bajda – w niej pływało). I n n e s z c z e g ó ł y : Różne, sprzeczne i wykluczające się instrukcje, jakie usłyszałem, dotyczyły wszystkiego: poczynając od tego, gdzie powinienem rozłożyć oliwki, żeby przeschły, a kończąc na tym, jak długo należy je namaczać przed zasoleniem. Ten dialog ciągnął się całymi dniami. Niespodziewanie skończyliśmy z oliwkami, znalazłszy liście pomarańczy, cytryny i lauru, które należało teraz włożyć do słojów. Do jednych dołożyliśmy plasterki cytryny, do innych kawałki czerwonej papryki. Oliwy mieliśmy dolać później. „Dlaczego czeka się z oliwą?” – zapytał Szibil tonem mentora, kiedy tydzień później pracowaliśmy w mojej małej kuchni, stojąc na podniszczonym brązowym perskim dywanie, który przed laty kupiłem na aukcji w Bagdadzie. „Żeby sól i woda przeniknęły do oliwek”. Teraz było już po wszystkim. Na blacie kuchennym stało czternaście słojów pełnych oliwek. Nie odniosłem wrażenia, że owoce są za małe, choć zebrałem je wcześnie. Przypatrywałem się im, podnosiłem słoje pod światło, sprawdzając, czy po kilku minutach, godzinach, dniach zauważę jakąś zmianę. Widziałem w lustrze, że plaster cytryny opadł na dno. Na oliwkach osiadły kryształy soli, odbijające światło, jakby liczyły na to, że nikt ich nie zauważy. Zachwycałem się, kiedy wypatrzyłem idealną oliwkę, a takich było w słojach zaledwie kilka – owalną, bez jarów, żlebów i dolin przecinających te bardziej sfatygowane. Zastanawiałem się, jak będzie smakowała, mój język już obtaczał pestkę. – Pierwsza od pokoleń partia oliwek z Bajt Szadid – powiedziałem

z dumą. – Z nie tak znów małą pomocą – odparł Szibil. – Ma’kul al-hanna, smacznego. Po czym, przechodząc na inny język, dodał: „Bon appétit”. Byłem w Mardż Ujun samotny, ale choć tyle się mówiło o konflikcie rozdzierającym Liban, to im dłużej tu przebywałem, tym odleglejsza wydawała się wojna. Często wyobrażałem sobie, jak moja córeczka Laila idzie wzdłuż kamiennego muru, po nierównym podjeździe, w stronę starych drzwi frontowych, które postanowiłem ocalić. Myślałem o dniu, w którym ją tutaj przywiozę, do domu, który nazwie swoim. Nocami zaczęła napływać mgła, a kiedy zacierała poczucie czasu, myślałem też o Isberze, który, podjąwszy decyzję, szedł przez miasto niegdyś równie dobrze prosperujące jak on sam, i żegnał skinieniem głowy domy swojej młodości i wznoszące się ponad nimi góry. Isber Samara stawał się w pewnym sensie moim znajomym. Przypuszczam, że coś nas łączyło, może coś więcej niż ambicja, i nie mogłem się nadziwić, że zbudował dom będący wytworem tego Bliskiego Wschodu, który przeminął, ale wciąż był potężnym źródłem inspiracji. Poczułem się bardziej zadomowiony w tym mieście, gdzie wyobrażałem sobie Bahidżę, jak w kuchni smaruje dla dzieci masłem świeży chleb i posypuje cukrem. Przez te jesienne tygodnie często myślałem o porzekadle, które przytoczył Szibil: „Jak pobędziesz z ludźmi przez czterdzieści dni, to albo staniesz się jednym z nich, albo odejdziesz”. Minęło ponad czterdzieści dni. Uczyłem się od podstaw, jak radzić sobie w tym otoczeniu, poznawałem zasady i tradycje regulujące życie wśród mieszkańców miasta. Zasada: nigdy nie mówić nikomu, ile za coś zapłaciłem. Jeśli już mówię, to pomniejszyć o połowę. Pomimo to, jakąkolwiek sumę bym wymienił, nieuchronnie słyszałem: haram, „toż to grzech!”, zawsze wypowiadane z głębokim współczuciem dla mojej naiwności. W gronie rodziny i przyjaciół manipulowanie poczuciem winy podniesiono tu do rangi sztuki. Poznałem je na własnej skórze. Byłem w Mardż Ujun intensywnie poddawany różnym

odmianom tej praktyki. Zawsze mi się dostawało, nawet od dalekich krewnych. „Dlaczego nie odwiedziłeś nas w tym miesiącu?” – pytano. Jeśli odwiedziłem, pytanie brzmiało: „Dlaczego nie byłeś u nas w tym tygodniu?”. Jeśli byłem, padało pytanie: „Dlaczego dziś nie przyszedłeś wcześniej?” albo: „Dlaczego musisz już iść?”. Karim miał swoje sposoby. Nie do przyjęcia było, żebym po powrocie z Bejrutu czy skądkolwiek indziej nie odwiedził go jako pierwszego, zwłaszcza jeśli od jakiegoś czasu nie telefonowaliśmy do siebie. „Nie dzwoniłeś” – stwierdzał z zadumą. „Gniewasz się na mnie?”. Pytanie „Dlaczego mnie pobiłeś, jak byłem mały?” nie mogłoby zabrzmieć bardziej poruszająco. Okazało się, że on dzwonił, i to cztery razy – dwa razy z domu w Bejrucie i dwa z budki na nadmorskim bulwarze, gdzie odbywał szybkie przechadzki. Kiedy w wynajętym przeze mnie mieszkaniu zjawił się Szibil, który od paru dni się ze mną nie kontaktował, wykorzystałem wiedzę nabywaną przez czterdzieści dni dzięki Karimowi i innym. Postanowiłem odwrócić sytuację. – Gdzie się podziewałeś, ja ustazi al-aziz?[13] – zapytałem oburzony, patrząc nań z niedowierzaniem. Szukał słów, by odpowiedzieć. Było to moje pierwsze zagranie w lokalnym stylu na poczuciu winy, całkowicie satysfakcjonujące. Abu Jean i ja mieliśmy bardzo odmienne poglądy na zadanie, jakie przed nami stało, oraz związaną z tym pracę. W moim pojęciu Abu Jean miał być kierownikiem robót, który zarządzałby całym przedsięwzięciem i siłą woli doprowadziłby do owocnego końca. On zaś uważał, że podejmując się tego zadania, oddaje przysługę Hikmatowi. Uświadomiłem sobie, że jeśli kiedykolwiek mamy skończyć dom, muszę stworzyć z Abu Jeanem innego rodzaju zespół. Przeważnie szło nam nieźle. Zapisywałem mu numery telefonów w starym notesie, który nosił w tylnej kieszeni spodni. Potem dzwonił, prosząc, żebym głośno i powoli dyktował mu cyfry. Co kilka dni pakował się do mojego samochodu i telepaliśmy się po wyboistych drogach do miejscowości Al-Klaj’a i Kafr Kila w poszukiwaniu stolarza, do AlBuwajdy po betoniarza, do Al-Chijam po kamień, kafle i inne materiały.

Kowal, elektryk i kafelkarz byli na miejscu, w Mardż Ujun. Był tu również hydraulik, który przesiadywał w sklepie swojego kuzyna, paląc papierosy, jakby wciąż był uczniem szkoły średniej. Abu Jean miał samochód, szarego peugeota z 1960 roku, ale nigdy nim nie jeździł. Albo się bał, albo się wycwanił: po co płacić za benzynę, jeśli Anthony wszędzie dowiezie? Bywały niedobre dni, kiedy się kłóciliśmy. Przeważnie starałem się tego unikać, wiedząc, że kłótnia ze starszym przynosi ujmę młodszemu. (Hikmat powiedział mi, że młodzieńcy z Mardż Ujun gaszą papierosy, kiedy mija ich starszy mężczyzna). Ale klątwa Bajt Szadid wciąż nad nami ciążyła. Kiedy traciłem cierpliwość, a zdarzało się to co kilka tygodni, Abu Jean wypadał z placu budowy jak oparzony. Wracał zwykle na drugi dzień, by z oburzeniem opowiedzieć mi, jak bardzo się poprzedniego wieczora denerwował, kiedy siedząc w domu, odtwarzał w myślach to, co się zdarzyło. Przepraszałem. „Bajt Szadid” – mówiłem, tłumacząc się. Porozumiewawczo kiwał głową. Taki język rozumiał. Po jednych przeprosinach wyznał mi, że jego rodzina, Bajt Abu Kasem, też uchodzi za stukniętą. Nie rozwijałem tematu. Bajt Szadid i Bajt Abu Kasem, dwa szalone rody, poradzą sobie wspólnie z niemożliwym projektem. Taką miałem nadzieję. – Ufam Abu Jeanowi na sto dziesięć procent – powiedział mi Hikmat. Abu Jean stanowił dla niego niedościgniony wzór uczciwości, był wobec niego o wiele bardziej lojalny niż wobec mnie. – Od czasów mojego ojca łączy nas więź z jego rodziną – dodał. – Takich ludzi już nie ma. Nie wiedzą, co to zło. Mają dziewicze dusze. Myślisz, że w Libanie jest dużo takich jak Abu Jean? W tym kraju każdy to mafioso. Niestety, mamy tylko jednego Abu Jeana. No, może dwóch albo trzech. Hikmat był autorytetem w dziedzinie budownictwa, a przynajmniej za takiego się uważał, jako że kilka lat wcześniej odbudował swój dom. Urazy, jakich wtedy doznał, były wciąż żywe. – Każdy ma pogląd na ten temat – powiedział, mając na myśli nie tylko robotników, ale i sąsiadów, znajomych, dalekich kuzynów i przechodniów. – To cię wykończy. Będziesz jak idiota, siedzący wśród nich, a oni będą cię

zarzucać dobrymi radami. Odkąd robotnicy zaczęli wylewać beton, ludzie przychodzili, żeby popatrzeć. – Rób to tak, rób to siak – wspominał Hikmat. W końcu kierownik budowy wydarł się na gapiów: – Sukinsyny, won stąd! I zamknijcie się wreszcie. Dzień po tym, jak wyżalił mi się na ludzi, którzy krzyczeli na niego, uznając go za idiotę, Hikmat przyszedł na naszą budowę, gdzie z kolei mnie zaczął traktować jak idiotę. Razem z Abu Jeanem i Aminą przedreptaliśmy koło wydartej ze ściany starej bramy garażu, zardzewiałej i powyginanej, i ostrożnie podążaliśmy w stronę domu, mijając groźnie wyglądające stosy ziemi i kamieni. Na podłodze w jednym z pomieszczeń rozlana była kałuża ciemnoszarego betonu, z której pod kątem czterdziestu pięciu stopni sterczała łopata. Obok stały trzy worki cementu – jeden nietknięty, dwa rozprute i otwarte – i białe plastikowe wiadro pełne wody. Wszędzie rozsypane było baghdadi – używana od dawnych czasów mieszanina błota i słomy, jaką niegdyś pokrywano ściany. Tkwiły w niej kawałki drewna, tynku, dachówek, nawet stare krzesło. Rozklekotane, lecz solidne, sprawiało wrażenie, jakby miało tu zostać na zawsze. Hikmat odwrócił się do mnie. – Myślałem, że będzie gorzej – stwierdził z poważną miną. Roześmiałem się, unosząc brwi. Amina wyczuła, co jest grane. Hikmat bezczelnie próbował dodać mi otuchy, zaprzeczając prawdziwemu stanowi rzeczy. – Ja myślałam, że będzie lepiej – powiedziała z nieco większą troską w głosie. Hikmat nie zwrócił na nią uwagi. – Łatwa sprawa – zapewnił. – Jeśli wiesz, co robisz, pójdzie łatwo. Rozejrzał się po kamiennych ścianach, kierując się w stronę jadalni. – Powiedz Fuadowi i jego bratu, że to łatwe. Po chwili dodał: – Powiedz Fuadowi, że to bardzo łatwe. Amina ustawicznie przywracała go do rzeczywistości, którą starał się zanegować.

– Masz mnóstwo do zrobienia – powiedziała do mnie. Hikmat obchodził dom, przez cały czas stwarzając wrażenie, że to on tu rządzi. – Nie wyrzucaj tego metalu – powiedział, wskazując na kraty w oknach, po czym przeszedł do jadalni. – Tu zrób łazienkę. Choć się tak szarogęsił, uwierzyłem, że szczerze próbuje pomóc. „Nie zamuruj okna w kuchni” – przykazał, wsadzając głowę do kolejnego pomieszczenia. „Nie potrzebujesz więcej światła. Tu jest go dużo” – zarządził. Później znów się pojawił, nie wychodząc z kierowniczej roli, a jego pewność siebie ożywiła mojego podupadającego ducha. „W Grocie połóż parkiet” – poradził. „Miej w dupie wszystkich i ich opinie”. W drodze do samochodu Hikmat znów obwiniał Fuada, mojego powinowatego, inżyniera z zawodu. „Niech go szlag” – stwierdził. „Powiedz Fuadowi, że to przez niego wszystko się opóźnia”. Słysząc te słowa, doznałem objawienia. Zrozumiałem bezwzględną logikę leżącą u podstaw wszystkiego, co tu się działo, kiedy Hikmat przechadzał się po domu; pojąłem dramaturgię tego przedstawienia. Hikmat polecił Abu Jeana, przyjaciela swojej rodziny, z czego wynika, że jeśli Abu Jeanowi coś się nie uda, będzie to miało niedobre konsekwencje dla Hikmata, bo podważy jego reputację. Fuad jest spoza miasta, Hikmata więc mniej obchodzi, co sobie o nim pomyśli. Wniosek: trzeba zwalić winę za wszelkie niepowodzenia na Fuada, jednego z najporządniejszych, najmilszych i najbardziej wielkodusznych ludzi, jakich poznałem w Libanie. Rozumowanie było linearne, precyzyjne i bezlitosne. „Fuad, niech go szlag”.

7. Nie mów sąsiadom

Okazało się, że dom Isbera znajduje się pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń, do czego się przyczyniły jego genealogia oraz usytuowanie. Mój sąsiad, a zarazem krewny, Wisam mieszkał w domu zbudowanym przez Farisa, brata Isbera. Jego matka była siostrą stryjeczną mojej babki, ale łączące nas więzy krwi niewiele dla Wisama znaczyły. Nieprzyjazny, łysy, kopcący fajkę typ, zwykle gburowaty i mówiący monosylabami, na cześć mojego przyjazdu ukradł śliwki z drzewa rosnącego obok wejścia do domu Isbera. Kiedy zauważył, że się z niedowierzaniem przyglądam, odniósł mi je, jeszcze zimne, prosto z lodówki. Jak się tłumaczył? Zabrał je tylko po to, żeby umyć. Nastąpiła niezręczna chwila, bo czekał na podziękowania. Nie podziękowałem, za co jeszcze bardziej mnie znielubił. Teraz wściekał się, że na jego posesję zawiewa kurz z budowy. W związku z tym zgłosił całą listę żądań. Czy mógłbym wynająć kobietę, która posprzątałaby mu dom? Czy mógłbym oczyścić jego dachówki? A tak przy okazji, naprawiając swój, może naprawiłbym także i jego walący się kamienny mur? Wszystko oczywiście na mój koszt. Działka na tyłach mojej należała do Masuda Samary. W Mardż Ujun wszelka własność nieruchom*ości staje się zarzewiem konfliktu. Jakże więc mogło mnie zaskoczyć to, co się stało? „Dokąd sięga moja ziemia?” – zapytał Masud swojego geodetę, kiedy pewnego dnia do nich podszedłem. Pytanie się powtarzało, a mnie za każdym razem przejmowały coraz większy strach, niepokój i obawa. Czy wtargnie na mój teren? – zastanawiałem się. Czy zgłosi do niego jakieś roszczenia? Czy spróbuje zbudować mur na nie swojej ziemi? Pytań było coraz więcej. Masud i jego geodeta zasugerowali, żebym ściął figowiec rosnący w rogu mojej posesji. Aż się skuliłem. Powiedziałem im, że raczej tego nie zrobię. Powtórzyłem to trzy razy. „To drzewo z czasów mojej

babki” – błagałem. Nie mieli zrozumienia dla sentymentów, ale po kilku minutach słownej przepychanki uznali, że lepiej odroczyć nieuchronną konfrontację. Z każdym dniem dostrzegałem coraz więcej dziwactw Mardż Ujun: często zapominanych, czasem irytujących, niekiedy rozbrajających szczegółów życia codziennego moich sąsiadów z Hajj as-Seraj, którzy raz okazywali wylewne ciepło, to znów zachowywali kamienne, podejrzliwe milczenie. Była w tym wszystkim jakaś nieczysta gra, turniej typowy dla miasta, które lubiło, a nawet celebrowało takie rozgrywki, gdy zza kulis w każdej chwili mogła wychynąć wojna. Osmańscy paszowie i bejowie zniknęli, wtapiając się w krajobraz, który od tamtej pory nigdy nie zaznał spokoju. Anarchia przerodziła się w rozlew krwi, niepewność, rebelie, odjazdy. Wróciły stare, przeklęte animozje, podsycane manipulacjami imperiów. Do gangów wykorzystujących nowe bezprawie dołączyli bandyci ogarnięci gorączką nacjonalizmu, co przyniosło nowe wcielenie arabskiego pojęcia fawda, chaos. W Mardż Ujun Isber i jego dom stanowili małą oazę spokoju. Styl życia zrodzony w czasach osmańskich, który nigdy dotąd nie odznaczał się szczególną kruchością, rozpadł się na ostre i niebezpieczne kawałki. Nikt oprócz Europejczyków nie wkroczył, by zająć miejsce Osmanów, ani nikomu na to nie pozwolono; Bliski Wschód się rozpadał, zwłaszcza w głębi lądu. Odeszło to, co jako jedyne dawało temu regionowi poczucie tożsamości, a nic nie wypełniło powstałej próżni. Porządek się załamywał. Ale w dzielnicy Hajj as-Seraj, wykwintnej i cichej jak zawsze, nic nie zakłócało codziennej rutyny. Konary starych drzew sięgały na drugą stronę ulicy, mgła wznosząca się rano znad rzeki przesłaniała wszystko, czego szacowni mieszkańcy tej spokojnej enklawy woleli nie dostrzegać. Co mogłoby zakłócić jej spokój bardziej niż Isber Samara, przybysz, który nigdy nie miał być nikim innym dla tych, co tu mieszkali, dla rodów takich, jak Farhowie i Barakatowie, których przodkowie pojawili się tu chyba w tym

samym czasie, co stare drzewa oliwne? Rezydencja Samarów, gdy ją wreszcie otwarto, wyobrażona i wyobrażana wciąż na nowo przez wszystkie lata Isberowego oczekiwania, okazała się miejscem, które, jak postanowił właściciel, z tą szczególną dumą towarzyszącą żywej wyobraźni, miało nigdy nie zostać ukończone. Rzemieślnicy i fachowcy wykonali swą pracę, jak tylko mogli najlepiej, tworząc elegancką syntezę wszystkiego, co składało się na życie w Lewancie. Choć przez krótki moment refleksy świec na stole Isbera uciszały strach i przynosiły spokój, dom nie miał oprzeć się temu, co działo się na zewnątrz. Zmienił się wraz z otaczającym go krajobrazem, tak jak Isber stał się kimś innym, ojcem rodziny, mniej skoncentrowanym na własnych ambicjach i sławie. Jego rezydencja była najpierw manifestacją dumy, następnie miejscem, które uczynił domem dla żony i dzieci. Z czasem miała stać się przytuliskiem, a w końcu wspomnieniem, które towarzyszyło nam niezależnie od tego, czy kiedykolwiek przestąpiliśmy jej próg. Tamtego wieczoru spotkałem się z Szibilem i opowiedziałem mu przy drinku o swoim spotkaniu pod figowcem. Napomknąłem, że rozmawiałem z Masudem Samarą po arabsku, więc być może wyraziłem się mniej dyplomatycznie, niż gdybym mówił po angielsku. Wspomniałem o swojej prośbie – zostawcie to drzewo, pochodzi z czasów mojej babki – i zapytałem, czy nie było to z mojej strony zbyt agresywne. – Agresywne? – warknął. – Agresywne? Pokręcił głową. – Agresja wygląda tak – Szibil podniósł się z krzesła, garbiąc się. – Odczep się od tego drzewa, kurewski bracie, zanim wyrucham twoją siostrę! – wrzasnął. Po chwili znów krzyknął: – Ty bracie kurwy! Obrzucił mnie zadowolonym spojrzeniem, takim samym jak wtedy, gdy dodał do słoi z oliwkami właściwą ilość soli. – Lepiej wspomnieć o siostrze – pouczył mnie. – Na tym etapie jeszcze

bym nie wyciągał matki. Na kłopotach z sąsiadami się nie skończyło. Większość ludzi z Mardż Ujun uważała mnie w najlepszym razie za niezrównoważonego: o mojej niepoczytalności świadczyła praca nad odbudową domu. Niektórzy podejrzewali, że jestem bajecznie bogaty. Inni uznali, że jestem naprawdę, a nawet w niebezpiecznym stopniu szalony. Wielu żywiło przekonanie, że jestem szpiegiem, który potrafił się genialnie zamaskować. Krążyła między innymi pogłoska, że amerykańska ambasada w Bejrucie płaci mi za odbudowę domu. Okazało się, że głównymi zwolennikami wersji o mojej tajnej misji były starsze panie, znajome Karima, oraz bracia Diba, właściciele dwóch sklepów spożywczych przy Bulwarze. Najstarszy z braci Diba, zwalisty i szpetny, z zasady się do mnie nie odzywał. Kiedy wchodziłem do jego sklepu, często wymykał się na zaplecze. Bał się zapewne, że każde słowo zostanie przeze mnie przekablowane do ambasady. Przestałem w końcu zachodzić do jego sklepu i zadowoliłem się mniejszym, skromniejszym, należącym do najmłodszego z braci, gadatliwego George’a Diby. George Diba, kupiec, któremu kiepsko się wiodło, i polityk, któremu nie powiodło się w ogóle, wyglądem przywodził na myśl Humpty’ego Dumpty’ego na ścisłej diecie. Gdy wchodziłem do sklepu, zawsze wykrzykiwał hasło: „Ustaz Szibil!” (pamiętając, że przyjaźnię się z Szibilem) albo: „Washington Post!” (pamiętając, że pracuję w gazecie). Oczywiście była to przykrywka. Tak jak pozostali bracia, był święcie przekonany, że jestem agentem i bardzo chciał pojąć, na czym polega moja misja. Popisywał się paroma angielskimi słowami, którymi po raz ostatni posługiwał się w szkole trzydzieści lat wcześniej, a teraz były niezrozumiałe, po czym znienacka rzucał jakąś myśl. „Przyjechałeś badać nasz klimat!” – oznajmił pewnego dnia, nawiązując albo do dyżurnego tematu rozmów, albo do swojego najnowszego domysłu co do zadania, jakie wykonuję w Mardż Ujun. Gawędziliśmy o produktach, po które przyszedłem – soli kamiennej, którą miał, i liściach laurowych, których nie było. Wziął ode mnie numer telefonu, dając do zrozumienia, że zadzwoni, jak je znajdzie. Zaraz się jednak okazało,

że ma interes. Czy mógłbym zamieścić w swojej gazecie ogłoszenie o jego ambicjach politycznych? – To kosztowałoby tysiące dolarów – odparłem. – Och! Nie za darmo? Nie mógłbyś załatwić mi tego za darmo? Powiedział, że chodzi mu tylko o dwie linijki, chce zgłosić swoją kandydaturę na prezydenta Libanu – za kilka tygodni będą wybory kandydatów. „Czemu nie?” – zapytał. „Jeśli oszuści i kanciarze mogą być prezydentami, to dlaczego nie miałby nim zostać zwyczajny człowiek?”. – Mam piękny program – oznajmił. – Dwadzieścia pięć punktów, a może i więcej, ale te są już gotowe. Były spisane naprędce na obu stronach kartek z notatnika z wytłoczonym logo papierosów Windsor. „To jest dopiero program!” – powiedział, przerzucając cztery strony i szybko przeglądając punkty. Zapytałem go o najważniejszy. – Najważniejszy? – Nadal przeglądał strony, przewracając je nerwowo. Zmarszczył brwi, coraz bardziej zbity z tropu. – Wszystkie są ważne, wszystkie dwadzieścia pięć! – Czytał dalej, zatrzymując się przy jednym z punktów. – Ten nie jest taki ważny – przyznał. – A ten dotyczy tylko Libanu. – Przesunął palcem w dół listy. – To ma znaczenie międzynarodowe. – Przerwał na chwilę. – A to chyba tylko regionalne. Wzruszył ramionami, upychając papiery z powrotem pod ladę. – Dziękuję, ustaz George – powiedziałem, wychodząc. – George W! – krzyknął za mną. Z upływem czasu moja współpraca z Abu Jeanem zaczęła owocować, choć nie nastąpił jakiś szczególny przełom. Wszystko samo z siebie się ułożyło, w końcu znaleźliśmy ma’allimin, wykonawców, którzy mogli podjąć się robót. Niebawem utworzyli wspólnotę, kłótliwą, podzieloną i dysfunkcjonalną – w takich społecznościach najczęściej wybuchają wojny domowe. Filarem całego przedsięwzięcia był Toamallah al-Kadri, lepiej znany jako Toama. Razem z żoną Sanają mieszkał nieopodal, w domu mojego kuzyna Wisama, gdzie płacił sto dolarów miesięcznie za skromne trzy pokoje

naprzeciwko warsze, czyli warsztatu, jak przezwano dom Isbera. Otyły, chodzący powolnym krokiem, umiał zrobić wszystko. Ale wszystko – w tym benzyna do jego czerwonego mercedesa, którym jeździł w poszukiwaniu odpowiednich kamieni – miało swoją cenę. (Benzyna potrzebna do załatwienia sprawy kosztowała około szesnastu dolarów). Toama był niezłym hochsztaplerem, a Abu Jean spoglądał na niego nieufnie. Następnie do ekipy dołączył elektryk Emad Diba, dumny, rzadko się uśmiechający. Po nim zjawił się hydraulik Fuad Abla, wymęczony wojną, oraz Kamil Haddad, który najbardziej utkwił mi w pamięci. Do tego mężczyzny o bujnej, siwej czuprynie i jasnobłękitnych, niemal przejrzystych oczach nikt nie zwracał się po imieniu. Nazywano go po prostu Abu Salim, a był jednym z ostatnich prawdziwych kamieniarzy. Jego przystojna twarz była wyrzeźbiona jak kamienie, które obrabiał od sześćdziesięciu lat. Podczas gdy elektryk Emad ubolewał nad ogromem pracy („tyle roboty” – powiedział do mnie ponuro), a hydraulik Fuad ostrzegł, że inne projekty będą miały dla niego pierwszeństwo, Abu Salim przechadzał się po domu, manifestując autorytet, jakiego przydaje machanie dwuręcznym młotem i podnoszenie jedną ręką kamienia ważącego tyle, co sam podnoszący. Czy wspomniałem, że miał siedemdziesiąt sześć lat, tyle co Abu Jean? Za tysiąc sto dolarów miał zbudować kamienną ścianę zamykającą wejście do garażu, dzięki czemu powstałby pokój, zamurować jedno okno, zmniejszyć trzy inne, poszerzyć czwarte i zrobić z niego drzwi, a także wyremontować Grotę. Zgodziłem się, nie miałem odwagi się targować. Na drugi dzień zjawił się w pracy o szóstej rano, kiedy rosa błyszcząca na samochodach jeszcze nie obeschła. – Ostrożnie, ostrożnie – mówił do czeladnika, kiedy wciągali okienną ramę. – Traktuj ją jak pannę młodą. Wkrótce do warsze wkroczył Abu Jean. – Jeśli będziesz czegoś potrzebował, Abu Salimie, jestem do twoich usług. Abu Salim odpowiedział z właściwym arabskiemu wdziękiem: – Pragnę wyłącznie twojego pokoju i bezpieczeństwa. Niebawem wszyscy trzej pracowali już przy ścianie, kilofem, łomem i dwuręcznym młotem, usuwając kamień spod okna, żeby zrobić otwór na

drzwi. Abu Salim, waląc w ścianę, zaczął krzyczeć: – To dopiero budowa! – zawołał z radością. – Kamień nie wszędzie się poddaje! Cieszył się z własnych niepowodzeń. W końcu budowanie to sztuka, a on podziwiał dzieło mistrza. – To dawny styl budowania! Tak kiedyś stawiano domy! – Budownictwo to najważniejsza sztuka na świecie – zapewnił mnie z całą powagą. – Ten sposób budowania niedługo zaginie, a to wielka szkoda. Szkoda, ponieważ wywodzi się z ziemi, to są drożdże ziemi. Wymienił nazwy narzędzi, którymi się posługiwał. – Każde służy do czegoś innego – powiedział nieco dydaktycznym tonem – nie można ich używać wymiennie. Były to tartabik (rodzaj kilofa), mahadda (duży dwuręczny młot), machal (łom), fas (siekiera), mankusz (inny typ kilofa), szauf (coś na kształt młotka lub dłuta) i szakul – coś w rodzaju pionu murarskiego, elegancki sposób sprawdzania, czy kamień leży równo. U Abu Salima był to zielony sznur z kawałkiem drewna na jednym końcu i miedzianym ciężarkiem na drugim. Spoglądał na pion z takim samym uznaniem. „Ma setki lat. Odziedziczyłem go po ojcu”. Zapytałem, czy to jego najważniejsze narzędzie. Roześmiał się i spojrzał na mnie, jakbym był głupcem albo kimś zbyt młodym, żeby zrozumieć takie rzeczy. „Najważniejszym narzędziem są ręce!” – zawołał. – Chcesz znać prawdę, ammi?[14] – zapytał mnie Abu Salim trochę później, kiedy siedliśmy przed domem, grzejąc się w porannym słońcu. – Kiedyś było czyściej niż dzisiaj. Chodzi o atmosferę, o aurę ludzi. Nie było takiej nienawiści, takiej żądzy zemsty jak teraz. Ludzie żyli godnie, zwyczajnie. Nie było prądu. Wystarczały im świece, lampy naftowe. Zapraszali się na kolacje, razem spędzali wieczory. Częstowali się nawzajem figami, prażoną ciecierzycą, rodzynkami. Człowiek wstawał o siódmej rano, szedł do pracy, a do domu wracał dopiero przed nocą. Nie było trosk ani

wojen, nikt się nie bał o dzieci. To były po prostu inne czasy. Abu Salim obcował z samą naturą skały, uważał, że nie wolno mu się posłużyć brutalną siłą maszyny, żeby ją sobie podporządkować. Przecież to kamień, drożdże ziemi. Zamiast z nim walczyć, namawiał go, przekonywał, zachęcał. W miarę nabywania doświadczenia coraz lepiej poznawał kamień, miał wrodzone wyczucie tego, co się stanie – gdzie pęknie, jak i kiedy to nastąpi. Gdy obserwowałem Abu Salima, przypominałem sobie to, co kiedyś czytałem o najbardziej doświadczonych chirurgach, którzy potrafią szybko przewidzieć skutki każdego ruchu swoich rąk. Z Abu Salimem było tak samo. Zabrał się do usuwania kolejnego trzydziestocentymetrowego kamienia, ważącego co najmniej dwadzieścia pięć kilogramów. Razem z Abu Jeanem podziwiał wytrzymałość zaprawy murarskiej. – Widzisz? – powiedział Abu Jean. – To stary cement. – Szu lakan – odparł Abu Salim. Oczywiście. Obaj byli prawie u kresu życia i drogi zawodowej, co tutaj znaczyło to samo. Znali się na swojej pracy, na kątach i fundamentach. – Co za konstrukcja! – zawołał znów Abu Salim. – To, co jej dasz, odda. Co zabierzesz, zabierze. Sprawiał wrażenie triumfującego, wręcz w euforii. – Siła tych starych budynków nie brała się z żelaza ani z cementu, ale z kamienia. A dawnym ludziom siłę dawały miód i kozi tłuszcz. Prace trwały przez całe przedpołudnie. Abu Salim zadał kamieniom jeszcze sto ciosów, biorąc zamach na wysokości pasa i uderzając sponad głowy. Widok był zdumiewający, młot walił raz za razem, bez przerwy, jak maszyna. Mozoląc się, Abu Salim recytował wiersz: „Artysta nie zna spoczynku. Śpiewają mu gwiazdy na niebie. Synu, nie gań starego. Kiedyś nie miał sobie równych”. – Spójrz – powiedział później. Pokręcił głową, z wymuszoną skromnością podziwiając własne mistrzostwo. – Piękno pracy polega na jej idealnym wykonaniu. Pewnego dnia, po powrocie z Bejrutu, dokąd wyprawiłem się, by uzupełnić

zapasy, zaszedłem do Szibila na drinka. Zapytałem, jak się czuje. „Zift” – odparł, używając słowa, które ma dwa znaczenia – „asfalt” albo „gówno”. Szibil miał na myśli to drugie. „Wszystko w Libanie to zift – stwierdził. – Nie ma go tylko na ulicach. Kiedy nie byłem na budowie, większość czasu spędzałem z Hikmatem, Karimem i Szibilem, których wzajemne stosunki coraz bardziej się komplikowały. Ostatnio rzadko rozmawiali, ale kiedy Hikmatowi urodziła się córka Miana, Szibil zadzwonił do niego do Bejrutu. – Powiedziałem mu „Gratuluję. Pozdrów Aminę. Zobaczę się z wami, jak przyjedziecie”. Bass. I tyle. Bardzo uprzejmie. – Szibil przerwał na chwilę. – Nic do siebie nie mamy, ale Hikmata nikt nie obchodzi. O nikogo nie pyta. Nie żywię do niego urazy, ale dlaczego musi zadzierać nosa? Szibil nalał mi szkockiej, po czym rozmowa, jak zwykle, znów zeszła na temat Hikmata. „Myślałem, żeby go odwiedzić” – powiedział Szibil. Chciał mu osobiście pogratulować i przynieść prezent dla córki, ale zaspał, drzemał od trzeciej po południu do wpół do dziesiątej. Brzuch opinała mu koszulka z napisem „In Oklahoma, Nothing Tips Like a Cow”. Kiedy mu powiedziałem, że Hikmat wrócił do Bejrutu, bluznął przekleństwami. „Może skończy się na tym, że odwiedzę jego córkę, kiedy się zaręczy” – powiedział, a ja się roześmiałem. Karim z kolei był wiecznie niezadowolony. Dlaczego nie zadzwoniłem? – pytał mnie przy każdej rozmowie. Siedząc samotnie, zastanawiał się nad powodem. Czy dlatego że mnie poprosił, żebym podlewał mu kwiaty? Czy powiedział mi coś niewłaściwego? Czy Hikmat zatruwał mnie fałszywymi pogłoskami? Dał mi jeszcze więcej prezentów, zapakowanych w dwie białe plastikowe torebki w różowe kropki: nawilżający krem do ciała od Calvina Kleina (Escape for Men), żel do golenia (Men, Carolina Herrera), żel pod prysznic (212, Carolina Herrera) i czarny budzik nastawiony na odpowiednią godzinę. W drugiej torebce były tabletki przeciw komarom, żółta popielniczka, szczotka do czyszczenia zlewu i sitko do herbaty. Albo był to prezent na nowe mieszkanie, albo na przeprosiny, ponieważ przy naszym ostatnim spotkaniu pokłóciliśmy się o jego nieustanne krytykowanie Hikmata.

Karim uznał, że straciłem wówczas zimną krew. – Wyszedł z ciebie Szadid – stwierdził ze znawstwem. – Charakterek! Był wrażliwą duszą, niewolną od obsesji. – W tym cholernym mieście można oszaleć, kiedy zaczynają się plotki – usłyszałem wkrótce potem od Hikmata. – Ty nie musisz opowiadać się po żadnej ze stron. Jesteś w Mardż Ujun gościem. Wszystko to, dodał, odnosi się też do polityki, z której powodu skończyły się tutaj niezliczone przyjaźnie. Jedno lub dwa pokolenia wstecz miasto chętnie gościło różne ruchy, ideologie oraz caudillów, twierdzących, że je reprezentują. Były to ekscytujące czasy, Bliski Wschód pozbył się rządów osmańskich i kolonialnej hegemonii. Gazety wychodzące w Mardż Ujun popierały albo arabskich nacjonalistów, albo liberałów. Byli też komuniści, których czas świetności przypadł na lata trzydzieste, oraz Syryjska Partia Socjal-Nacjonalistyczna, założona potajemnie w 1932 roku przez Antuna Saadego. W czasach ojca Hikmata w mieście panoszyli się syryjscy nacjonaliści i komuniści, którzy działali wśród niezamożnych mieszkańców Mardż Ujun. Obie partie gardziły sobą wzajemnie. Ich zwolennicy po kilku głębszych wytaczali się z baru przy Bulwarze i załatwiali porachunki, raczej na pięści niż na karabiny. Działo się tak jeszcze w latach sześćdziesiątych. Te dwie frakcje niewiele łączyło, jeśli nie liczyć poparcia dla uniwersalnej koncepcji obywatelstwa, będącej po dziś dzień czymś niezwykłym w libańskim życiu politycznym. Niektóre rodziny z Mardż Ujun do tej pory były znane z sympatii, teraz nieco wyblakłej, dla tych dziś już bardzo zmarniałych partii. Bajt Sukkarije, Bajt Szammas i Bajt Szambur uchodziły za komunistów. Niejaki Mudżalli Szammas pomalował swój dom na czerwono. (Później partia w Mardż Ujun podzieliła się na dwie frakcje, trockistowską i stalinowską). Bajt Szadid, Bajt Tajjar, Bajt Churi i Bajt Musallam tradycyjnie popierały syryjskich nacjonalistów. (Szibil przykleił sobie na telefonie godło partii). Oczywiście po wojnie domowej szeregi jednych i drugich stopniały, osłabł też ideologiczny zapał. Spora część dawnej kadry partyjnej powymierała albo

dała sobie spokój z polityką. W coraz większym stopniu ludzie w Mardż Ujun, i nie tylko tam, identyfikowali się przez religię. Byli po prostu chrześcijanami, jak moja rodzina, a wielu tutejszych chrześcijan uważało za swojego przywódcę byłego generała Michela Auna, obcesowego typa ze skłonnością do donkiszoterii. („Kiedy ktoś mnie prowokuje, mówię mu »Idź do diabła!«” – powiedział mi kiedyś). Określając się poprzez religię, utrwalali swój status mniejszościowy, a ja zawsze przypuszczałem, że przez tę specyficzność ostatecznie kiedyś wyginą. Ideologie dominujące za czasów ojca Hikmata podważały istniejące granice – nacjonalizm arabski, nacjonalizm pansyryjski i komunizm chciały, na swoich warunkach, stworzyć szerszą wspólnotę. Granice, sztuczne i narzucone, same będące narzędziem ucisku, były przeszkodą, wyrugowały wszystko, co najlepsze w świecie arabskim. Nie trzymały się żadnej logiki, wystarczy rzut oka na mapę, by to dostrzec. Linie były zbyt proste, zbyt precyzyjnie wytyczone, by móc zawrzeć w sobie wieloznaczności geografii i historii. Są to granice bez granic, ignorujące trajektorie ukształtowane przez stulecia, a nawet tysiąclecia. Mardż Ujun stało się ofiarą wytyczenia granic, utraciło bowiem swoje naturalne zaplecze w Palestynie i Syrii oraz kontakty z wszystkimi co bardziej dostępnymi miastami na tych terenach. Z tymi miastami, wywodzącymi się z czasów starożytnych – Hajfą, Akką, Jerozolimą, Damaszkiem i Al-Kunajtirą, która w czasach boomu umościła się na wzgórzach Golan – łączyły Mardż Ujun geografia, historia, handel i kultura, nieskrępowane granicami. Kraina ta od pokoleń dawała szanse tym, którzy zdecydowali się pozostać w mieście. Teraz to się skończyło. Odeszło to, co rekompensowało niegdyś wady dawnej epoki osmańskiej: Lewant wielu grup etnicznych i wyznań, które się tutaj przecinały, zanim pojawił się nieobliczalny nacjonalizm. Trzeba były wymyślić mity, żeby związać określony lud z określoną krainą, która teraz przestała być wspólna. Stworzono różne wersje przeszłości, różne przeznaczenia. Granice utrwaliły szczególne cechy tych państw, które nie miały innych ambicji, jak utrzymanie przy władzy marionetkowego despoty, utrwalenie szowinizmu czy strachu żywionego przez jakiś klan. Kosmopolityczne miasta stopniowo, lecz nieodwracalnie stały się narodowymi. W stuleciu, które nadeszło po

upadku imperium osmańskiego, wszystkie te państwa zawiodły; żadne nie wyraziło ambicji różnych ludów, które od tak dawna tu mieszkały, ani nie stworzyło dla nich środowisk. No i oczywiście w Mardż Ujun nie dochodzi już do ulicznych bójek.

8. Podoba ci się to, Abu Jeanie?

Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mojego mieszkania, parkowało kanciaste, brudne, czerwone renault. Każdego ranka między siódmą a wpół do ósmej ktoś zapuszczał motor, który rzęził, gdy kierowca naciskał na pedał gazu. Piszczał i wył; był to wrzask przestarzałej techniki, złych manier i zaniedbanego silnika. Wpatrywałem się w sufit nad łóżkiem, coraz szerzej otwierając oczy. Oznaczało to, że w te zimne poranki w Mardż Ujun wstawałem wcześnie. Kończył się listopad, jesień nie ustępowała, trwała z uporem, jaki poprzedza kapitulację. Starcy, którzy wieczorami palili papierosy i gawędzili, siedząc na krzesłach wystawionych na chodnik, wycofali się do wnętrza domów. Sklepy zamykały się wcześniej, nieliczni przechodnie szli wolniejszym krokiem. Zjawił się ociężały, stary mercedes, który klaksonem reklamował kilkanaście dywanów przywiązanych na dachu. Jeszcze więcej upakowano na tylnym siedzeniu. Miały pokryć podłogi, bo płytki były często zbyt zimne nawet dla tych, którzy zdecydowani byli po nich stąpać. Koło domu Hikmata wyczuwałem zapach polan płonących w używanych zimą piecach. Z kominów unosił się dym, wąskie rury od piecyków wystawały z okien i portali wyciętych w kamieniu. Na horyzoncie śnieg opadał na grań Hermonu. Dom zaczął już wracać do życia, mogłem sobie wyobrazić, co się tu kiedyś rozgrywało. Obsypywałem robotników wyrazami wdzięczności, ściągając na siebie spojrzenia pełne niedowierzania. Przyznając, że ktoś dobrze pracuje, ryzykujesz, że wykorzysta to, żeby się targować. Ale nie mogłem im już zarzucić, że za mało robią. Obecnie pracowało ich pięciu, jeśli wliczyć Abu Jeana, który, jak każda wielka diwa, bywał często nieosiągalny. Wciąż pod presją, dręczony oczekiwaniami ze strony świata i oczywiście swoimi

własnymi, oszołomiony ciągłym stukotem, nie miał innego wyboru, jak się od czasu do czasu wycofać i zniknąć w chmurze kurzu. Abu Dżasim i Mohieddin, dwaj robotnicy z Syrii, odłupywali stary tynk z wewnętrznych ścian i wywozili gruz za drzewa oliwne, odrąbywali też beton pokrywający kamienny mur na tyłach domu. Wylali cement, żeby wzmocnić dach. Abu Salim, wciąż recytując wiersze, poszerzył okno w kuchni i zmniejszył to w łazience. W dawnym garażu, szpecącym dom i wszechświat, odbudował stare ściany, przez cały czas przypatrując się grze snopów światła, które wróciło do tych pomieszczeń. Abu Jean, budując inną ścianę, każdą cegłę uderzał z góry młotem, potem raz albo dwa opukiwał ją nieco lżej z każdej strony. Idealnie wymierzonym ruchem nadgarstka rzucał porcję zaprawy – z niezwykłą w tym wieku precyzją – po czym wygładzał ją szybkim pociągnięciem kielni. Podnosił cegły, by umieścić je tam, gdzie powinny się znaleźć, uderzał je najpierw pięścią, potem młotkiem, następnie kielnią, by wpasować na miejsce. Wzdłuż wznoszonej ściany rozciągnięto napięty żółty sznur. Jeśli się wybrzuszał lub obwisał, Abu Jean wiedział, że stracił kąt. – Widzisz? – zwrócił się do mnie. – Tak się pracuje. Pokręcił głową, zmęczony, ale zadowolony. – Co więcej mogę zrobić? – zapytał po chwili, a ja musiałem odpowiedzieć, że nic. – Taka robota. A mam siedemdziesiąt cztery lata – stwierdził, odwracając się jeszcze raz do ostatniej mistrzowsko ułożonej cegły. Po kilku sekundach skorygował: – No nie, siedemdziesiąt sześć. Zastanowił się przez chwilę. – Urodziłem się w trzydziestym pierwszym – powiedział, kiwając głową z niejaką tylko pewnością. – Wyglądasz na pięćdziesiąt – odezwał się kowal Nasib Subhija, ale Abu Jean nie usłyszał. Powtórzyłem więc głośniej ten komplement, nachylając się do jego ucha. – Takburni – odparł Abu Jean. Obyś mnie pochował. Po czym delikatnie pogładził moją brodę szarymi od kurzu palcami i złożył je w piramidkę, przytykając do mego podbródka.

Historia nie obeszła się łagodnie z Mardż Ujun. Miasto nosi szramy po ranach, tak jak większość tej ziemi. Kiedy jesień zbliżała się ku zimie, w warsze istniała już swego rodzaju wspólnota. Twarze stały się znajome, okoliczności, które nawet ja uważałem za nieprawdopodobne, przyniosły spokój, jakiego nie zna Bejrut, nerwowy jak jego mieszkańcy. W stolicy prawie każdy przybysz znajdzie się pod ostrzałem pytań taksówkarza, pragnącego ustalić jego wyznanie. Imię? Jeśli nic z niego nie wynika, jak na przykład w przypadku imienia Nabih, pada pytanie o nazwisko. Często i ono niewiele wnosi, jak np. Al-Hadżdż. Następują więc indagacje o imiona krewnych, począwszy od ojca i matki. Jeśli są to na przykład Nabil i Nada, pada pytanie o miasto rodzinne. Gdy się okaże, że pasażer pochodzi z miasta o mieszanej ludności, dajmy na to z Alej w górach Szuf pod Bejrutem, może usłyszeć pytanie: „Co pan sądzi o Walidzie Dżumblatcie, przywódcy Druzów?” albo „Jest pan zwolennikiem Dżumblatta?”. Jak zauważył jeden z moich przyjaciół, to „kategoryzowanie i upraszczanie” bywa bezlitosne. Nawet nasz plac budowy nie był od tego wolny. Zdarzało się, że chrześcijanie nie zgadzali się na pewne wzory czy zestawienia kolorów, uznając je za „zbyt muzułmańskie”. Zaufanie, zwłaszcza gdy w grę wchodziły pieniądze, miało wyznaniowe piętno. W tych dniach jednak przynajmniej kategoryzowanie wydawało się łagodniejsze i bardziej zdystansowane. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, czy rodzina Toamy to sunnici czy szyici. Na dodatek mieli zwyczaj na Boże Narodzenie ustawiać skromną choinkę w rogu salonu. Podczas przerw na kawę wszyscy starali się unikać rozmów o polityce, temat ten wiązał się bowiem z przynależnością wyznaniową. Poprzestawano zwykle na użalaniu się nad Libanem. Jeśli to nie wystarczało, na scenę wkraczał George Dżaradi. Chodził z trudem, co z początku przypisywałem albo jakiejś dawno odniesionej kontuzji, albo butelczynie araku, który nieustannie żłopał. George, kuzyn Toamy, formalnie był kamieniarzem, ale tylko tytularnie. Powierzono mu zbudowanie kamiennego muru wyznaczającego granicę z posesją Masuda, oczyszczenie strumieniem piasku kamiennej fasady domu i fugowanie dziewięćdziesięcioletniej zaprawy. Miał dużo do zrobienia i nie

ociągał się z robotą. Nie będąc nigdy niewolnikiem harmonogramu, naprawdę sprawiał wrażenie zdecydowanego ukończyć wszystko w terminie. – Ruchy, ruchy! Chcemy działać! – zawołał pewnego dnia. – Haraka baraka – powiedziałem. Ruch to błogosławieństwo. Słowa te napełniły go poczuciem triumfu. – Jalla, Abu Jean, jalla, szabab! – krzyknął. – Do roboty, chłopaki! George chce, żebyście ocierali czoła, chce zobaczyć pot na waszych rękach. George, niegdyś z pewnością przystojny, wysoki i śniady, w typie egipskiego gwiazdora filmowego, teraz był zniszczony życiem, twarz miał pomarszczoną i obwisłą jak długoletni palacze marlboro red, niestroniący od kieliszka. Dzień w dzień nosił ten sam rozciągnięty sweter i spodnie. Najbardziej jednak rzucał się w oczy jego zwyczaj mówienia o sobie w trzeciej osobie. A następnie jego chód. Kiedy podczas wojny domowej pracował na budowie w Sajdzie, spadł z drugiego piętra pięciopiętrowego budynku – nieopodal wybuchła bomba, a podmuch zrzucił go na ziemię. – George poleciał – opowiadał mi. Złamał obie nogi, nadgarstki i kręgosłup. – George był przytomny. Ani na chwilę nie stracił przytomności. Mówił: „Nie ruszajcie mnie, nie ruszajcie!”. Nikt oczywiście nie usłuchał i żadna z kości nie zrosła się tak, jak trzeba, ale teraz utykanie było cechą, która go wyróżniała. Poruszał się niezgrabnie, jak cwany kairski obibok, mający w sobie coś z Gene’a Kelly’ego, taki co to potrafi zmierzać gdzieś szybko bez okazywania, że się spieszy. Pewnego listopadowego dnia, gdy zrobiło się już zimno, stałem na dole z coraz bardziej opieszałym Abu Jeanem, próbując sobie uzmysłowić, co on właściwie robi poza paleniem, czekaniem na kawę i udzielaniem Toamie bezużytecznych porad. „George jest tu od rana!” – oznajmił George. „A ty, Abu Jeanie, gdzie byłeś?”. – Też tu byłem – odparł Abu Jean, trochę bardziej zakłopotany niż zwykle. George był dzisiaj w wyjątkowej formie i nie uznawał żadnych świętości, nawet obyczaju picia kawy, którą znów przyniesiono w czerwonym imbryku na pogiętej srebrnej tacy, z czterema małymi filiżankami.

– Do cholery z kawą! – zawołał trzy razy pod rząd. – Trochę ruchu i skończymy. Dziś nie ma czasu na kawę. Jest tylko czas na robotę. Zauważył, że się uśmiecham, obserwując przedstawienie, jakie odgrywał. – Tak trzeba pracować! – powiedział, wysuwając pięść, jakby imitował cios prosty. – Musimy skończyć! Abu Jean się uśmiechnął. Od pewnego czasu nazywał George’a Abu A’adża, co najlepiej przetłumaczyć chyba jako „Pan Krzykacz”. George pokręcił głową. „Abu Jean, George chce tylko, żeby coś się działo!” – powiedział do niego, a słowa te były przeznaczone dla moich uszu. „Jalla, ja szabab, jalla” – powtórzył dwukrotnie, dodając ot tak, bez powodu „ja achu asz-szarmuta”, bracie kurwy. Przez cały ranek rozgrywał się teatr i pokaz buty, jakby parodia tego, jak powinna wyglądać praca na placu budowy. Dla George’a cisza była tylko niechętnie widzianą przerwą, podczas której obmyślał kolejną serię przekleństw. Następnego dnia za domem rósł warstwa po warstwie kamienny mur, dzieło George’a. Naprężona gruba żyłka wędkarska miała utrzymywać elementy muru pod właściwym kątem. George, jak zwykle rozgorączkowany, miał na sobie swój uniform: szarą wełnianą czapkę, byle jaki sweter i białe rękawice pokryte cementem. Z ust, jak zwykle, zwisał mu papieros. Bloki kamienne układane przez Abu Jeana, jak twierdził George, były po prostu regularne, kładzione jedne na drugich, podczas gdy jego mur specjalnie przywodził na myśl labirynt. George znajdował kamień, ale potem musiał go obrobić, wszystko bowiem zależało od fasady i skomplikowanych kątów. „To jej twarz” – mówił do swojego czeladnika Hajsama, wskazując na lico kamienia. Nieprzypadkowo używał rodzaju żeńskiego. Kamień miał wyglądać pięknie. „A to jej tyłek” – stwierdzał, obracając kamień. Dziesięć ciosów nadawało odpowiedni kształt całości, z wyjątkiem tyłka, którego nikt nie miał oglądać. George starał się zastraszyć kamień, okładając go i tłukąc, dając mu wycisk i chłoszcząc. Następnie przechodził do perswazji, poklepując go i opukując, co miało być odpowiednikiem pieszczoty. – Brat kurwy! Nie chce pęknąć!

W końcu kamień pękał, ale nie w tym miejscu, co trzeba, jeszcze raz utwierdzając George’a w przekonaniu, że wszechświat jest niełaskawy. George wyrzucał okaleczone szczątki za mur, tam gdzie żwir, piasek i kamyki. Po czym, niezrażony, zabierał się do następnej kochanki, zmagając się z nią, przymilając, prosząc i zastraszając. – Szu[15], Abu Jeanie, podoba ci się? – domagał się odpowiedzi, kiedy po żmudnych poszukiwaniach znalazł kolejny kamień. Abu Jean burknął coś pod nosem. – Jalla, ja Toama – zawołał George. Rusz się! Toama zignorował go jak zwykle, George zaczął więc znowu szukać właściwego kamienia. Urażony lekceważeniem ze strony Abu Jeana, nakręcił się do dalszej dyskusji. To Abu Jean był odpowiedzialny za kupno kamieni, a George, chcąc mu dokuczyć, pośpiesznie i z ostentacyjną pogardą odrzucał jeden po drugim. – Wszystkie są dobre! – zaprotestował Abu Jean. George, idąc ścieżką, zaczął kopać kamienie. „Do dupy z tym! Do czego się niby nadaje?”. Kopnął następny. „A ten?”. I tak dalej, po kolei. „Wszystkie są do dupy” – oznajmił. „Toama – powiedział stanowczo – George’owi nie podoba się wasza dzisiejsza robota. Ani trochę”. Jeden z ma’allimów, stolarz, powiedział mi z absolutnym przekonaniem, że Isber Samara zbudował nasz dom sto dwanaście lat temu. Na pewno. Ależ nie, odparłem. Dom nie ma jeszcze stu lat. Pokręcił głową energicznie jak pustelnik, któremu kazano przenieść się z pustyni do miasta. Mówił z taką pewnością siebie, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem się nie mylę. Nic, co tyczyło domu, nie było tak naprawdę pewne. Odkrywane fakty wywoływały przeważnie zamęt w głowie. Znów przytłoczyło mnie poczucie bezsensu. Czasami ogarniały mnie ponury nastrój i wzburzenie. Znowu zacząłem palić, wracając do nałogu z akceptacją egzystencjalisty i gestami szaleńca. W te dni, kiedy miałem jaśniejszy umysł, próbowałem zrozumieć, co to za dziwny, niefortunny przypadek utrwalamy – chyba zniewagę dla architektury. Osuwałem się ku przepaści, w miarę jak całe przedsięwzięcie

zaczynało rzęzić i wyglądało na to, że nie zostanie ukończone, choć nie groziło zawaleniem. George i Toama oczyścili od frontu wszystkie kamienie, a także ściany i łuki na parterze. Same kamienie okazały się odkryciem. Po nałożeniu nowej zaprawy kąty znów narzuciły budowli porządek i precyzję. Kolory zostały wydarte czasowi, cienie ustąpiły miejsca odcieniom kremowego błękitu. Na dole przywrócono prąd, przewody zostały ukryte w strumykach betonu biegnących wzdłuż podłogi. Drzwi i okna zaznaczyły swą obecność, gdy światło słoneczne przesączyło się do zakątków domu zapomnianych już w jego dziecięctwie. Dom był obrazem, który stopniowo się wyłaniał z moich w nieskończoność ważonych, a jednak przypadkowych decyzji. Czasem ogarniała mnie obawa, że zbyt radykalnie wypatroszyliśmy oryginał, choć później miałem błagać o zmiany idące dalej, niż sobie przedtem wyobrażałem. Wahałem się, byłem niepewny, podejmowałem kolejne niejednoznaczne decyzje, co ma’allimowie, tacy jak Abu Jean, odczytywali jako wyraz słabości i wrażliwości. Ilekroć to u mnie wyczuł, stawał się kairskim taksówkarzem, który jak drapieżnik wykorzystuje nabytą wiedzę. Przechadzając się razem z nim po domu, zaproponowałem, żeby stare drzwi z parteru, które uratowaliśmy, ale naprawić się ich nie dało, przerobić na stoły. Być może, powiedziałem. – Co to za gadanie? – krzyknął na mnie, a papieros w jego ustach podnosił się i opadał w rytm napastliwych słów. – Ludzie cię wyśmieją. Tak jak w rozmowie z Masudem o drzewie figowym, powołałem się na pamięć o przodkach. – To jest z czasów twojej babki. To jest z czasów twojego dziadka – powiedział sarkastycznie Abu Jean, wskazując na łuki, okna i marmur. – Niech Bóg ma ich w opiece! Częściowo był to żart, częściowo wyraz szacunku, a częściowo znudzenia, zbyt często bowiem słyszał ode mnie te słowa.

Zagrożenie wojną lub przemocą jest w Libanie tak powszechne, jak wiatr, i równie nieprzewidywalne. Isber Samara z tym żył, choć przez jakiś czas, kiedy powstawał jego dom, wydawał się zachowywać dystans. Gdy rodzina przyzwyczaiła się do splendoru nowej siedziby, on już nie potrafił. Przyszłość była niepewna i pełna niebezpieczeństw. Beduini i rozbójnicy plądrowali okoliczne wsie. Nowe granice, zaznaczone wbitymi w ziemię słupami, zaczęły dzielić to, co nigdy nie było naprawdę zjednoczone, ale nie było też nigdy rozczłonkowane. Francuzi i Brytyjczycy negocjowali przyszłość swoich imperialnych posiadłości. Bab at-Tnia, Tall an-Nahas i inne nowo powstałe komory celne zapowiadały odcięcie Mardż Ujun od Hauranu, przestrzeni potrzebnej do oddychania ludziom takim jak Isber. Dwa kodeksy, stary imperialny i nowy kolonialny, zderzyły się ze sobą i pogmatwały. Zmieniały się systemy gospodarcze, po upadku imperium osmańskiego mnożyły się waluty. Najpierw nastał funt egipski, powiązany z brytyjskim funtem szterlingiem, następnie funt syryjski, związany z francuskim frankiem. Fanatyzm religijny i nacjonalizm, w niebezpiecznych wydaniach, odgrywały spektakle grozy i okrucieństwa. Wpływy osmańskie pozostały, ale dawne związki i szlaki, zderzywszy się z nowymi granicami, zostały przekierowane i wypaczone, stając się czymś sztucznym i koślawym jak źle złożone złamane nogi. Isber wiedział, o czym toczą się dyskusje. Słyszał, jak sąsiedzi określali swoje sympatie polityczne – opowiadali się za arabskimi nacjonalistami, za Francuzami, za Rosją pogrążoną w rewolucyjnym zamęcie, która z przywódczyni światowego prawosławia stała się awangardą Międzynarodówki Komunistycznej. Słyszał o amerykańskiej Komisji KingaCrane’a, która w 1919 roku badała sytuację w Palestynie, Syrii, Libanie i Anatolii. Gdy Francja i Wielka Brytania cynicznie dzieliły między siebie łupy po imperium osmańskim, Stany Zjednoczone wysłały komisję, by zapytać Arabów, jakiej formy rządów sobie życzą, a nie określać ją z góry. Jak można było przewidzieć, ustalenia komisji zostały zignorowane. (Podobno mieszkańcy Mardż Ujun opowiedzieli się za niepodległością Arabów, na drugim miejscu znalazła się jakaś forma amerykańskiej kontroli). Isber oznajmił rodzinie, że nawet jeśli uda się zapobiec wojnie i rebelii,

Liban nie ma przyszłości. A przynajmniej jego Liban, obszar rozciągający się nieprzerwanie od Wadi at-Tajm do wzgórz Golan i do Hauranu. Ta świadomość przyczyniła mu bólu. Od lat przygotowywał się do wysłania najstarszego syna Nabiha na studia medyczne, co zapewniłoby rodzinie dołączenie do elity miasta, tak szanującej wykształcenie. Myślał też jednak o edukacji wszystkich dzieci. Gdy szkoły zamykano z powodu konfliktów i zamieszek w okolicy, sprowadzał nauczycieli do domu. (Wielkie wrażenie zrobiły na nich twórcze zdolności i talent jego córki Ratiby, która pisała już wiersze po arabsku). Martwił się, czy wykształci dzieci, niepokoił się o ich przyszłość. Jego Liban stał nad przepaścią, bardziej nieprzewidywalną niż Wielka Wojna, i nic – ani Francja, ani przywódcy arabscy, ani armia brytyjska po drugiej stronie granicy, ani potentaci starego porządku – nie mogło go znad niej odciągnąć. Z nastaniem 1920 roku Isber zaczął więcej palić. Schudł, zmizerniał na twarzy, przez co jego wąs bardziej rzucał się w oczy. Całe życie starał się zostać kimś, zdobyć majątek i osiągnąć sukces wzbudzający podziw innych ludzi. Ostatnio wszakże jego celem stało się zabezpieczenie przyszłości, w której dzieci mogłyby zrealizować swoje ambicje i założyć rodziny, wolne od obaw i od groźby wojny. Gdy wokół szerzyło się bezprawie, Isber pojął, że najlepsze miejscowe szkoły, w tym uczelnie medyczne, nie wystarczą, by zapewnić jego dzieciom bezpieczne wejście w dorosłość. Bał się, że bandyci, zabijający ludzi bez skrupułów, mogą zastrzelić najstarszego syna, Nabiha. Bał się, że dwie starsze córki – szesnastoletnia Nabiha i dwunastoletnia Raifa – mogą zostać zamordowane lub zgwałcone, jeśli zamieszki będą nadal trwały, a szczególnie jeśli on i Bahidża zginą lub zostaną okaleczeni. Ameryka obiecywała pokój i możliwości; kraj, w którym spędził życie, raczej nie zapewniłby już ani jednego, ani drugiego. Myśl, że mógłby stracić dzieci, jątrzyła być może dawną ranę, z którą Isber Samara żył od czasów młodości. Starszy brat Said pracował razem z Isberem i pozostałymi braćmi na początku ich kariery. Kiedy bracia zaczynali swoje wspólne przedsięwzięcie, Said miał dwadzieścia trzy lata, jeszcze się nie ożenił.

Całymi miesiącami podróżowali po Hauranie, często spali na stepie w miałkim, czarnym pyle. Pewnej nocy koń, przestraszony wyciem hien i szakali, które do tej pory włóczą się po syryjskich bezdrożach, stratował na śmierć śpiącego Saida. Said był o trzy lata starszy od Isbera, który od tamtej pory wciąż pamiętał o stracie brata. Teraz był zdecydowany oszukać śmierć. Jego dzieci będą żyć bezpiecznie, wolne od nieustannego strachu przed jej nadejściem. Wszystkie dzieci. Przez całe swoje życie. Pewnego zimnego listopadowego wieczora rozsiedliśmy się z Szibilem w fotelach i pochyleni nad radiem słuchaliśmy przemówienia przywódcy Hezbollahu Hasana Nasrallaha. Nie było prądu. Radio pracowało na bateriach. Szibil podłączył świetlówkę do starego akumulatora samochodowego, który musiał wymienić. Z głośnika dochodził głos tego charyzmatycznego mówcy – od lat nie było wśród szyitów równych mu oratorów. Nasrallah był w swoim żywiole. Izrael uknuł dla Libanu plan, który polega na podburzaniu i podżeganiu Libańczyków do bratobójczych walk, oznajmiał przywódca Hezbollahu nieprzebranym tłumom na wiecu w Bejrucie. Wszedłszy na trybunę, przemówił stentorowym głosem, broniąc prawa swego ugrupowania do zbrojnego „ruchu oporu”. Umiał porwać tłum. Konstruował argumentację, posługując się oficjalnym słownictwem, po czym podkreślał jakiś punkt, używając kolokwialnego idiomu. Najbardziej emocjonalne refreny wygłaszał dosadnie, łagodząc żartami, paroma słowami wypowiedzianymi cichszym głosem, a czasami szybko rzuconą na stronie uwagą, której wymowy nie osłabiało lekkie seplenienie. Echo jego słów obecne było w otaczającym nas krajobrazie, na plakatach, które Hezbollah rozwiesił w regularnych odstępach, jak na paradzie, wzdłuż ulicy wiodącej od domu Szibila. „Minął czas klęsk” można było przeczytać na jednym. „Nastał czas zwycięstw” – głosił drugi. Bracia i siostry, perorował Nasrallah, Izrael mówi o pokoju, bijąc w bębny wojny. Nikt nie powinien wykluczać, że Izraelczycy, we współpracy

z Amerykanami, chcą wciągnąć Syrię i cały region w wojnę, taki bowiem był plan George’a Busha dla regionu. Nie jest to plan pokojowy, ale wojenny. – Mocne wystąpienie – powiedziałem do Szibila. – Hmm – odparł, kiwając głową, tonem, w którym brzmiały aprobata i niepokój. Przyszedłem znów do Szibila nazajutrz wieczorem. Siedząc na kanapie, obserwowałem pokój. Przy fotelu pana domu stał kosz na śmieci pełen czerwonych łupin po surowych pistacjach. Na podłodze leżał magazyn „Mad” z września 1999 roku. „16 stron wyjątkowo głupich parodii filmów!” – wołał nagłówek. „18 rzeczy, które można zrobić z żywym homarem (oprócz ugotowania go żywcem)!”. Szibil zapewnił mnie kiedyś, że gdzieś jest wetknięta ośmiościeżkowa taśma z Made in Japan zespołu Deep Purple. Gdy patrzyłem na Szibila, ogarnęła mnie fala smutku. Dolegały mu artretyzm i skrzypiące stawy, a poza tym cierpiał, opuszczony przez przyjaciół i rodzinę. Tylko najstarszy spośród jego czterech braci utrzymywał z nim stosunki. Dla pozostałych Szibil był czymś żenującym, nieudacznikiem w rodzinie, która, jak większość rodów w Mardż Ujun, wciąż się szczyciła swoim wykształceniem i majątkiem. Najbliższy mu wiekiem brat czasem się nawet z nim nie witał, kiedy przyjeżdżał do Mardż Ujun, co było o tyle godnym uwagi wyczynem, że mieszkali w tym samym domu (choć z oddzielnymi wejściami). Nie była to rodzinna tajemnica. Kilka tygodni wcześniej wybraliśmy się z Szibilem i jego dwoma braćmi do restauracji nad rzeką Litani. Było to urocze miejsce, proste patio w otoczeniu gajów pomarańczowych i cytrynowych nad porośniętym bujną zielenią zakolem rzeki, gdzie dzieci kąpały się i łowiły ryby w wodzie spływającej kaskadami po kamieniach. Bystrzyny podskakiwały, targane wiatrem, który mknął doliną mimo sosen – tylko one wyznaczały miejsce po dawnym pałacu. Nigdzie nie podawano lepszej ryby – pstrąga nadziewanego czosnkiem i skórką cytrynową. Rzodkiewki też mieli tu przepyszne. Przy posiłku żaden z braci nie zwracał większej uwagi na Szibila, który

nie podnosił wzroku znad szklanki ze szkocką. Zastanawiałem się, czy jest świadomy tego lekceważenia, czy też odtwarza sobie w myślach jakiś amerykański film z arabskimi napisami, próbując przez dym marihuany i upojenie alkoholem wyłapać błędy w tłumaczeniu. Później z pewnym wahaniem zapytałem go o to. W rodzinach zawsze zdarzają się konflikty, odpowiedział, nie okazując chęci do rozwijania tematu. „Z zewnątrz wszystko wygląda dobrze, ale jak jest w samej rodzinie, wewnątrz domu, tego nigdy nie wiadomo”. Wydawało się, że ukrywa swój ból; ignorowany, być może mniej mu dokuczał. „W każdej rodzinie bywają waśnie. Nie zawsze wszystko się układa. To ogólna zasada, ja’ni[16]. Znalazłbyś rodzinę, w której panuje taki spokój, że nie słychać żadnego krzyku? Wątpię”. Zamilkł, a ja uznałem, że lepiej nie naciskać. Pewnego wieczora zadzwoniłem do Szibila, żeby zapytać, czy ma ochotę odwiedzić znajomego, As’ada Ma’tuka, który w Ameryce był szefem kuchni, a do Libanu wrócił, by znaleźć żonę. Szibil jednak odsypiał whisky wypitą do obiadu. Odczekałem jakiś czas, po czym, znudzony, i tak do niego poszedłem. Zastałem go jak zwykle pogrążonego w apatii. Dramat polegał jednak na tym, że nie zawsze taki był. Po ostatnim powrocie z Oklahomy, kilka miesięcy przed izraelską inwazją w 1982 roku, przez cztery lata uczył angielskiego w prestiżowej szkole Al-Kullijja al-Watanijja w Mardż Ujun. Był ustazem, profesorem, i choć się nie wzbogacił, wykonywał pracę budzącą szacunek. Potem uczył w szkole greckoprawosławnej, a następnie w szkołach w pobliskim Al-Chijam po drugiej stronie doliny. Wrócił w końcu do prawosławnej szkoły, gdzie pracował jeszcze przez trzy lata, do 2000 roku. – Od tamtej pory nie uczę – powiedział, nie wyjaśnił, dlaczego tak się stało. Wymagał jednak, żeby dawni uczniowie zwracali się do niego per ustaz. Nie robili tego. Szibil stracił ich szacunek. Nikogo już nie uważał za przyjaciela, przyjaciele pozostali tylko we wspomnieniach. Rzadko

wychodził z domu, chyba że po wodę, jak gdyby umierał powolną śmiercią, taką jak ta, co zagarniała Mardż Ujun: miasto, które przestało być prężnym ośrodkiem handlowym, a czasy rozkwitu miało za sobą, żyło z pomocy, z przekazów i hojności swoich dzieci przebywających na obczyźnie. Podobnie jak Szibil, który nie uważał przyjmowania pieniędzy za powód do wstydu, a nawet się ich spodziewał, Mardż Ujun czekało na dobroczynność, a samo od siebie niczego już nie oczekiwało. – Mam dość tego całego gówna – powiedział mi Szibil. W tle leciał film. Szibil spojrzał w dół na swój fotel, zapadnięty po latach używania, przykryty kapą, niegdyś kolorową, która teraz zlewała się z meblami. „Wstyd” – stwierdził, wskazując na przybrudzone siedzisko. „Wysiedziałem go własnym tyłkiem”. Zapadł się głębiej w fotel. W miarę jak zapadał wieczór, Szibil palił coraz więcej. – Taki los. Que sera, sera. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak oddać ten zwrot po arabsku. Allah jichalik, niech cię Bóg zachowa. Allah jihadi al-bal, niech Bóg da ci spokój umysłu. Allah jitawwil omrak, niech Bóg przedłuży twoje życie – to samo, co Alla ja’tik al-omr. Potem Szibil dodał: bi-sahtak, uważaj na siebie. Odchylił głowę w tył, jakby się poddawał. Po kilku minutach oczy miał już na wpół przymknięte. Film leciał dalej, dźwięk był cichy, ale słyszalny, co widać było po twarzy Szibila. Pod koniec jeden z bohaterów, rozgoryczony i nienawidzący samego siebie, oznajmił: „Jestem śmieciarzem ludzkiego losu”.

9. Pojawia się pan Chaya

Nikogo, jak sądzę, nie zaskoczy fakt, że moje poszukiwanie najbardziej urzekających elementów, dzięki którym dom odzyskał dawny wdzięk, stało się małą odyseją, przynajmniej dla mnie. Czy sam nie chciałem, żeby tak było? Czy nie liczyłem na to, że podejmując się przerobienia starego domu, będę musiał przeprowadzić poszukiwania o wyjątkowym znaczeniu? Mogę tylko stwierdzić, że jeden cel moich starań prowadził mnie, niemal magicznie, do następnego, a postacie, które najlepiej potrafiły spełnić moje życzenia, pojawiały się we właściwym czasie, jak gdyby ktoś, gdzieś, kierował mną w tej nieco donkiszotowskiej misji. Bejrucka firma Maalouf Trading Company przypominała wrota do innej epoki. Wśród głębokiej, wymownej ciszy czekały tam odwiedzających zapadające w pamięć odkrycia. Nie przenikały tu żadne odgłosy z ulicy, a wszelkie słowa brzmiały tak, jakby wymawiano je nabożnym szeptem. Była to enklawa urzekającego spokoju i imponującej godności, odgrodzona od głośnego, hałaśliwego świata. Pachniało przeszłością: kurzem, pleśnią i solą morską – do morza można było stąd dojść spacerkiem. Pochyłe podłogi wyłożone były lewantyńskimi kaflami ze starych domów. W ciszy spoczywały tu naczynia i inne przedmioty. Stare i delikatne, sprawiały wrażenie niematerialnych i z pewnością mało użytecznych. Czekały w spokoju, przywodząc na myśl czasy, które wydawały się mniej burzliwe, choć może wcale takie nie były. Po upadku Osmanów Wielka Brytania i Francja pozostały zaangażowane w sprawy Bliskiego Wschodu. Pierwsza lekką ręką złożyła wcześniej obietnice rodzinie Fajsala i jej rywalom w Arabii, syjonistom zdecydowanym utworzyć w Palestynie państwo żydowskie oraz samym Francuzom. Oba

mocarstwa były związane porozumieniem Sykes-Picot z 1916 roku, określającym roszczenia każdego z nich do łupów po Osmanach po zakończeniu wojny. Za dużo było obietnic, za mało konkretnych, przemyślanych intencji. Francuzi i Brytyjczycy, wiedząc, że to nieuchronne, zawarli w 1920 roku umowę we Włoszech, i niebawem Francuzi zaczęli się panoszyć na swoich nowych posiadłościach. Rząd Murada Gholmijji, stronnika Fajsala, upadł w dwa miesiące po tym, jak został proklamowany w Mardż Ujun. Dwustu francuskich kawalerzystów wjechało do miasta, by przejąć nad nim kontrolę. Usunęli z Seraju pospiesznie zszytą flagę Gholmijji. Rząd Fajsala przestał istnieć po bitwie pod Majsalun 24 lipca 1920 roku. Apokryficzna, lecz wymowna jest historia o tym, jak francuski dowódca generał Henri Gouraud wjechał następnego dnia do stolicy Fajsala, udał się do grobowca Saladyna i kopnął go. Z pewnością dobrał słowa, by przejść do historii: „Obudź się, Saladynie, wróciliśmy. Swoją obecnością uświęcam zwycięstwo Krzyża nad Półksiężycem”. Francja stworzyła wkrótce państwo tam, gdzie nie było żadnego. Ziemie połączone niegdyś wspólną historią, tradycją, klanami i handlem zostały podzielone imperialnymi granicami wytyczonymi przez tych, co krzyczeli najgłośniej. W Libanie żyli maronici, chrześcijańska grupa religijna od dawna związana z Kościołem rzymskokatolickim. Ich koneksje z Francją sięgały głębokiej przeszłości, a w bliższych nam czasach Francja odgrywała rolę opiekunki maronitów, którzy pod rządami Osmanów cieszyli się pewną autonomią. Ich religijne i polityczne przywództwo od dawna parło ku temu, by powiększyć ojczyznę tej grupy, a po upadku Osmanów dostrzegło szansę na utworzenie większego państwa. Francja zgodziła się, choć nie bez zastrzeżeń. Do ich stosunkowo niewielkiego sandżaku, okręgu, Francuzi dodali nadbrzeżne miasta: Trypolis, Bejrut, Sajdę i Tyr, należące przedtem do osmańskiej prowincji Bejrutu. Od dawnej prowincji Damaszku oderwali i przyłączyli do Libanu żyzną Dolinę Bekaa, obejmującą terytorium, na którym leżało Mardż Ujun.

Maalouf Trading Company była pozostałością z czasów Isbera Samary. Siedziba firmy skrywała się w cieniach za rogiem, blisko Café of Glass, lokalu przekornie niemodnego na tle bujnego życia nocnego dzielnicy, i składała się z salonu wystawowego, jak nazwaliby to Amerykanie, pełnego nieoczekiwanych zakamarków i sekretnych przestrzeni – była tu rodzinna willa, magazyn i inne niewidoczne działy. Sklep naprzeciwko nie był taki tajemniczy i najwyraźniej starał się nadrobić swoją powszedniość zapachami kuminu, pieprzu i cynamonu, rozchodzącymi się na całą ulicę w tej szacownej dzielnicy Bejrutu. U Ma’lufa jedno pomieszczenie przechodziło w drugie, począwszy od sali tuż za wejściem, pełnej kamiennych wazonów, urn i kunsztownych lamp. Niepomalowane ściany były blade jak opadłe liście przemienione przez czas. Kruszący się, łuszczący i odpadający tynk skrywał pod spodem ciemny kamień. Michel Ma’luf, małomówny, lecz mający zwyczaj silić się na coś w rodzaju krzywego uśmiechu, był kupcem szczycącym się swoją wiedzą. Ktoś, kto podawałby w wątpliwość jego pewność siebie, z pewnością nie ogarniał ogromnego, imponującego zbioru, jaki firma miała na składzie – plonu z obrabowanych domów i zaginionego Lewantu. Ekspozycję można było porównać do starożytności wystawionych w Muzeum Egipskim w Kairze, gdzie spośród bałaganu, jaki zostawiła po sobie historia, wysypywały się sarkofa*gi i skarabeusze. Drzwi ustawiono w dwunastu rzędach, oparte o ścianę. Jedne rzeźbione były w splecione pędy winorośli, inne, tłoczone w trzy tradycyjne kwadraty, jak te najstarsze w domu Isbera, niechętnie zdradzały artyzm wykonania. Wszystko tutaj było subtelne. Kamienie, pomyślane jako element dekoracji, zapełniały podłogę i zdobione bramy. Okna, wazy i urny oferowano we wszystkich kształtach – kwadratowe, prostokątne, okrągłe i owalne. Desenie uzupełniała kaligrafia. Z tyłu wypatrzyłem drewniane maswerki wymontowane z potrójnych arkad wytwornych niegdyś rezydencji, a teraz prawie na pewno zrujnowanych, będących już tylko wspomnieniem. Setkę maswerków ułożono jedne na drugich. Ich smukłe kształty wyrzeźbione w delikatnym drewnie były zbyt kruche, by wytrzymać kontakt z klientami niezachowującymi absolutnej

ostrożności. Dopiero kiedy stałem się zakładnikiem tego miejsca i zapomniałem o swojej misji, dotarłem w końcu na podwórze, żeby przyjrzeć się płytkom cementowym. Leżały przede mną kawałki przedstawiające historie i sceny, wydestylowane obrazy, kapryśne nieba z miejsc i epok tak odległych, że słowa tych, którzy je pamiętali, dawno zatarł czas. Oto były wszystkie tutaj, pod słońcem jesieni, owinięte zakurzonym plastikiem, spoczywały na drewnianych paletach, czekały. Chciałem ułożyć je w domu Isbera, ale obawiałem się o koszty. – Dwadzieścia pięć dolarów za metr kwadratowy – powiedział Ma’luf ze zdecydowaniem. Czyli dolar za płytkę, niezła suma, jeśli wziąć pod uwagę, że do najskromniejszego pokoju w domu w Mardż Ujun potrzeba było kilkuset. Na wszystkie podłogi zużylibyśmy tysiące. Ma’luf skwitował mój szok prawie niedostrzegalnym wzruszeniem ramion. „A co myślałeś?” – zdawały się mówić jego oczy. Oczywiście nie chodziło o targowanie się, byłoby to niewłaściwe i niegodne. Byłoby po prostu obelgą. Nikt nie jest całkowicie pewny pochodzenia płytek, które wzbudziły moje pożądanie w składzie Ma’lufa. Tajemnica ich przeszłości jeszcze przydawała im uroku; nie dało się ich przypisać do żadnego miejsca ani czasu. Według niektórych twórcami byli włoscy rzemieślnicy, zainspirowani naturalnymi kolorami granitowego i marmurowego pyłu. Inni twierdzili, że płytki zaczęto produkować w Viviers we Francji, nad Rodanem, około 1850 roku, kiedy powstały tam pierwsze cementownie. Podobno szybko się upowszechniły, od Lyonu po Marsylię. Nie wszyscy jednak dają wiarę tej teorii. Zdaniem niektórych o płytkach wspomniano po raz pierwszy w Barcelonie w 1857 roku. Stamtąd rozprzestrzeniły się na całą Hiszpanię. Przed I wojną światową cementowe płytki uważano za symbol wytwornego gustu. Pokrywały podłogi carskich pałaców, rezydencji na Lazurowym Wybrzeżu, ważnych urzędów w Berlinie. Są też w Barcelonie, gdzie zdobią podłogi budynków Gaudiego, a on sam projektował ich wzory.

Zawędrowały z kolonistami do imperialnych posiadłości Francji, Hiszpanii i Portugalii. Francja sprowadziła je do krajów Lewantu wraz ze swymi wysokimi komisarzami i myśliwymi. Do tego stopnia zrosły się ze wszystkim, co lewantyńskie, że wydawały się symbolem tamtej minionej epoki. Zanim wyszły z mody w latach pięćdziesiątych XX wieku, kiedy to pojawiły się tańsze i mniej ozdobne zamienniki, płytki cementowe zawędrowały na Filipiny, do Brazylii, Chile i Algierii. Na Bliskim Wschodzie mówiono o nich sadżdżade, co jest jednym z arabskich określeń dywanu. Był też bezlik innych nazw: płytki kubańskie, mosaicos hidraulicos, płytki misyjne, enkaustyczne, carreaux de ciment, redondo, ladrilhos hidraulicos, impasta, płytki barcelońskie, portugalskie, rusticos itd. Język był metropolią, z której pochodziły płytki, a poszczególne określenia peryferią, odległymi miejscami, dla których je przeznaczono. Wzory były różnorakie, od najprostszych – czarnych lub szarych linii – do trzech, czterech lub większej liczby kolorów, składających się na zawiłe desenie geometryczne, stylizowane kwiatowe albo jeszcze inne. Rzadko pojawiały się zwierzęta lub postacie ludzkie. Style nawiązywały do różnych kultur i epok, mieszały się i łączyły: dawały znać o sobie wpływy art déco, secesji, sztuki neomuzułmańskiej i tak dalej. Niektóre desenie wymykały się wszelkiemu kategoryzowaniu; były i takie, szczególnie niezwykłe, które przypominały akwarele. Rewolucyjna estetyka takiej płytki polegała na pięknie i prostocie. Wyrabiano je ręcznie, nie było dwóch jednakowych. W ciągnącym się bez końca pomieszczeniu leżały ich w stosach setki, mnożyły się, każda miała swój charakter, każda opowiadała jakąś historię albo oddawała pewien nastrój lub atmosferę. Najbardziej znamienne było to, że przekraczały granice, które jeszcze przez jakiś czas dawały się przekroczyć. Błądząc po domu Isbera, wciąż wracałem myślą do przeszłości. Gdy przypatrywałem się łukom przez dziesiątki lat ukrytym pod betonem, wyobrażałem sobie majestatyczne wejście wzniesione prawie sto lat wcześniej. Wyobrażałem sobie Bahidżę polerującą na kolanach płytki i marmury, aż pokazało się w nich odbicie jej oczu, może smutnych, może zatroskanych o los kraju nazwanego teraz Libanem.

1 września 1920 roku francuski wysoki komisarz generał Gouraud ogłosił z ganku swojej rezydencji w Bejrucie narodziny państwa Wielkiego Libanu. Wkrótce Francuzi wytyczyli arbitralne granice, dzielące ich nowo zdobyte posiadłości w sąsiedniej Syrii. Gdy mocarstwa kolonialne zakończyły te działania, terytorium, na którym granice wytyczały dotąd góry, rzeki i doliny, zmieniło się w układankę podziałów politycznych, w pięć państw o niepewnej tożsamości: Palestynę, Liban, Irak, Syrię i Transjordanię. Mardż Ujun, niegdyś brama do Damaszku i Jerozolimy, Sajdy i Hajfy, stało się teraz częścią Libanu, żałośnie małego, zdominowanego przez sprzymierzonych z Francuzami maronitów. Okolice miasta włączono do innych nowych państw. Części Hauranu znalazły się na jakiś czas za dwiema granicami. Nową granicę między Libanem a Palestyną wytyczyli ostatecznie dwaj konni oficerowie, brytyjski i francuski, którzy co dwa kilometry zatknęli słupy w ziemię. Dolina Hula, gdzie od dawna przewijało się tylu kupców i właścicieli ziemskich z Mardż Ujun, została odcięta. Jej żyzne ziemie, jezioro i bagna włączono do Palestyny. (W 1947 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych przyznała ją Izraelowi. Mieszkańcy Mardż Ujun nigdy nie dostali rekompensaty za odebraną im własność). Wzdłuż granic wytyczających dominację Francuzów w Syrii i Libanie oraz Brytyjczyków w Palestynie stanęły komory celne. Przerwano szlaki handlowe, posiadłości ziemskie podzielono. Miasta, w których mieszkańcy Mardż Ujun od dziesiątków lat pracowali i które odwiedzali – Al-Kunajtira, Hajfa i Jerozolima – stały się odległe. Isber i inni greckoprawosławni z Mardż Ujun lepiej się czuli jako Arabowie – nie tylko ze względu na język, ale i obyczaje, tradycje oraz historię, nadal związane z Hauranem, gdzie do tej pory żyły chrześcijańskie plemiona beduińskie. Dla niektórych byli bardziej arabscy niż ich muzułmańscy sąsiedzi. Po I wojnie światowej pamięć o pospiesznie uszytej fladze Murada Gholmijji wciąż pozostała żywa. Głęboko zakorzeniona była sympatia dla Fajsala i jego ambitnej wizji wielkiego królestwa arabskiego. Wszystko to drażniło maronitów, którzy śpiewali ludziom z Mardż Ujun piosenkę: „O dziewczyno w marszczonej czerwonej spódniczce, teraz rządzą Francuzi, niech gniew cię zabije, o prawosławna!”.

Francuzi rządzili, dzieląc: faworyzowali katolików kosztem prawosławnych, chrześcijan kosztem muzułmanów, wieś kosztem miasta, a mniejszości kosztem większości. Podczas gdy wielu prawosławnych mogło się sceptycznie odnosić do maronitów wypowiadających się w ich imieniu, muzułmanów szokowała myśl, że ma rządzić nimi francuski suweren, do tego chrześcijanin. Wśród tych drugich szerzyły się buntownicze nastroje, znajdując wyraz w działaniach band, wykorzystujących stan bezprawia, i grup powstańców ogarniętych gorączką nacjonalizmu. W całym kraju narastały niepokoje na tle wyznaniowym, które z każdym rokiem niebezpiecznie się pogłębiały. Jeden z kronikarzy wspominał, że rzadko widzi się mężczyznę, który nie posiadałby karabinu francuskiej lub niemieckiej produkcji. Płytki cementowe u Ma’lufa, subtelne i skromne, nie mówiły o wojnie, granicach i kurczących się za ich sprawą przestrzeniach, ale o wielkości. Dzięki tym płytkom wracało się do świata, w którym wyobraźnia, artyzm i rzemiosło nie tylko były cenione, ale cieszyły się pełną swobodą, gdzie pożądane było to, co unikatowe i zadziwiające, małe i perfekcyjne albo pieczołowicie wykonane, gdzie przedmioty, na które się patrzyło, były dziełem spokojnych serc i rąk wyszkolonych przez długoletnią praktykę. Wojna kładzie kres wartościom i tradycjom wytwarzającym takie skarby. Nic się nie zachowuje. Kultury, trwałe – zdawałoby się – jak kamień, mogą pęknąć jak szkło, pozostawiając na pastwę losu wszystko to, co je spajało. W moim przekonaniu rzemieślnik, artysta, kucharz i złotnik działają na rzecz pokoju. Wnoszą do świata wdzięk, ukojenie i spokój. Płytki u moich stóp były pozostałościami, po arabsku atlal, zaginionego Mardż Ujun. Były artefaktami ideału, miały przypominać i inspirować, były szczątkami bezpowrotnie utraconego Lewantu, które to słowo kojarzy się wielu z dawnym, bardziej tolerancyjnym, bardziej pobłażliwym Bliskim Wschodem. Lewant był częściowo pojęciem geograficznym, luźno definiowanym. Rozciągał się wzdłuż wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego, obejmując łuk Żyznego Półksiężyca, dochodząc do

Przesmyku Sueskiego na południu i gór Taurus na północy. Ale w rzeczywistości był w większym stopniu kulturą niż obszarem ziemi czy grupą państw albo ojczyzn. Był stylem życia i sposobem myślenia, łączącym Azję Mniejszą z Bliskim Wschodem i Egipt z Mezopotamią. Stanowił w istocie amalgamat różnorodności, gdzie wiele mieszało się i przecinało, skrzyżowanie języków, kultur, religii i tradycji. Wszyscy przemierzający tereny i kraje położone w jego krajobrazie byli mile widziani, różnice często celebrowano. Lewant, przynajmniej jako idea, był otwarty, kosmopolityczny; nie zawracał sobie głowy szczegółami, wąskimi definicjami czy tożsamościami. Isber Samara, którego dom sam w sobie był wyrazem Lewantu, mógł swobodnie wędrować między Hajj as-Seraj a wulkanicznymi równinami południowej Syrii, mijając polne kwiaty i bazaltowe skały śnieżnych grani Hermonu. Za czasów Lewantu można było swobodnie delektować się cudzymi światami. Ale kapryśnie wytyczone granice położyły temu kres. Cementowe płytki były czymś więcej niż reliktem dawnych czasów, były hołdem złożonym wyobraźni, którą żywiły. Dlatego chciałem, żeby znalazły się w moim domu, ale Ma’luf był twardym negocjatorem. – Dwadzieścia pięć dolarów – powtórzył z tą samą stanowczością, gdy targowaliśmy się w jego sklepie o cenę płytek, które stały się moją obsesją. Pokręciłem głową. Wskazał na ścianę, o którą oparty był duży panel sufitowy. Bez wątpienia dzieło kochających rąk, składał się z dwudziestu dwóch kwadratów o ośmiu deseniach – był tam fioletowy kwiat, arabeskowe pnącze o niebieskich i czerwonych kwiatach, fleur-de-lis w tym samym odcieniu zieleni, co drzwi, oraz ciemniejsze rośliny, wyrzeźbione, ale niepomalowane. – Uff – chrząknął Ma’luf, kiedy próbowałem odgadnąć cenę. Panel kosztował dwanaście tysięcy dolarów. Pozostałe pomieszczenia wypełniały podobne przedmioty. Były tu darabzin, żelazne balustrady wykończone czernią lub złotem. O jedną ze ścian opierał się rzeźbiony marmurowy kominek. Świadectwo boskiego prawa monarchy, wyglądał na bardziej europejski niż arabski, własność cesarza, nie zaś kalifa. Nad wszystkim wznosiły się dwie kolumny. Na jednej

widniał napis „W imię Boga”. Ich głowice, stojące oddzielnie, niczego nie podpierały. W negocjacjach z Ma’lufem próbowałem być Libańczykiem, starałem się stosować wszelkie metody perswazji, zniżając się nawet do manipulowania kosztami transportu. Mówiłem szybko, usiłowałem się stawiać, to znów ustępowałem, próbując uskubać kilka centów na kosztach przewozu płytek do Mardż Ujun. Sugerowałem, że nie są takiej znów świetnej jakości i uciekałem się do wymówek – moją cenę określili inżynier projektu, kierownik budowy, mój architekt i kafelkarz. Sami eksperci. Ustalili ją w przybliżeniu, ale na wyrost. Ma’luf po prostu mnie zignorował. – Co to jest dwadzieścia pięć dolarów? – stwierdził, jak gdyby moje błahe względy w ogóle nie miały znaczenia. Człowiek o imieniu Abu Ali przekazał wyraźne instrukcje. Poczekaj na zewnątrz, nie wjeżdżaj na parking, znajdę cię, powiedział przez telefon. Taksówka podrzuciła mnie na jedną z bejruckich ulic, a po piętnastu minutach ciemnozieloną toyotą 4Runner nadjechał Abu Ali. Zatrzymał się przy krawężniku koło McDonalda i supermarketu brytyjskiej sieci Spinneys. Był drobny i mizerny, ale czuło się, że potrafi być groźny. Palił marlboro red. Usadowiłem się na przednim siedzeniu. Wymieniliśmy kilka uprzejmości, po czym odebrał telefon i kogoś łajał. „Nie rób tego więcej” – przestrzegł lodowatym tonem. Mówił powoli, wyraźnie, twardymi, krótkimi frazami. Negocjacje dotyczące dodatkowych płytek cementowych odbywały się dyskretnie. To znaczy z użyciem wielu dwuznacznych zaimków. Ile chcę, zapytał Abu Ali ściszonym głosem. Tyle, ile ma na zbyciu, powiedziałem. Odparł, że ma jakieś trzydzieści pięć metrów kwadratowych. Tylko żeby nie było rozbitych, podkreśliłem. A co zrobisz z rozbitymi? – zapytał. Zaproponowałem, że połowę zapłacę teraz, a drugą później, co go chyba zaszokowało. Wszystko było przećwiczone, wszystko przebiegało gładko, ale

w nimbie tajemnicy. Czułem się, jakbym kupował heroinę. Zaraz rozbłysną światła wozów policyjnych. Abu Ali – handlarz, koneser i szabrownik – nie miał biura, transakcje zawierał wśród gruzów będących jego dziełem, rozbierał bowiem historyczne budynki. Mieszkał w ubogiej dzielnicy, należącej do najbardziej upolitycznionych w miejskiej topografii Libanu. Nazywała się Dahija. Powiewała nad nią żółta flaga Hezbollahu, w kolorze napierśnika imama Alego. Dla zwolenników Hezbollahu była to ziemia święta, bastion ich oporu. Abu Ali nazywał się naprawdę Husejn Ali al-Burejdi i jak wielu mieszkańców dzielnicy Dahija pochodził z doliny Bekaa, z miasta położonego w pobliżu Baalbek, słynącego ze złodziei, kamieni i owoców. Jego rodzice przybyli do Bejrutu za pracą i przywieźli go razem z sześcioma braćmi i czterema siostrami. Abu Ali, który miał wtedy dwanaście lat, rzucił niebawem szkołę, został stolarzem, po czym odkrył swoje powołanie i stał się handlarzem destrukcji – dekonstruktorem – oraz sprzedawcą rzeczy pozyskanych w toku tej działalności. Ktoś musiał zburzyć to, co pozostało po odejściu żołnierzy i wycofaniu się partyzantów. Praca Abu Alego przynosiła zysk wyłącznie dzięki cennym pozostałościom, które zabierał: dębowym drzwiom, kratom okiennym i żelaznym balustradom, płytkom cementowym i innym oraz wszystkim metalowym lub kamiennym przedmiotom, które dało się wynieść. Czasami dostarczał materiałów budowlanych. Według jego szacunków siedemdziesiąt procent remontowanych libańskich domów nosiło jego znak. – Ludzie mnie przeklinają: „Po co zabierasz te starocie?”. Niektórym, nawet znajomym, przeszkadza, że rozbieram stare domy. Ale ja kocham je bardziej niż oni. Tłumaczę, że jeśli ja tego nie zrobię, zrobi ktoś inny. Starych budowli jest bardzo dużo. Zawsze będą. Od dwudziestu lat zajmuję się burzeniem domów, a one wciąż wyrastają. Abu Ali miał dwa wzory płytek: okrągłe i w kształcie rombu. Wszystkie w kolorach ziemi: w zieleni, złocie i niezwykłym fiolecie przechodzącym w brąz. Przez całe lata pokrywały podłogi dwupiętrowej willi, jednego

z ostatnich zabytkowych domów w dzielnicy Musejtbe, przy ciągnącej się kilometrami drodze, która wiodła na lotnisko, a dalej do Mardż Ujun. Trzynaście dolarów. Tyle życzył sobie Abu Ali za metr kwadratowy płytek. Z grubsza połowę tego, co żądał Ma’luf. Nie okazuj zaskoczenia, powiedziałem sobie, starając się umiarkowanie przekonująco okazać brak zainteresowania. Powiedziałem, że muszę przemyśleć sprawę. Wróciliśmy do zaparkowanej przy McDonaldzie toyoty 4Runner Abu Alego, gdzie miały się zakończyć negocjacje. Abu Ali nigdy nie stawiał się w pozycji proszącego. Był darczyńcą, tym, który pomaga. Wszystko to przypomniało mi słowa usłyszane kiedyś od właściciela mieszkania, które wynajmowałem w Bejrucie. Kiedy targowaliśmy się o czynsz, oznajmił z odrobiną irytacji: „Przecież pana nie oszukam”. Po czym przerwał, zastanawiając się nad swoją wypowiedzią. „Cóż, może pana oszukam, ale nie za bardzo”. Abu Ali już wiedział, że dobije targu, jeszcze zanim wsiadłem do samochodu. Zaczął od czterystu pięćdziesięciu pięciu dolarów, mniej więcej trzynaście za metr kwadratowy. Powiedziałem: dwanaście. Zgodził się, dodając sto dolarów za transport, w sumie wyszło pięćset dwadzieścia. Powiedziałem: pięćset, i znów się zgodził bez wahania. Natychmiast. Była to wyraźna oznaka nieuchronnego rozwoju wydarzeń, jakiego się spodziewałem od samego początku. Może Abu Ali i był tańszy od Ma’lufa, ale ja zostałem pokonany w nierównej walce i zrobiłem zły interes. Gdyby urok mierzyć skalą kolorów, Edgardowi Iskanderowi Tannousowi Andraousowi Chayi przypadałaby najgłębsza czerwień. To u niego miałem się zaopatrzyć w resztę płytek, i po paru minutach od poznania tego libańskiego kupca wiedziałem, że nigdy nie zwrócę się do niego per Edgard, ustaz czy monsieur. Zawsze będę go nazywać panem Chayą. Siedemdziesięciodziewięcioletni pan Chaya ubrany był nieskazitelnie, w kieszonce garnituru miał jedwabną chusteczkę. Stale towarzyszyła mu fajka, choć nie sprawiał wrażenia, że musi wciąż po nią sięgać, jak ja po papierosy. Kiedy ją zapalał, płomyk rozbłyskał przed wypielęgnowanym wąsem i biegł ku szkłom okularów w kwadratowej oprawie, a pan Chaya się

uśmiechał, jakby w przekonaniu, że nikt inny nie potrafi wykonać tak zręcznego gestu. Wpatrując się w zgrabną koleżankę, Libankę, która do mnie dołączyła, z zapałem flirtował. „Wygląda pani jak modelka” – stwierdził z uznaniem pozbawionym prostactwa. Mnie ocena zajęła więcej czasu. Zaczęliśmy rozmowę po angielsku, po czym przerwał, a na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. – Chwileczkę! – powiedział. Mam klientów z Bajt Szadid w Kanadzie. Skąd pan jest? Powiedziałem mu, że z Mardż Ujun. – Mówi pan po arabsku? – Walaw[17] – odparłem. Wystarczyło to jedno słowo, żeby pan Chaya pochwalił mój akcent. To coś oznaczało. – Jak mógłbym pomóc? – zapytał od razu po arabsku. – Potrzebuje pan płytek do domu w Stanach Zjednoczonych? – Nie – powiedziałem – do bajt sitti. Do domu mojej babci. – Do czego? – upewnił się, ożywiony. – Do bajt sitti – powtórzyłem. – W Mardż Ujun. – Bajt sitti! – zawołał, przesadnie naśladując mój akcent. – Bajt sit-tii! Poprosił, żebym kilka razy powtórzył ten zwrot. Bajt sitti! Bajt sitti! Od naszego pierwszego spotkania już na zawsze został dla mnie panem Chayą. Nieważne, czy zwracałem się bezpośrednio do niego, czy wspominałem o nim swoim znajomym. Nawet w notesie z telefonami zapisałem z całym szacunkiem „Pan Chaya”. Od tamtego momentu dom Isbera Samary przestał być dla pana Chayi Bajt Samara. Nie był też moim domem czy domem mojej rodziny. Został bajt sitti. Albo bajt sit-tii! Jak tam bajt sit-tii? – pytał z emfazą. Rodzina pana Chayi od stu lat miała do czynienia z płytkami cementowymi, ale nie była tak asertywna jak, dajmy na to, Ma’lufowie w przypominaniu o tym innym. Dziadek pana Chayi zaczął wyrabiać płytki w 1881 roku i przekazał swoje umiejętności synowi, stryjowi pana Chayi, a następnie

wnukowi, kuzynowi tego ostatniego. Ale do 1975 roku firma zdążyła zbankrutować, do czego przyczyniły się wojna, konkurencja ze strony tanich, maszynowo wytwarzanych płytek oraz brak zaangażowania ze strony kuzyna. Za młodu pan Chaya nie przypuszcał, że kiedykolwiek zainteresuje się rodzinnym biznesem. Został właścicielem kantoru, zbił fortunę. W 1995 roku, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, wolny od trosk finansowych, postanowił przejść na emeryturę i oddać się swojej pasji – żeglowaniu po turkusowych wodach Morza Śródziemnego u libańskich wybrzeży. To mu jednak nie wystarczyło. „Zmęczyłem się, nie mogłem sobie znaleźć miejsca” – przyznał. Starszy wiekiem kuzyn, powodowany rodzinnym sentymentem, przekazał mu skrzynkę z mosiężnymi formami. Przypominały foremki do ciastek, były w kiepskim stanie, od pokolenia ich nie używano. „Dla twojego stryja miały wielkie znaczenie” – powiedział kuzyn, kiedy pan Chaya zaczął się nimi bawić „jak dziecko klockami Lego”. Wkrótce poważnie się zainteresował. Nic w tym dziwnego. Nie uznawał amatorszczyzny, w każdej dziedzinie starał się osiągnąć doskonałość. Po to właśnie żył tak długo. „Trzy lata mi zajęło wyprodukowanie pierwszej płytki. Proszę sobie wyobrazić moją determinację”. Sam siebie zaskoczył: „Zajęło mi to trzy lata!”. Wróciły wspomnienia z dzieciństwa, o dziadku. „Nie zająłem się płytkami, żeby zarabiać pieniądze” – powiedział. „Wróciłem do nich ze względu na korzenie. Lubię wracać do przeszłości, do korzeni rzeczy. Moja miłość do tego, co stare, pogłębiała się wraz z nienawiścią do tego, co nowe i nowoczesne”. Poczuł, że w płytkach odkrył samego siebie, postanowił zrobić wszystko, żeby pozostałości, atlal, dnia minionego nigdy nie zaginęły. Wojna domowa, która zaczęła się w 1975 roku, przyniosła zagładę staremu Bejrutowi. Kiedy nieżyjący już Rafik Hariri – potentat, który jako polityk udowodnił, że zawsze można zgarnąć jeszcze więcej – równał z ziemią labirynt bazarów, osmańskie domy i kręte alejki, czyli to, co pozostało ze śródmieścia Bejrutu, pan Chaya kupił dwanaście tysięcy płytek, które udało się uratować. Nabył je tylko po to, żeby je zachować, zanim przepadną w nowym śródmieściu wymarzonym przez Haririego, składającym

się z apartamentów za pół miliona dolarów i markowych sklepów, utrzymanym w dawnym stylu, ale pozbawionym duszy, niepoważnym jak plac zabaw. – Nienawidzę rzeczy powierzchownych i sztucznych – powiedział z uśmiechem pan Chaya. W płytkach, które kupił od Haririego, nie było nic wtórnego. Żadnej pospolitości. Każda miała charakter, wyróżniającą ją cechę lub swoje dziwactwo. „Czasem patrząc na płytkę z usterką, śmieję się. Cieszy mnie” – opowiadał. „Wiem, gdzie jej wytwórca coś sknocił i dlaczego. Był zmęczony, ociekał potem. Na tym polega piękno wytwarzania płytek. Jest ludzkie”. Po jedenastu latach jego własne płytki, inspirowane deseniami tamtych, zdobiły odbudowane wille i Uniwersytet Amerykański w Bejrucie, centra handlowe w Zatoce Perskiej, hotel w Ghanie, jordańskie kurorty nad Morzem Martwym, eklektyczne domy w Europie i Ameryce. Od mniejszych form odziedziczonych po dziadku przeszedł do wyrobu płytek większych, czasem nawet dwukrotnie. Na każdym z jego wzorów widniała nazwa którejś z dzielnic Bejrutu albo jakiejś libańskiej miejscowości, od Hamry po Rawsze i od Sajdy po Zahlę. W ubiegłym roku razem ze swoimi trzema pracownikami wyprodukował około dwudziestu tysięcy płytek, od dwudziestu do sześćdziesięciu dziennie. Cierpliwość, podkreślał. Wylanie każdej płytki zajmuje piętnaście minut, dwa dni schnie, dwa tygodnie trwa jej utwardzanie. Pan Chaya liczył sobie drogo. Niektóre wzory, jak się w końcu dowiedziałem, były dwanaście razy droższe niż ich stuletnie odpowiedniki. Piszę „w końcu”, ponieważ wiele czasu musiało upłynąć, zanim wyjawił mi to pan Chaya, który nie pragnął, jak Abu Ali, szybko dobić targu, ani nie miał w sobie niecierpliwości Ma’lufa, ceniącego czas. Mógł czekać. Inni się denerwowali, on podziwiał kolory sączące się przez przedwieczorne niebo. Wyrażał się życzliwie o kolegach po fachu, projektantach, inżynierach i architektach, których los postawił mu na drodze. „Nie znam ich wszystkich, ale oni mnie znają” – oznajmił. „Powiadają: Tout le monde connait de Gaulle, mais de Gaulle ne connait pas tout le monde. Wszyscy znają de

Gaulle’a, ale de Gaulle nie zna wszystkich”. Pan Chaya nieustannie wdawał się ze mną w pogawędki, poświęcając może jedną dziesiątą czasu rozmowie o interesach. Kiedy w końcu zacząłem się targować, czarująco, ale stanowczo odmówił. Płytki miały kosztować dwadzieścia pięć dolarów za metr kwadratowy, dolara za sztukę, tyle samo, co najdroższe u Ma’lufa, choć te od pana Chayi były nowe, pozbawione deseni i stosunkowo łatwe do wytworzenia. Byłem bezwstydnie szczery: „Tak dużo wydaję na ten dom. P r o s z ę”. Nie chciał słyszeć. Jego pracownicy dostają podwójną pensję, ceny paliwa idą w górę, piasek jest taki drogi. Błagałem. Proszę mieć wzgląd na bajt sitti. – Nie chcę odmawiać, ale nie mogę – odparł, nie opuszczając ani centa. – Wa hajat Allah[18], proszę mi wierzyć. Nie mogę tracić pieniędzy. Mam pokazać analizę kosztów? – Sięgnął po teczkę. Pokręciłem głową. Zapalił fajkę i powoli, z uśmiechem, wypuszczał dym, odchylając się na oparcie fotela. – Jak się pisze „Edgard”? – zapytałem, wypisując czek. Kiedy po kilku dniach wróciłem do Mardż Ujun, płytki już tam były. Trzy partie przywieziono na ciężarówkach z platformami i ułożono przy kamiennym murze, który tak pieczołowicie wznosił George Dżaradi. Melanż barw i deseni od Ma’lufa znalazł się obok jednolitych płytek pana Chayi w przyjemnym, brązowawym kolorze. Do tego doszło trzydzieści osiem metrów kwadratowych od Abu Alego, o trzy więcej, niż kupiłem. Abu Ali nigdy nie kłamał. Tego dnia i przez wiele kolejnych radośnie i szaleńczo zatraciłem się w kontemplowaniu płytek, tak jak niegdyś w opowieściach z Bejrutu, Bagdadu i Kairu. Napełniłem czerwone wiadro wodą, wziąłem zieloną szczotkę oraz gąbkę tak nabitą tłuszczem, że miałem ją już wyrzucić, i oglądałem każdą płytkę z osobna, dzieląc je według deseni, a każdy deseń według kolorów. Stworzyłem własne kategorie: najpospolitsze (wzór, który mnie oczarował u Abu Alego), najpiękniejsze (arabeskowe koła z kilkunastoma szprychami,

utrzymane w czerwieniach, zieleniach, błękitach i kremach) i najelegantsze (ośmioramienna gwiazda, czerwono-niebieska albo brązowo- kremowa). Na wolnym pasie betonu ułożyłem kilka tuzinów płytek w kolorowy dywan z kwadratowym obramowaniem. Czyściłem je szczotką, przecierałem, a każdy przypadkowy ruch ujawniał coś interesującego – niespodziewane kolory albo zawijasy, które z początku wydawały się chaotyczne, ale złożone razem tworzyły kunsztowny deseń. Dni mijały, w ogrodzie rosły kolejne stosy płytek idealnie ułożonych po dziesięć. Zajęły miejsce między dachówkami a poczerniałą stalową beczką. Naliczyłem ponad dwa tysiące, ale czas szybko mijał. Ręce miałem pokaleczone i brudne, bolały mnie plecy, nogi były beznadziejnie ubłocone. George na mój widok pokręcił głową, dając wyraz przesadnej dezaprobacie. „Anthony, ręce ci stwardnieją!” – zawołał. „Powinny być delikatne!”. Uśmiechnąłem się i zlustrowałem wzrokiem całą scenę. Czułem się, jakbym podnosił elementy historii i z powrotem układał na właściwym miejscu. W kolejnych dniach zmierzyłem po dwa razy wszystkie pokoje. Chodziłem nieprzytomny, w transie godnym pogrążonego w ekstazie sufiego, próbując sobie wyobrazić płytki, które wkrótce pokryją podłogi. Ponumerowałem płytki, sfotografowałem je kilkakrotnie, opisując flamastrem każde zdjęcie. Szkicowałem mapy, wymiary wyliczałem do dwóch miejsc po przecinku. Sporządziłem listy, rozliczając się z każdej płytki, nadałem im nazwy – czerwony sześciokąt, czerwona gwiazda, patio, Grota, brązowa gwiazda i gwiazda od Abu Alego. Bazgrałem plany na stronicach reporterskiego notesu, próbując obmyślić, jak najlepiej nakreślić na papierze łuk i określić przybliżone – bardzo przybliżone – miejsce drzwi i okna między liniami strony. Starałem się ustalić, jak przełożyć metr płytek na centymetr na papierze. Dość szybko się zorientowałem, że w żadnym wypadku nie starczy mi płytek, żeby tak jak w domu w Barcelonie czy w bejruckiej willi pokryć nimi podłogę od ściany do ściany. Z tych, które kupiłem, niemal w każdej partii brakowało części obrzeżenia albo jednego z rogów. Wiele było zbyt uszkodzonych, żeby dało się je ułożyć – wyszczerbione, wyżłobione, z nierównymi krawędziami albo wytarte przez stopy, które po nich stąpały.

Musiałem zadowolić się tym, co było, układając płytki od Abu Alego i Ma’lufa na powierzchni o rozmiarze dywanu w większości pokoi, w obramowaniu z mniej ozdobnych płytek od pana Chayi. Tak jak w przypadku kamienia, wzór tej tak zwanej bahry wynikał z konieczności, z praktycznego wykorzystania zbyt małej liczby płytek. I tak jak w przypadku kamienia, miałem nadzieję, że okaże się elegancki, kiedy dom się zestarzeje. W końcu wyobraziłem sobie rozpostarte na podłogach Bajt Samara perskie dywany, tłumiące czas. Miałem własną wizję, ułomną i nieprzemyślaną, i jak na Szadida przystało, chciałem walczyć o każdy chaotycznie nakreślony kąt.

10. Ostatnie szepty

Abu Jean zamówił człowieka do położenia płytek. Gdy staliśmy przed domem, na podjazd zajechała zmora moich poranków. Poczułem się, jakby ktoś wrzucił mi do wanny wiertarkę. Zobaczyłem przed sobą czerwone renault, którego odpalany silnik słyszałem codziennie o świcie, leżąc w łóżku. Budzony niespodziewanie w niekończące się i coraz zimniejsze poranki, wyobrażałem sobie kierowcę. Oto i on. Przyjechał do roboty. Labib Haddad podszedł do nas ciężkim krokiem, wyciągając na powitanie wielką dłoń. Abu Jean zajął się formalnościami, gadaniną o niczym, jaka w Mardż Ujun musiała poprzedzić każdą rozmowę. Następnie, po chwili zwłoki, której wymagała grzeczność, przystępowano do interesów. Czy Labib może położyć płytki, te z drewnianych palet przed domem? Padła twierdząca odpowiedź, ale jak zwykle trudno było ustalić terminy. Labib był jednym z nielicznych w mieście kafelkarzy. Zasłynął dzięki swojej pracy. Mało kto potrafił tak jak on układać marmury, płytki ceramiczne, a także te rzadziej spotykane cementowe. Niczym szczególnym się jednak nie odznaczał, rzadko się odzywał, a jak już przemówił, to często tak mamrotał, że nie dało się rozróżnić słów. Miało to swoją zaletę. Ani owego pierwszego poranka, ani później Labib nigdy nie powiedział mi „nie”. Nigdy nie odmówił ułożenia moich płytek. Nie prosił o więcej czasu, żeby skończyć robotę na innej budowie. Nigdy nie prosił o wyrozumiałość. Ale w następnych dniach ociągał się i odwlekał, spóźniał się z robotą i dosłownie powłóczył nogami. Miał prócz tego ten szczególny zwyczaj, że każdej jego czynności towarzyszył denerwujący gest – kręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Nic z tego”. Błagałem. Żeby mnie uciszyć, obiecał, że przyjdzie nazajutrz. Nie przyszedł. – Czekałem do czwartej po południu, ale kafelkarz się nie zjawił –

zawiadomił mnie Abu Jean. – Mógłbyś do niego zadzwonić? – zapytałem. Abu Jean podniósł krzyk – gdzie numer telefonu, z czyjego aparatu ma zadzwonić, a co będzie, jeśli Labib jest zajęty? – Jeśli ten nie przychodzi, tamten nie przychodzi, to co mam zrobić? Przyciągnąć ich za uszy? Zmusić do roboty? W moim przekonaniu to właśnie należało do jego zadań. – Mam błagać Pana Boga, żeby go zaprosił? Mam ściągnąć Boga z niebios i kazać mu go przyprowadzić? Pokręciłem głową. Zaczęła się tyrada, bramy zostały wyłamane, flota wypłynęła z portu. Tylko Bóg na niebiosach mógł przywrócić harmonię, sięgnąłem więc po swój telefon. Po kilku połączeniach zlokalizowałem naszego człowieka, wsiadłem w samochód i pojechałem do kościoła w AlChirbie – sąsiedniej miejscowości, której nazwa oznacza ruiny, więc mieszkańcy, świadomi znaczenia wizerunku, przemianowali ją na Burdż alMuluk, czyli Wieżę Królów. Labib pracował tam w podziemiach kościoła, którego potulny ksiądz, jak się później dowiedziałem, pojechał poprzedniej nocy do domu kafelkarza, żeby go złajać, że jeszcze nie skończył posadzki. Labib potraktował mnie po przyjacielsku, bez poczucia wstydu czy wyrzutów sumienia. Jutro przyjdzie, zapewnił mnie znowu, kiwając głową dla potwierdzenia swoich słów. Wkrótce potem pewnego pochmurnego dnia istotnie się zjawił. Abu Jean przywiózł cement. Przyszedł znajomy Toamy, żeby pomóc w układaniu płytek. Ciężarówka wysypała na podjeździe ładunek piasku. Labib niespiesznym krokiem podszedł do płytek. Przesunął ręką po deseniach, przeciągnął palcem po krawędziach. „Nie nadają się” – powiedział do mnie, starając się udać, że mu przykro. Zanim będzie mógł zacząć, każdą płytkę trzeba oczyścić i wypolerować, oznajmił. Gdy stałem osłupiały, mógłbym przysiąc, że dostrzegłem na jego twarzy cień uśmiechu. „Uprzedziłbym pana, gdybym wiedział, że zamierza pan użyć tych płytek” – stwierdził i poczłapał z powrotem, skulony i przygarbiony, z plecami zgiętymi w kabłąk przez lata układania posadzek. – Jakby co, to jestem w pobliżu – dorzucił.

No tak, pomyślałem. Będzie na mnie czekał. Abu Jean bardziej niż ktokolwiek inny rozumiał ogrom mojego rozczarowania. Niebo, jakby stosownie do nastroju, było samotne i żałosne; pociemniałe, pełne deszczu chmury płynęły w stronę Hermonu. Pogoda była równie zmienna jak zamiary Labiba. Spadł deszcz, ale przeszedł w mżawkę. Odgłos wiatru wciskającego się do domu przypominał szept, potem skowyt. Miałem nadzieję, że nie tylko ja to słyszę. – Jedźmy do mnie i napijmy się kawy – zaproponował Abu Jean. Występował z tą propozycją prawie codziennie, czasami po kilka razy. I prawie codziennie grzecznie odmawiałem. Tym razem wystąpił z rozszerzoną ofertą: owoce opuncji, winogrona, jabłka i kawa. Widząc, że przejął się zniewagą, jakiej doznałem, zgodziłem się, nie bez poczucia winy. Dom Abu Jeana był skromny, ale roztaczał się z niego piękny widok na dolinę i górę Hermon. Gdy parkowaliśmy, Abu Jean opowiedział mi, że jego dziadek sprzedał należącą do rodziny ziemię za arak, sławetny i przeklęty trunek o smaku anyżu. Została tylko ta maleńka działka z piękną brzoskwinią na dole. Abu Jean próbował kupić sąsiednią działkę, ale właściciel zażyczył sobie o wiele więcej, niż on mógłby zapłacić. – Pieniądze – wyrwało mu się. – Niech będą przeklęte, skurwysyny jedne. Jedliśmy owoce opuncji. Abu Jean uskarżał się na los. Nie ma już, mówił, figowców, które pokrywały niegdyś tę dolinę bujnym, zielonym dywanem. Kiedy ludzie wyjechali, figowce zaczęły znikać. Ich miejsce zajęły drzewa oliwne, mniej wymagające i szlachetniejsze, ale je także zaniedbano. Oliwki symbolizowały pokój, którego tu nie było. – Dwanaście – powtarzał Abu Jean z narastającym gniewem, kiwając palcem. Po chwili już wiedziałem, że miał dwanaście lat, kiedy podczas II wojny światowej musiał uciekać do miasta An-Nabatijja. Dwanaście lat. „Oto wojna” – powiedział. „Przez sto lat mieliśmy tu wojnę, kurwę jedną”. Liczba ta była pozbawiona sensu, ale Abu Jean się jej uczepił. Była odpowiednio duża, godna epopei. „Sto lat wojny” – powtarzał.

Nadszedł styczeń 1920 roku. Zaczęły się deszcze. Wyżej, na szczycie góry, deszcz przemieniał się w śnieg, który osuwał się po zboczach Hermonu. Isber usiadł w przywiezionym z Syrii fotelu w damasceńskim stylu. Inny mebel z tego samego kompletu intarsjowany był kawałkami drewna rozmaitych kształtów i rozmiarów, w różnych odcieniach – orzecha, moreli, róży, oliwki i cytryny. W większości był to orzech, obrobiony techniką znaną od tysiąca lat, inkrustowany masą perłową z morza, bahri, i z rzeki, nahri, z akcentami z kości słoniowej. Kiedy do pokoju wszedł Nabih, ojciec i syn usiedli pod portretem arcybiskupa Elii Diaba, który on sam im podarował przed wyjazdem na misję do Chile. U dołu widniał arabski napis: „Pamiętajcie o mnie”. Siedząc wśród poduszek haftowanych przez Bahidżę, Isber poczuł niepokój. Chciał, żeby najstarszy syn sam podjął decyzję, ale w głębi tych oczu, które nigdy niczego nie zdradzały, musiała się kryć emocja. Czy syn powie, że ma zamiar opuścić dom? Czy Nabih okaże się pierwszym z dzieci, które się pożegna, dając początek rozpadowi rodziny? Na zewnątrz było zimno, ponuro i szaro. Od marmurowej posadzki ciągnęło lodowatym chłodem. Bahidża nawet w zimie nie chciała rozkładać na niej dywanów, bo odebrałoby to pokojowi cały blask, najdelikatniejszy wtedy, gdy słońce już się chowało. Domy ogrzewano piecykami udżaa, w których palono drewnem, a czasami paliwem zwanym dżift, pokruszonymi pestkami oliwek tłoczonych w październiku. Tutaj wieczorami żarzył się węgiel drzewny. Dziewiętnastoletni obecnie Nabih nie wrócił po I wojnie światowej do protestanckiej szkoły. Sytuacja wydawała się zbyt niepewna, by mógł podjąć studia medyczne, zwłaszcza w odległym Bejrucie. Rebelianci i bandyci grasowali po drogach od gór Szuf do Hasbajji, Mardż Ujun i Hauranu. Łatwy do przewidzenia rozlew krwi dał początek całej serii napadów i akcji odwetowych, wendet i porachunków, które miesiącami wybuchały w okolicy. Do najgorszego epizodu doszło we wsi Ajn Ebel, zamieszkałej przez maronitów i grekokatolików, odległej od Mardż Ujun, ale położonej na południu, przy dzisiejszej granicy z Izraelem. Mieszkańcy sąsiednich wsi szyickich – wraz ze zbrojnymi bandami, coraz bardziej nienawidzącymi

Francuzów – zasłyszeli, że ludzie z Ajn Ebel kolaborują. Rozeszły się pogłoski, że Francuzi ich zbroją. Opowiadano i inne historie: chrześcijanie ustawili kamień, powiedzieli, że to prorok Muhammad, i strzelają do niego; napastowali kobietę sprzedającą jogurt, zdarli jej chustę z głowy. Doszło do ataku, zginęły dziesiątki ludzi, w tym kobiety i dzieci, Ajn Ebel spalono. Francuzi, co było do przewidzenia, wzięli odwet. Tego było już za wiele, wciąż konflikty i strach. Isber chciał, żeby najstarszy syn wyjechał z kraju. Rodzina już przedtem odbyła taką wędrówkę – z Jemenu, jak głosiły rodzinne mity, a we wspomnieniach wciąż związanych z nazwiskami, jakie nosili, z Hauranu. Zanosiło się na kolejny exodus, może z tych samych przyczyn. Ale Isber był ojcem, a ojciec nie może powiedzieć synowi, zwłaszcza najstarszemu, żeby wyjechał, skoro wiedział, że może on nigdy nie wrócić. Nabih musiał zdecydować. Isber zapytał po prostu: „Co chciałbyś zrobić?”. Nabih podjął decyzję. Chciał wyjechać. Dla Isbera w grę wchodziły dwa miejsca: Brazylia, gdzie znalazł się jego bratanek, syn jego brata Raszida. Albo Ameryka, gdzie szukali szczęścia inni krewni. Nabih wybrał Amerykę. Znał kogoś z rodziny Fajadów, kto właśnie tam wracał. Może pojedzie z nim ze dwadzieścia osób. Isber, który nigdy nie wyrażał emocji i nigdy nie mówił za dużo, skinął głową. A potem poprosił o coś. Weź ze sobą Nabihę, najstarszą córkę. Nabih się zgodził. A co z Raifą? – zapytał Isber. Była drugą co do starszeństwa córką, właśnie dojrzewała. „Poczekajmy” – odparł Nabih. „Nie wezmę ze sobą dwóch dziewcząt naraz”. * Szept czasów Isbera słychać było wszędzie w Mardż Ujun. Mówił o epoce, w której co prawda nie żyłem, ale którą wyobrażałem sobie tak często, że była mi niemal bliższa niż teraźniejszość. To właśnie ułomki i obyczaje tej epoki – pozostałości po Osmanach i Lewancie – przyciągnęły mnie na Bliski

Wschód. Często się zastanawiałem, czy Isber, którego życie tak niespodziewanie odmieniły współczesne mu wydarzenia, czuł się równie jak ja przygnębiony losem swojej ojczyzny. Jak głęboko odczuwał stratę, która przywiodła mnie do jego domu? Nie ulega wątpliwości, że musiał bardzo się smucić. Isber, ubogi chłopak, chciał zostać osmańskim dżentelmenem; dom, który zbudował, był wyrazem aspiracji do tego statusu, do tych wartości. Ale grunt usunął mu się spod nóg. Osmańscy dżentelmeni przestali być wzorem do naśladowania. Świat uczynił z nich anachronizm. Było coraz trudniej. Isber na pewno tęsknił za tym, czego ledwo dotknął, ale miał okazję posmakować. Musiało go to nękać. Może poczułby ulgę albo przynajmniej przeżył zaskoczenie, gdyby się przekonał, że po tylu dziesiątkach lat ostał się przynajmniej jeden prawdziwy osmański dżentelmen. „Żyłem ostatnimi szeptami imperium osmańskiego” – powiedział mi Cecil Hourani. Kiedy powiadomiłem go, że na pewno przyjadę do Mardż Ujun, ucieszył się, że ja, wnuk mieszkańców tego miasta, zamierzam odbudować jeden z całej antologii tutejszych domów – pod warunkiem, że nie będzie to dom Isbera. Podchodząc z tą samą, co Szibil nieufnością do rodzinnych uwikłań w sprawy nieruchom*ości, otwarcie wypowiedział się przeciwko mojej decyzji. Był w tej materii niewzruszony i miesiącami próbował znaleźć inny dom, jakikolwiek, gdziekolwiek w Mardż Ujun, który mógłbym kupić i odnowić. Skontaktował się nawet z krewnymi w Stanach Zjednoczonych, żeby wybadać, czy nie byliby zainteresowani sprzedażą swoich, od lat opuszczonych. „Tymczasem – pisał do mnie – radzę panu nie angażować się w dom Samary, który razem oglądaliśmy. Będzie kosztować pana mnóstwo pieniędzy, a w końcu okaże się, że wcale do pana nie należy; poza tym nie jest szczególnie atrakcyjny, choć ma swoje zalety – sądzę jednak, że jego remont przysporzy panu kłopotów. Niech pan będzie cierpliwy, są inne możliwości”. Próba przekonania mnie, żebym zmienił zdanie, to jedno – wielu z pewnością by się z nim zgodziło, a moim jedynym argumentem była duma – ale „nieszczególnie atrakcyjny” dom? To było nie do wybaczenia. Teraz, gdy spotkaliśmy się u niego, nieraz dawała o sobie znać mądrość, m o j a m ą d r o ś ć, która kazała mi przedsięwziąć odbudowę domu.

Pomyślałem, że to dobry omen. Nie chodzi o to, że Cecil zmienił zdanie. Po prostu zaakceptował moją decyzję jako fakt dokonany. Byłem zaskoczony. Spodziewałem się reprymendy. Cecil, często błyskotliwy, zawsze przenikliwy, a od czasu do czasu gderliwy, jak przystoi urodzonemu w Wielkiej Brytanii panu po dziewięćdziesiątce, był nie tylko osmańskim dżentelmenem; reprezentował Mardż Ujun. Po kilku momentach wahania na początku rozmowy – obaj najwyraźniej postanowiliśmy nie poruszać drażliwych tematów – wyprowadził mnie do ogrodu, żeby poczęstować tabbulą[19] udekorowaną liśćmi sałaty oraz daniem z bakłażana zwanym mutabbal, które razem wybraliśmy. Na kamiennym stole czekał już na nas zielony dzban z arakiem domowej roboty, dwa małe kieliszki, a także oliwki, polane oliwą kulki labne i chleb. Koło ławki, na której usiedliśmy, rosły czerwone aloesy. Jaśmin, którego białe kwiaty przebijały się przez winorośl, zdawał się podpierać kamienny mur. Z balkonu rozciągał się widok na górę i miasta Arkubu. Była to piękna sceneria, skąpana w słońcu, które zmusiło mnie do zdjęcia szalika. To odcieniom zieleni dolina zawdzięcza swoją urodę, powiedział Cecil. Przytaknąłem. W kilku słowach uchwycił to, co długo starałem się zrozumieć, patrząc na ten krajobraz. Barwy te kontrastują z kremowym kamieniem, mówił dalej, i z pofałdowaniem terenu przypominającym kobiece kształty. „Nazywam ją zaginioną doliną. W dobrym znaczeniu” – stwierdził Cecil. „Jeszcze jej nie odkryto, mam nadzieję, że przetrwa”. Cecil, drobny i kruchy, z wydatnym nosem i wąskimi szparami oczu, sprawiającymi wrażenie, jakby wciąż coś kalkulował, wiódł pikarejski żywot w rodzinie, której wyczyny, rodowód i osiągnięcia wymykają się wszelkim porównaniom. Urodził się w Manchesterze, jego ojcem był Fadlo Hourani, wybitny kupiec, który wyemigrował do Anglii w 1891 roku, ale nigdy nie zerwał więzi z rodzinnym miastem i w końcu pomógł ufundować jego chyba najbardziej prestiżową instytucję, szkołę Al-Kullijja al-Watanijja w Mardż Ujun. Matka, Sumaja Rassi, pochodziła ze znanej rodziny z sąsiedniej miejscowości Ibl as-Saki. Dzieci wychowywały się w dwóch światach, co Cecil ukazał we wspomnieniach spisanych blisko dwadzieścia pięć lat przed

naszym spotkaniem. Moje najwcześniejsze wspomnienia z Manchesteru, gdzie przede mną przyszły na świat moje trzy siostry i dwóch braci, miały dwie twarze: jedną bliskowschodnią, libańską, pełną poezji, polityki i interesów, i drugą, po części szkocko-prezbiteriańską, z chodzeniem do kościoła w niedzielę i szkółką niedzielną, a po części angielską, dzięki angielskiej niani i kolejnym angielskim i irlandzkim kucharkom i pokojówkom. Nic lepiej nie symbolizuje tej dychotomii niż wikt, na którym wyrastaliśmy: w soboty, kiedy ojciec jadał obiady w domu ze swoimi syryjskimi i libańskimi kolegami od interesów i klientami z zagranicy, jedliśmy potrawy libańskiej wsi: kibbę oraz tradycyjne sobotnie danie zwane mudżaddara, czyli polewkę Ezawa. W niedziele na stole zjawiała się angielska pieczeń, a po niej szarlotka albo mleczny pudding.

Cecil, choć z urodzenia Brytyjczyk, który otrzymał typowo brytyjskie wykształcenie na Oksfordzie, w pełni sobie przyswoił eklektyczne upodobania swoich przodków. Wkrótce po wybuchu II wojny światowej wyruszył na wschód. Wciąż żywy w jego umyśle pozostaje obraz nieokiełznanego chaosu aleksandryjskich nabrzeży, gdzie egipscy tragarze wyrywali sobie bagaże pasażerów. W Mardż Ujun, gdzie się później zatrzymał, spotkał siostry swojego ojca. Powtarzały mu wciąż: Takburni, obyś mnie pochował. Było to jedno z niewielu arabskich słów, które wtedy rozumiał. Następnie pojechał do wojennego Kairu, służył w armii brytyjskiej, po czym jako dyplomata w biurze założonym przez nowo powstałą Ligę Państw Arabskich przebywał w Waszyngtonie w latach, gdy decydowało się utworzenie Izraela. Przez jakiś czas był wykładowcą, a potem doradcą – najpierw prezydenta Tunezji, później jordańskiego księcia Hasana. Dawno już osiągnąwszy wiek emerytalny, podjął się prowadzenia kampanii na rzecz przywrócenia monarchii w Albanii, do której tronu rościł sobie prawo król Leka I . W 1997 roku odbyło się referendum w tej sprawie. (Wysiłki Cecila spełzły na niczym, restaurację monarchii odrzucono). Kiedy go poznałem, był już u kresu drogi zawodowej. Spędzał po kilka tygodni pod rząd, czasem więcej, w Mardż Ujun, w odziedziczonym po przodkach domu z niebieskimi okiennicami, zabytkowymi drzwiami i wspaniałym ogrodem. Cecila można nazwać nacjonalistą Mardż Ujun, wiele uwagi i energii poświęcał miastu, które uwielbiał, ale, jak się okazało, trudno mu je było zrozumieć. Przyjeżdżał tu o wiele częściej niż większość pochodzących stąd

emigrantów. Został razem z Hikmatem wybrany do rady miejskiej, a po wojnie 2006 roku szukał sposobów na ożywienie Mardż Ujun – od wszczęcia kampanii solidarności z sąsiednimi miejscowościami, bardziej zniszczonymi w trakcie działań wojennych, aż po odnowienie kina, organizację piątkowego targu, na który przybywali okoliczni chłopi, i ponowne otwarcie restauracji Akkawich na głównym placu. W liście do rodaków niewykazujących takiego entuzjazmu stwierdził, że wojna dała miastu szansę. „Proponuję uznać te wydarzenia za wyzwanie dla naszej woli” – pisał. – „Wykażmy, że jesteśmy zdecydowani dowieść, że Dżudajda nie »gaśnie«, ale żyje pełnią życia, że potrafimy rozwiązać nasze problemy. Mamy okazję, by znów potwierdzić historyczną rolę Dżudajdy jako ośrodka naszego rejonu”. Wypowiadał się autorytatywnie na każdy temat, a wszystkim się w życiu zajmował. – Żył pan iście po lewantyńsku – powiedziałem mu – tego się już dziś nie uświadczy. Starość spowolniła jego ruchy, ale zauważyłem, że lekko odwrócił głowę, a oczy błysnęły na znak zrozumienia i zgody. Powiedział, że nie tak znów często się zgadza, w jego wieku może już mówić, co zechce. Nie ulegało jednak wątpliwości, że mój komentarz trafił w sedno. Jego życie było lewantyńską podróżą, a Lewant, jego Lewant, przestał istnieć. „To społeczeństwo przeminęło” – powiedział. „Te szepty imperium osmańskiego wszędzie już ostatecznie zamilkły”. Drogę zawodową i zainteresowania Cecila określał Lewant; widać to na przykładzie jego rodziny. Członków rodu Houranich, rozsianych po całym świecie, łączyła kultura przekraczająca granice i proste, często sztuczne koncepcje narodowości. Nie stanowili anomalii. Dawne rody często miewały odgałęzienia w Iraku, Libanie, Egipcie, Syrii i Palestynie, kiedy nie były one jeszcze odrębnymi krajami, ale współtworzyły nieznającą granic, wyrafinowaną kulturę. Zapytałem Cecila, czy tęskni do tamtych dni. Wzruszył ramionami, nieskory do snucia wspomnień. Ale one trwały. Cała potęga europejskich imperiów nie zdołała unicestwić koneksji, szlaków i trajektorii z epoki

osmańskiej. Minęło jednak kilka pokoleń. Cecil powiedział, że wciąż ma kilku przyjaciół, których można nazwać Lewantyńczykami, choć są rozproszeni. – Ale te rodziny szybko znikają – powiedział, po czym dodał stanowczym tonem: – Staram się nie żałować przeszłości. Przeszłość minęła. Skończywszy obiad, zanieśliśmy do domu resztę jedzenia i araku. Cecil chciał teraz pokazać mi pozostałą część ogrodu, który sam w sobie symbolizował dawne wartości. Z ledwo dostrzegalnym entuzjazmem wziął laskę i zaczęliśmy powolny spacer. Gdy się rozglądałem, zachwycił mnie ogrom ogrodu, rozciągającego się poza zasięg wzroku: dzięki tarasowemu ukształtowaniu wydawał się bardziej rozległy. Rosły tu figowce, granaty i drzewka oliwne, z których pięć lub sześć posadził Cecil, a trzydzieści pięć jego pochodząca z Ibl as-Saki babka Umm Fadlo, która zmarła w 1926 roku w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat. Same drzewa liczyły ponad sto lat. Ali, ogrodnik Cecila, zebrał oliwki i połowę plonu zatrzymał. „Jest szczęśliwy” – powiedział Cecil. Drzew pomarańczowych było tak wiele i tylu odmian, że straciłem orientację. Ich owoce dojrzewały zimą – valencia, noweliny i mughrabi, podobne do czerwonych pomarańczy. Były też cytryny. Szliśmy dalej. Cecil, ubrany w tweedową marynarkę, szare spodnie i czarne skórzane buty, stąpał po nierównych kamieniach, podpierając się laską. – Wyobraź sobie tylko, że ktoś wychowany w Anglii ma ogród, w którym rosną cytryny – powiedział i cicho zachichotał. Wzdłuż muru rosły ogromne kaktusy, tak stare, że ich gładkie, zielone pędy zdrewniały, przypominając twardą, wysuszoną korę starych drzew. Znajomy Palestyńczyk powiedział mi kiedyś, że takie właśnie kaktusy przypominają o niektórych z setek palestyńskich wsi zniszczonych przez Izrael podczas wojny 1948 roku i później. Wsie zostały zrównane z ziemią, ich nazwy wykreślone z mapy, pamięć o nich pozostała już tylko w rodzinnych opowieściach. Ale korzenie tkwią głęboko i rok po roku, całe pokolenia po wygnaniu ich opiekunów, kaktusy wyrastały znowu, przywołując pamięć o dawno nieistniejących polach, ogrodach i domach. Były pozostałością wywłaszczenia, świadectwem przetrwania, tak jak drzewa

i kwiaty Cecila reprezentowały wdzięk i kulturę pośród chaosu. Po powrocie do domu Cecil przyniósł fragment darabzin, żelaznej balustrady, jaka zdobi balkony i okna. Czarna farba się starła, kilka spojeń pękło, przez co pręty były wygięte jak wieszak. Całość pozostała jednak nienaruszona i w niezłym stanie, zważywszy na wiek. Powściągliwie, jakby po namyśle, Cecil napomknął, że podarował mu ją pod koniec lat siedemdziesiątych Kalim Kurban. Kręciłem głową, próbując skojarzyć sobie to nazwisko. W końcu z uśmiechem przytaknąłem. Dziesiątki lat temu Kalim Kurban kupił dom od Raszida, brata Isbera. Ich posesje przylegały do siebie, miały wspólny mur. Byli sąsiadami. Balustrada pochodziła z domu Raszida, miała taki sam wzór jak ta, która wciąż zdobiła balkony domu Isbera. Cecil chciał mi ją podarować. – To prezent ode mnie dla twoich przodków – powiedział. Niewiele emocji towarzyszyło w lutym wyjazdowi Nabiha i jego siostry Nabihy. Bahidża włożyła mu do kieszeni złote monety, które przyniosła ze strychu. Miał już w mocno zawiązanej na sznurek sakiewce pieniądze od Isbera. Isber napomniał woźnicę bryczki, żeby jechał ostrożnie. W dzieciństwie Nabih, gdy tylko nadarzyła mu się okazja przejażdżki bryczką, nie posiadał się z radości. Teraz, kiedy koń ciężko stąpał po gruntowej drodze, brat i siostra spoglądali za siebie na kremowe kamienie i zielone okiennice domu. Nabih miał go nie zobaczyć przez ponad dziesięć lat, Nabiha przez czterdzieści. Po trzech dniach przybyli do Bejrutu, a 18 lutego wypłynęli do Marsylii na pokładzie statku Lotus. Tam podążyli tą samą trasą, co inni Libańczycy – pociągiem do Hawru, gdzie wsiedli na drugi statek, francuski parowiec La Savoie długości stu dziewięćdziesięciu metrów, będący weteranem I wojny światowej. Na nim odpłynęli do Nowego Jorku. W dzienniku okrętowym Nabih i Nabiha mieli numery 29 i 30. Wielu pasażerów cierpiało na chorobę morską. Nabiha bawiła się ze swoją kuzynką Edną Ablą. Były jedynymi dziewczętami w grupie libańskich pasażerów. Nabih trzymał się z mężczyznami – do Ameryki jechało ich razem

dwudziestu dwóch. Podróż trwała trzy tygodnie. 24 marca 1920 roku, którą to datę Nabih będzie odtąd bez trudu przywoływał, zeszli na ląd w Nowym Jorku. Gdy statek przepływał koło śmiało wznoszącej ramię Statui Wolności, której pochodnia, korona i szata miały barwę przydymionej miedzi, jeszcze bowiem nie pokryła ich zielona patyna, Nabih, potomek rodu Samarów i uchodźca z Mardż Ujun, wypowiedział słowa, które na zawsze zapamiętał: – To jest kraj Boga. To dom. Gdy wróciłem po obiedzie do domu Isbera, przywitał mnie bałagan, jak okiem sięgnąć, a może i dalej: sam kształt kątów czy szaf sprawiał, że nachodziła mnie ochota sięgnięcia natychmiast po butelkę araku. Światło słoneczne, które rzadko bywało sprzymierzeńcem, wydobywało niewiarygodne wprost tumany kurzu. Wdychany, mógłby poważnie uszkodzić płuca, dając powód do przewlekłej hospitalizacji oraz kroków prawnych z udziałem rozgoryczonych krewnych i sfory prawników, zwołanych telefonami na bezpłatne numery zaczynające się od 800. Skrzywiłem się na widok osobliwego składowiska sprzętów, które kiedyś trzeba będzie stąd wywieźć: były tu ramy okienne, biały marmurowy zlew, metalowe żaluzje, stosy cedrowych desek, kawałki blachy falistej i plastiku o krawędziach ostrych jak rozbite szkło. W tajemniczy sposób pojawiła się też sterta patyków, przywodząc na myśl możliwość rozpalania tu w przyszłości wymykających się spod kontroli ognisk. Wielki głaz ulokowany w rogu kuchni dopełnił mojej frustracji. Abu Jean od sierpnia obiecywał, że go usunie. – Jutro – powtarzał codziennie. Jeśli pominąć awantury, bywały momenty, kiedy dom zapowiadał się obiecująco. Część dachu, który przez osiemdziesiąt lat miał płaski betonowy strop, pokrywały czerwone gliniane dachówki. George kończył wznosić za domem mur, który tworzyło ponad sześć rzędów kamienia i który nie wykazywał odchyleń wywołanych arakiem. George w natchnieniu oczyścił

też kamienną fasadę domu i wyskrobał starą zaprawę, kruszącą się w niektórych miejscach jak wysuszona ziemia. Ale pozostała kwestia płytek. Po tym, jak ksiądz zezłościł się na Labiba Haddada – pod groźbą mściwego gniewu bożego Labib musiał skończyć robotę w kościele – wiedziałem, że jeśli mamy co*kolwiek zacząć na parterze, musimy znaleźć innego kafelkarza. Na drugi dzień Abu Jean, zawsze preferujący pracę w zespole, sprowadził Malika Nicolę Dżawisza – taksówkarza, myśliwego, rzeźnika, uchodźcę, entuzjastę fajki wodnej i ma’allima od posadzek, hydrauliki, ogrzewania i klimatyzacji. – Kto zna się na robocie, posiada pałac – powiedział mi Malik. Albo, mniej dosłownie, zawsze spadnie na cztery łapy. To powiedzenie oddawało pokrótce charakter tego mężczyzny, a samo określenie „mężczyzna” pasowało do Malika najlepiej. Odnosiło się wrażenie, że każde wypowiadane przezeń zdanie – prozaiczne, marginalne, cięte – kończy się wykrzyknikiem. „Nie kłamię! Jak mówię o czwartej, to jestem o czwartej!” – grzmiał. „W tej robocie wielu było takich, co ją przerwali, poddali się. Ja od dwudziestu ośmiu lat aż do dzisiaj nie przestałem pracować ani na jeden dzień. Jeden, jedyny dzień! Pracuję dla najlepszych ludzi. Przede wszystkim jestem uczciwy i porządnie wykonuję swoją robotę. I o to chodzi! O to chodzi!”. Kiedy Malik skończył układać wzór składający się z czterech zachodzących na siebie płytek, oczyścił je wystrzępioną szczotką. „Najważniejsze, żeby były czyste” – powiedział. Czystość należała do kodeksu fachowca. Wszystko musiało być utrzymane w idealnym stanie, krawędzie gładkie, kąty ostre. Rogi były zawsze dokładnie ułożone, linie bezbłędne. Ta część przedsięwzięcia przebiegła sprawnie. Abu Jean i ja wnieśliśmy płytki, pomocnik Malika rozmieszał i przyniósł cement, a Malik zasuwał jak mały samochodzik, układając kolejne rzędy. – Jesteś artystą – powiedziałem mu, a kiedy chrząknął na znak aprobaty, usłyszałem, jak w jakimś kąciku mojego mózgu jakiś chochlik bezgłośnie dodał: „I do tego solidnym”. Pod koniec pewnego dość produktywnego dnia przewróciła się decha, którą Abu Jean zastawił drzwi wejściowe. Zajrzałem do środka i oczom moim ukazał się postęp robót w tym pokoju. Płytki zostały ułożone,

wyglądały wspaniale. Stanąłem w drugich drzwiach, żeby popatrzyć z innej perspektywy. Gdy spoglądałem w głąb Groty, owładnęło mną to samo uczucie, co podczas schodzenia w stronę rzeki Litani, kiedy poruszył mnie do głębi widok doliny. Nadal wszędzie było pełno piasku, w rogu leżały w dwóch stosach popękane płytki, a tu i ówdzie kawałki rozbitych, których kształtów nie dało się określić, bo choć mieliśmy prąd, nie było lamp. Ale dom – a przynajmniej bardzo mała jego część – przybliżył się do wizji tego wyjątkowego miejsca, jakim miał się stać. Poczułem smak zwycięstwa, choć jeszcze słaby. Coś wszakże nie dawało mi spokoju. Ukończenie jednego pomieszczenia trwało cztery miesiące. Wkrótce potem usłyszałem od znajomego, że Labib się dowiedział, iż Malik kończy kłaść płytki. Był wściekły, przepełniała go uraza, jakby poczuł się zdradzony. „On pierdoli mrówki, żeby je wydoić” – powiedział o mnie Labib. Po raz pierwszy wysunięto wobec mnie takie zarzuty.

11. Lutnia Charjallaha

Pewnego mglistego grudniowego wieczoru siedziałem z przyjacielem w barze w Ibl as-Saki. Pogryzaliśmy orzeszki, kawałki czerwonych jabłek i pestki dyni. Trzymaliśmy się blisko piecyka udżaa, w którym palił się dżift, choć walka płomieni z chłodem panującym na zewnątrz przypominała wysiłki Syzyfa. W rogu, jak chyba zawsze, włączony był telewizor, nadający na cały regulator propagandowe gadki i różne bzdury. Słyszałem tylko urywki, coś o impasie – wspominano o Stanach Zjednoczonych, Syrii, Iranie, Izraelu, kryzysach i wyborach. Cały kraj obiegały różne pogłoski. Mówiono o demonstrantach gotowych strzelać do policjantów i żołnierzy, o utrzymującej się miesiącami, a może i dłużej, sytuacji patowej, o możliwości wewnętrznego konfliktu. Przywódcy w Bejrucie snuli przypuszczenia, że wojna domowa już się zaczęła. Tego dnia po raz siódmy odroczono sesję parlamentu, na której miał zostać wybrany prezydent. Urząd był od miesięcy nieobsadzony, co paraliżowało państwo. Francuski minister spraw zagranicznych zapewniał wszystkich, że strony niebawem się dogadają. Wszyscy jednak wiedzieli, że jakiekolwiek porozumienie jest wciąż odległe. Wkrótce przez dudnienie telewizora przebiło się słowo ightijal. Zabójstwo. Zginął generał François al-Hadżdż, zabity przez zdalnie odpaloną bombę umieszczoną w samochodzie. Wybuch wstrząsnął tłumną bejrucką ulicą. Rozbite szkło usiało chodnik, chwytając promienie porannego słońca. Dla sprawców, zachowujących anonimowość, zabijanie było częścią rachunku politycznego, najtańszym sposobem dotarcia do społeczeństwa. Tamtego grudniowego wieczoru, jak i w wiele innych, głosy dudniły więc bez ustanku. Przez tyle czasu Liban zmagał się z podstawowymi kwestiami dotyczącymi

tożsamości: czy mieszkańcy kraju są przede wszystkim Arabami czy Libańczykami, czy należą do Wschodu czy do Zachodu, czy ich los związany jest z o wiele szerszą wspólnotą, wykraczającą poza granice państwa – na przykład ze światem muzułmańskim – czy też wywodzą się z dziedzictwa tak wyjątkowego, jak starożytna Fenicja. Jeszcze w poprzednim pokoleniu istniała lewica i prawica, ateiści i dewoci, radykałowie i reformiści, niepoprawni maoiści i salaficcy milenaryści, zasiadający czasami przy jednym stoliku przy ulicy Hamra w Bejrucie. Cały ten materiał zapalny wybuchł w 1975 roku wojną domową, choć na krótki poprzedzający ją moment Liban, zawsze tak straszliwie mały, stał się większą sceną idei i konfliktów. Przez całe lata zapewniał schronienie arabskim dysydentom, palestyńskim wygnańcom i Libańczykom wszystkich wyznań i zapatrywań, a ci z kolei nadawali rytm arabskiemu życiu politycznemu, działając w środowisku, które, choć niewolne od konfliktów, opresji i nędzy, było względnie swobodne i nieskrępowane. Teraz miejsce wielkich konfliktów zajęły partykularne, a Liban stał się mniejszy niż kiedykolwiek. Był uwikłany w konfrontację, która zaczęła się po wojnie 2006 roku. Konflikt nigdy się w gruncie rzeczy nie zmienił, wiele jego elementów pozostało statycznych, z wyjątkiem poczucia, że zawsze zdawał się pędzić ku przepaści. Znów, w kolejnych miesiącach, pojawiały się oklepane banały, w dyskursie zbyt sztywnym, by uwzględniał inne ewentualności poza tymi, które już do znudzenia przećwiczono. Poza małostkowością, wszystko to zdawało się smutno potwierdzać fakt, że Liban utracił intelektualną śmiałość. Tylko najwięksi fanatycy religijni mieli poczucie, że uprawiają prawdziwą politykę, jeśli przez politykę rozumieć zmienianie społeczeństw i wytworzonych przez nie porządków politycznych. Całkiem zanikło pojęcie zbiorowego działania. Tworzenie więzi na bazie wyznawanych zasad czy ideałów wydawało się romantycznym wspomnieniem, czymś ze starych plakatów z niemodnymi fryzurami i kałasznikowami, z przejmujących pieśni, nostalgicznych, lecz dotyczących istotnych spraw. Nawet gdy w otaczającym Liban świecie arabskim zagrzmiały ruchy tektoniczne, a po najdłuższej z zim nadeszło to, co miało być wiosną, tutaj poczucie przynależności okazało się zbyt słabe, by móc

uzdrawiać lub inspirować, liczyły się tylko religia i ciężar sacrum. Dialog stał się równoznaczny ze słabością, a empatię uznano za cechę tchórzliwych apologetów. W fundamentalizmach nie było debaty, tylko handryczenie się o błahostki lub abstrakcje, dopóki nie przemówiły karabiny. Zbyt często, tak jak owego grudniowego wieczora, pozostawał nam tylko spektakl. Napięcie wzmogło się nieco pod koniec roku, a choć całe obszary kraju odbudowywano po zniszczeniach, które przyniosła wojna 2006 roku, odnosiło się wrażenie, że cyniczne inwektywy, z emfazą wykrzykiwane przez sekciarskich przywódców, zagłuszają odgłos pracujących na budowach młotów, spychaczy, pił i wierteł. Ci starzy wyjadacze, pasożyty, wiedzieli, że ich znaczenie zależy od konfliktu, co oczywiście przesłaniało istotne kwestie. Pewna chrześcijańska stacja telewizyjna rozpoczynała programy od złowieszczego sformułowania „cisza przed burzą”. To przeczucie, że coś się dopiero objawi, było znajome nie od dziś. W 1911 roku, dziewięć lat przed wyjazdem Nabiha i Nabihy z Libanu, umarł Ajjasz Szadid, pozostawiając żonę Szawakę i dzieci w skromnym, krytym glinianym dachem kamiennym domu w pobliżu Seraju. Najstarszy syn Mikbal wyjechał z Mardż Ujun kilka lat wcześniej. Uciekł, jak wielu innych, ponieważ jego matka nie mogła znieść myśli, że syn polegnie na jakimś dalekim polu bitwy, czy to w suchym klimacie Sahary, czy na równinach Tracji, walcząc za chylące się ku upadkowi imperium osmańskie. Mikbal uciekł przed poborem, ale matka żyła w strachu, że nie uda się to drugiemu co do starszeństwa synowi Abdullahowi (który miał później zostać moim dziadkiem, a wtedy kończył osiemnaście lat). Szawaka nalegała, żeby Abdullah szybko się zdecydował i dołączył do brata w Ameryce. Ten podążył w ślady Mikbala niespełna dziesięć lat po jego wyjeździe, zabierając ze sobą siostrę, Adibę. Na osłach pokonali drogę przez głębokie doliny po obu stronach rzeki Litani, potem przez wiele dni wędrowali przez góry, aż dotarli do Bejrutu. Ledwo starczyło im pieniędzy na bilety na statek. We Francji wsiedli na pokład Latso, który 1 października 1911 roku zawinął do Bostonu, gdzie pewna życzliwa grupa deklarowała, że „po Chińczykach,

którzy nigdy naprawdę nie staną się Amerykanami, Syryjczycy są najbardziej obcy ze wszystkich obco*krajowców”. Z czasem Abdullah zmieni imię na Albert. Jego podpis na dokumencie, który to zatwierdzał, był niepewny, złożony drżącą ręką. Charakter pisma miał jak drugoklasista, ledwo bazgrał w języku, którego zdołał się nauczyć już jako dorosły, bardziej z poczucia dumy niż z konieczności. Kiedy Abdullah na dobre osiadł w Ameryce, razem z Mikbalem wysyłał pieniądze Szawace, ale przez długie lata I wojny światowej poczta nie działała. Gdy znów zaczęła funkcjonować, przyszedł list: „Do żony Ajjasza Szadida”. Szawaka po tylu latach rozpoznała pismo Mikbala. „Jeśli nie żyje, proszę doręczyć jej dzieciom. Jeśli i one nie żyją, przekazać komuś z krewnych”. W paczce, do której dołączony był list, Mikbal przesłał ubrania i pieniądze. Jednych i drugich brakowało Szawace i jej dzieciom. Nie zapomnijcie kupić cukierków dla najmłodszej, dziesięcioletniej Nabihy, napisał w liście. Beduini, przeciwstawiający się rządom Francuzów, napadali wtedy na wsie w dolinie Hula i wzdłuż granicy z Palestyną. Niejednokrotnie atakowali też Mardż Ujun. Podpalili Seraj, ogień osmalił kremową fasadę budynku, a z okien leciały papiery jak konfetti na paradzie. Napastnicy dotarli w końcu na ulicę Szadidów. Dom Ajjasza spłonął. Strzępy ubrań przysłanych przez Mikbala walały się po ulicy albo leżały na podwórzu w zwęglonych, bezkształtnych stosach. Rozbójnicy porozbijali o kamienie słoje z żywnością i dzbany z oliwą, pozostawiając kawałki naczyń wbite w trawę i przysypane ziemią. Po tym wstrząsie rodzina, składająca się z Szawaki, jej córek Nadżiby i Nabihy oraz syna Hanny, postanowiła wyjechać i dołączyć do synów w Ameryce. Mikbal przysłał tysiąc dolarów, opuścili Mardż Ujun wraz z jedną z największych grup uchodźców. Przez trzy dni szli do Bejrutu. Prowadził ich wielebny Szukrallah Szadid. W Bejrucie wsiedli na statek linii Red Star. Dzieci płaciły połowę ceny za przejazd trzecią klasą, gdzie, jak później ktoś z nich wspominał, podróżowali „jak bydło”. Po dwunastu dniach przybyli do Marsylii, gdzie zatrzymali się na kilka tygodni, szukając statku, który zabrałby ich do Ameryki.

Zarezerwowali miejsca na dolnym pokładzie LeBlanc i wkrótce odpłynęli do Nowego Jorku. 5 października 1920 roku Szukrallah Szadid, z testamentem w ręku, dotarł wraz z rodziną i innymi wychodźcami z Mardż Ujun do Oklahomy. Ich pociąg zajechał na dworzec w Santa Fe. „Ameryka to nowy kraj, wolny” – powiedział ksiądz do szesnastoletniego bratanka, który długo miał pamiętać jego słowa. „Możesz stać się siłą czyniącą dobro lub zło, zależy, jak wybierzesz”. „Mówią, że Liban to Szwajcaria Bliskiego Wschodu” – powiedziała mi później żona doktora Chajrallaha, Iwanka, kiedy do nich wstąpiłem. W jej słowach była nuta sarkazmu, więcej jednak czułości niż goryczy. „A Cecil twierdzi, że Mardż Ujun jest królową Libanu”. Roześmieliśmy się, choć wzmianka o przyjacielu wprawiła chyba doktora Chajrallaha w pewne zakłopotanie. Odwrócił się do okna, by spojrzeć na zimowe światło, dzień był wyjątkowo słoneczny. Iwanka ubierała choinkę – plamę koloru w domu utrzymanym w odcieniach brązu. Doktor Chajrallah zmizerniał i pobladł od naszego ostatniego spotkania. Widać było po nim zmęczenie. Nie znałem go, zanim zachorował na raka, ale znajomi mówili, że był o wiele bardziej towarzyski i energiczny, często się śmiał. Mógłbym go wówczas nie rozpoznać. Zawsze wydawał mi się pogrążony w myślach, znużony, lecz pełen godności. Spędzałem z nim coraz więcej czasu. Obiecałem mu kiedyś, że zajrzę do warsztatu w suterenie, gdzie konstruował skrzypce, instrument, na którym w młodości w Bułgarii grała jego żona. Owego grudniowego dnia, wypiwszy kawę, zeszliśmy po schodach na dół. Na ścianie widniał arabski czterowiersz: Rzewny głos lutni jest jak smutek pokutnika. Ludzie za nią tęsknią. Ptak na niej przycupnął i świergocze, Tęskniąc za gałęzią, która była kiedyś jego drzewem.

Półki były zastawione plastikowymi pojemnikami pełnymi gwoździ, wierteł, taśm i kleju. Na podłodze leżały papierowe modele instrumentów razem z kawałkami drewna, którymi palono, żeby ogrzać to pomieszczenie.

Modele były porozrzucane wszędzie: na stole, na warsztacie i pod ścianami. Doktor, wskazując na warsztat, powiedział, że ma ponad sto lat, o czym niezbicie świadczą pokrywające go szramy. Z sufitu zwisało chyba z pięć lutni ‘ud i cztery buzuki. O ścianę oparta była ukończona już lutnia. Brzmienie tego instrumentu poruszało mnie, odkąd usłyszałem go po raz pierwszy, będąc chłopcem. Nic nie brzmi tak smętnie jak gruszkokształtny ‘ud. Dźwięki jego strun, przenikliwe, a zarazem jakby krągłe, przywodziły na myśl akompaniament pieśni żałobnej. Legenda mówi, że instrument jest tak stary jak historia – wynalazł go Lamech, szósty wnuk Adama. Jedyny syn Lamecha umarł w wieku zaledwie pięciu lat, a ojciec wykorzystał części jego szkieletu jako model do instrumentu, który mógł wyrazić jego żal. Grał na nim, płacząc, aż stracił wzrok. Doktorowi Chajrallahowi lepiej wychodziło wytwarzanie tych instrumentów niż gra na nich. Ile czasu zabierało mu ukończenie jednej lutni? Pytałem o to kilkakrotnie, a on powtarzał: nie liczy czasu. To jego hobby, ważny jest plon, a nie nagroda. „Czasem rok, czasem miesiąc, czasem dwa miesiące”. Nie odpowiadał ogólnikami, nie zbywał mnie. Odpowiedzi były skromne, spokojne i precyzyjne. Instrumenty stanowiły pasję doktora. Formowane z drewna w połączeniu z klejem i lakierem, zawdzięczały swoje kształty sośnie, morwie, lipie, cytrynie czy innym miejscowym rodzajom drewna. Najchętniej sięgał po sosnowe, którego kawałki zbierał przez lata, a pochodziły z tylnych ścian starych szaf. Na każdym z ukochanych instrumentów znajdowała się tabliczka z arabskim napisem: „Wykonał dr Chajrallah Madi, Mardż Ujun, Liban”. Doktor Chajrallah pokazał mi dwustrunne buzuki, piękne nawet według jego standardów. Dolna część była wyrzeźbiona z jednego kawałka drewna. „To wymaga czasu” – powiedział wskazując na lutnię ‘ud, którą uważał za swoje arcydzieło. Jej obły spód zrobiony był z samych zapałek, których tysiące ułożono w kształt niezwykle precyzyjnych południków. Chajrallah pracował nad nią nocami przez kilka miesięcy, „podczas pierwszej wojny w Iraku”. Czas doktora często odmierzały traumatyczne wydarzenia. Został

lekarzem przed wojną domową, wrócił do Mardż Ujun, kiedy się toczyła. Zaczął pracę w miejscowym szpitalu podczas izraelskiej okupacji, odszedł, kiedy Izraelczycy się wycofali. Miał plan, ale obmyślanie wszystkiego z góry nie sprawdza się w przypadku drewna, gdzie ręką rzemieślnika kieruje intuicja. Doktor Chajrallah nigdy nie terminował u żadnego lutnika. Polegał na natchnieniu. – Widzisz teraz to, co ja sobie wyobrażam – powiedział, nieskory do rozwijania tematu. Pewna kobieta poprosiła, żeby sprzedał jej jedno buzuki, chciała je podarować synowi przebywającemu w Zatoce Perskiej. Zaproponowała tysiąc dolarów. – Nie sprzedam nawet za dziesięć tysięcy – odparł. W drodze na górę zauważyłem jeszcze więcej instrumentów, ułożonych na ławie na klatce schodowej – było ich chyba dziewięć, w tym pięć lutni ‘ud, które Chajrallah ostrożnie odsunął, żeby pokazać szczególne buzuki zrobione z trzech tykw. Jego pierwotny, niedbały wygląd przywodził na myśl coś zuchwałego. Chajrallah przyjrzał się instrumentowi, jakby go pierwszy raz zobaczył. „Ciekawe” – powiedział. „Latem coś tu zrobię, żeby je wszystkie razem zebrać”. Wziął prymitywne buzuki w objęcia, przez kilka minut stroił, po czym zaczął brzdąkać pełną namiętności melodię. Była to piosenka libańskiej diwy Fajruz. Chajrallah zaśpiewał: O Lauro, miłość do ciebie spaliła mi serce, Gdy ci ofiarowałem moje uczucie i miłość. Nie zapominaj o polach z czasów młodości I obietnicy wierności, jaką tam sobie złożyliśmy…

Zagwizdał melodię, wciąż brzdąkając na buzuki, po czym je odłożył. – Latem znajdę dla niego miejsce – powtórzył, a jego gwizd przybrał żałosny ton, przywodzący na myśl pożegnanie. Szadidowie, którzy odpłynęli na statku linii Red Star, byli sąsiadami Isbera, ich dom znajdował się pięć minut drogi spacerem od domu innych Samarów oraz Gholmijjów. Nabiha i Nadżiba bawiły się w dzieciństwie z córką Isbera

Raifą, a Isber niechętnie przyjął do wiadomości, że podróżują tą samą trasą, którą wcześniej przebyło dwoje jego najstarszych dzieci. Może Raifa też mogłaby pojechać, pomyślał. Dwunastoletnia Raifa była zbyt młoda, żeby odbyć z ojcem taką samą rozmowę jak jej brat Nabih. Tym razem zadecydować miał Isber. Usiadł z Bahidżą i szeptem, wymieniając możliwie jak najmniej słów, zastanawiali się, czy córka powinna wyjechać. Raifa, której imię oznacza miła i współczująca, była najstarszym z pozostałych w domu dzieci, ale groziło jej niebezpieczeństwo. Jako dorosła miała być niskiego wzrostu, ale teraz była wysoka jak na swój wiek, przez co wydawała się starsza. Martwiło to Isbera: przestała być dzieckiem, jakiemu w tej okolicy nic by nie zagrażało. co*kolwiek by się jednak działo w mieście, nie mógł wyprawić jej samotnie w daleką podróż. Była za mała. Spróbuje znów oszukać śmierć, pomyślał, tak jak kiedyś w Hauranie, jak wtedy, gdy wymykał się przed osmańskim poborem, jak podczas I wojny światowej. Poczeka. Nie trwało to długo. Pewnego dnia, kiedy paląc papierosa, siedział na balkonie nad liwanem, zjawiła się jego siostra Rahidża. Rahidża, pięć lat starsza od Isbera, była żoną krewnego jego żony Michaila Abli. Przyszła, żeby powiedzieć, że wyjeżdżają do dzieci w Ameryce. Jej córka Edna wyjechała razem z Nabihem i Nabihą. Syn Ellis już tam był, osiadł w Oklahomie. Czy mogą zabrać ze sobą Raifę? – zapytał Isber. W domu ojca w Mardż Ujun Raifę wychowywano zgodnie z osmańskim obyczajem, miała wyjść za wytwornego dżentelmena i żyć spokojnie, jak kobiecie przystało. Ale nie taki los był jej pisany. Wyjeżdżała. Starszej kobiecie, którą oglądałem na zdjęciach Kodaka, musiało się później wydawać, że Raifa tylko przez kilka dni lub godzin przechodziła przez pokoje Isbera. Co Raifa zapamiętała z tamtego czasu zwanego domem, kiedy pod ojcowskim dachem panowało poczucie, że nie może jej spotkać żadna krzywda, że nic się jej nie stanie? Czy zapamiętała przebłyski twarzy, suknie haftowane przez matkę, połysk wszystkiego, co Bahidża polerowała, balkon, gdzie ojciec rozmyślał po nocach, gdy w górach płonęły ognie? Kłęby

papierosowego dymu, które dzień unosił w czyste powietrze doliny, gdzie rzeka Litani toczyła swoje wody. Być może rankiem owego dnia, gdy miała wyjechać do Ameryki, wyjrzała przez okno i zauważyła elegancki powóz, prawie na pewno błyszczący, który ojciec wynajął, żeby uniósł ją od niego na zawsze. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że tego dnia odjedzie. Miała dopiero dwanaście lat. Powóz był ostatnim podarunkiem, jaki ojciec mógł jej ofiarować. co*kolwiek Isber powiedział córce w dniu wyjazdu, założę się, że nie wyraził tego słowami, ale tym błyszczącym powozem; było to przesłanie, którego zapewne nie usłyszała tego dnia, kiedy wszystko tak szybko się działo i ledwo dawało się zrozumieć. Jakież zaskoczenie musiała przeżyć, gdy uświadomiła sobie, że tamtej nocy po raz ostatni spała w domu rodziców. Jakaż zmiana zaszła w życiu o poranku, który spokojnie się zaczął. co*kolwiek Bahidża powiedziała córce, założę się, że wyraziła to własnoręcznie uszytymi i haftowanymi ubraniami, lekkimi lub ciepłymi, na przyszłość, której nie umiała sobie wyobrazić. Jaka matka mogła wyjaśnić albo przyznać przed samą sobą, że te rzeczy, tak pięknie wyprasowane i złożone, będą zapewne ostatnimi rzeczami córki, których dotknęła jej ręka? Kilka dni po wizycie w warsztacie w suterenie znalazłem się razem z doktorem Chajrallahem w jego kuchni. Zaproponował, że nauczy mnie robić awarmę, gotowaną baraninę konserwowaną roztopionym tłuszczem i solą. Powiedział mi, że awarma to tureckie słowo, a zapasy tej potrawy robiono późną jesienią, bo zimą rzeźnicy nie pracowali i nie było mięsa, zwłaszcza w bardziej oddalonych miejscowościach, jak Mardż Ujun. Nawet bez lodówki można ją przechowywać miesiącami. Często przyrządza się ją z jajkami albo kiszkiem, czyli kaszą burghul zmieszaną z mlekiem i jogurtem i poddaną fermentacji, a potem wysuszoną i utartą na proszek. Kiszk przygotowuje się jesienią, po zbiorach pszenicy. To odwieczna tradycja. „Dziś – powiedział doktor – uchodzi za delikates”. Dobył noża, którego trzonek sam wyciosał z dębowego drewna, ostrze zaś zrobił z klamki od garażu. Bez trudu odgadłem, że jest dumny ze swojej

pomysłowości. Trzy kilogramy mięsa, połyskliwie czerwonego, miały odcień gotowanych buraków. Chajrallah wrzucił tłuszcz do garnka, zdaniem Iwanki niewłaściwych rozmiarów. Była pewna siebie i ironiczna, a on, wciąż nią oczarowany, uważał jej docinki za dowcipne. Nie na tyle jednak, by brać pod uwagę jej rady. „On myśli, że wszystko robi doskonale, ale nie ma nic doskonałego. Doskonały jest tylko Bóg” – powiedziała z uśmiechem. – Zaczynamy – oznajmił doktor i zapalił gaz. – Myślę, że w regionie będzie wojna – stwierdził nagle, gdy tłuszcz się podgrzewał. Przycupnięte na pobliskim oknie koty puss* i Pochto (co po bułgarsku oznacza kędzierzawą bródkę) skubały okrawki mięsa. – To bardzo przygnębiające. Gdy już udaje się nam zakończyć jedną wojnę, zawsze zaczynamy następną. W jego głosie nie było ubolewania. Mówił szczerze, jak ktoś, czyje życie ukształtowała wojna i ucieczka przed nią. – Spokój jeszcze trochę potrwa – wtrąciła z przekonaniem Iwanka. – Takie mam doświadczenie z wojną. Najpierw musi się zrobić nieco cieplej. – Nie jestem fanatycznym chrześcijaninem. Nie chodzę do kościoła. Szanuję wszystkie religie – mówił dalej doktor, jak gdyby miał zaraz postawić jakąś nieprzyjemną diagnozę. – Ale sądząc po tym, co teraz widzę, przypuszczam, że za trzydzieści lat w ogóle nie będzie tu chrześcijan. Telewizor był włączony. Na pasku z wiadomościami przewijały się doniesienia o nowych starciach rywalizujących frakcji w Bejrucie. Byłem już zmęczony oczekiwaniem, strachem przed kolejnym konfliktem. – Nie w naszej mocy jest to powstrzymać – powiedział Chajrallah. Tłuszcz zaczął się rozpuszczać. Doktor zaczerpnął go łyżką i wlał na druciany cedzak umieszczony na drugim garnku, po czym przycisnął, aż stopiony tłuszcz skapał do środka. Wydzielał ostry, mięsny, nieco stęchły, trochę obrzydliwy zapach. Chajrallah przytoczył arabskie powiedzenie: „Poecie wolno robić to, czego inni nie mogą”. Świadczyło o miejscu, jakie poeci zajmowali w arabskiej kulturze, jako dysydenci i polemiści, wróżbiarze i historycy, prowokatorzy i hagiografowie. Dla doktora Chajrallaha był to również wgląd

w to, co arbitralne. Silni ustalają własne zasady, stwierdził, decydują o wojnie lub pokoju, a słabi, pozbawieni swobody przysługującej poetom, muszą sobie jakoś radzić. – W Libanie zawsze będą wojny – powiedział, zaglądając do garnka z tłuszczem. – Jeśli zapoznałeś się z tutejszą historią, to wiesz, że zawsze się toczyły. Być może pokój nie nastanie aż do wieczności. Urodziłem się podczas wojny, dorastałem na wojnie, to samo spotkało moje dzieci. Dwa dni po wkroczeniu Izraelczyków do Mardż Ujun w 2006 roku doktor Chajrallah uciekł w konwoju złożonym z setek pojazdów wiozących trzy tysiące ludzi. Po południu wlekli się drogą przeoraną trwającym cztery tygodnie izraelskim ostrzałem. W Hasbajji przestali ich eskortować żołnierze sił ONZ , którzy nie mieli prawa jechać dalej. Konwój, już i tak zdezorganizowany, rozdzielił się. Poszczególne grupy samochodów posuwały się przez dolinę Bekaa w kierunku Bejrutu. Zamęt przerodził się w strach. A potem stało się nieszczęście. O dziesiątej wieczorem, pod niebem rozświetlonym księżycem prawie w pełni, gdy mniejszy konwój wspinał się krętą drogą pod górę w pobliżu miasteczka Kefraja, w spokojniejszych czasach słynącego z wina, rozległ się przytłumiony huk. Rozpętało się pandemonium, drugi samochód w kolumnie stanął w płomieniach. Wojsko izraelskie wystrzeliło w bezbronny konwój kilkanaście pocisków rakietowych. Zginęło siedem osób, w tym dwie z Mardż Ujun – piekarz Elie Salameh i Colett Raszed, żona muchtara. Na drugi dzień armia izraelska oświadczyła, że kolumnę zaatakowano z powodu podejrzeń – później przyznano, że bezpodstawnych – iż samochody przewożą broń dla bojowników Hezbollahu. Zdaniem Izraelczyków konwój w żadnym wypadku nie miał prawa opuścić Mardż Ujun, choć ONZ temu twierdzeniu zaprzeczała. Według doktora Chajrallaha atak dokonany ponad trzydzieści kilometrów od linii frontu był zwykłą złośliwością. – Oto wojna – powtórzył. Był rok 1920 – Rok Dwudziesty, jak go nazwano. Nikt w Mardż Ujun nigdy by sobie nie wyobraził tego, co się wydarzyło. Może Isber i Bahidża wierzyli,

że córka o nich zapomni. Może jej tego życzyli. Isber włożył jej do walizki sakiewkę zawiązaną jeszcze mocniej niż ta, którą dał Nabihowi, pełną złotych monet pozostałych z czasów, kiedy podczas wojny sprzedawał zboże w Hauranie. Bahidża dała jej jeszcze więcej złotej biżuterii, wiedząc, że w każdej chwili będzie mogła ją sprzedać. „Uważaj na siebie” – powtarzali. Raifie odebrało mowę, nie mogła się pożegnać. Płakała, ale nie potrafiła wypowiedzieć słów, które wyraziłyby jej uczucia wobec rodziców. Opuszczała dom, drzewa oliwne, obok których się bawiła, figowiec, którego owoce jadła, kamienny mur, na który się wspinała. „Bóg niech będzie z tobą” – powiedziała Bahidża. Powtórzyła to po raz ostatni, kiedy powóz odjeżdżał sprzed domu otoczonego drzewami oliwnymi, uwożąc jej córkę, dziewczynkę, która miała zostać moją babką. „Bóg niech będzie z tobą”. Tylu ludzi pożegnało już przedtem Liban i Mardż Ujun. Któż by zauważył, że Raifa Samara, choć dojrzała jak na swoje dwanaście lat, okazała się dzieckiem, gdy przyszło do próby ukrycia nurtujących ją uczuć? Kiedy ruszył powóz, którym razem z ciotką i wujkiem odjeżdżała sprzed rodzinnego domu, kiedy może po raz ostatni opuszczała dom Isbera i Bahidży, okazało się, że nie ma doświadczenia w panowaniu nad sobą. Nie trzeba było patrzeć na ciotkę Rahidżę czy wujka Michaila, żeby dostrzec, że przykro im opuszczać Mardż Ujun i jechać najpierw do Bejrutu, potem do Marsylii, a w końcu do Ameryki. Ale ich surowość była do przewidzenia. Okazywanie emocji burzyło porządek świata. Powściągliwość, tak jak odpowiednie ubranie, skrywała i uciszała próżność. Oczy dziewcząt nie powinny patrzeć przed siebie, ale szybkim spojrzeniem przyjmować to, czego oczekiwano. Ciotka i wujek nie zostawiali dzieci, ale jechali do nich, do Oklahomy, gdzie nieźle im się powodziło. Powóz powlókł się w stronę miejscowości AlKlaj’a, łańcucha lepianek ciągnącego się wzdłuż grzbietu wzgórza, u którego stóp leżało też Mardż Ujun. Gdy wieś zniknęła z oczu, droga w najbardziej stromym miejscu trzy razy skręciła, po czym, schodząc ku rzece Litani, stała się płaska. Podróżni zobaczyli zamek Beaufort, po arabsku zwany Szakif. Twierdza krzyżowców wznosiła się siedemset metrów nad poziomem morza,

w niedostępnym miejscu w górze doliny. Za Raifą została Góra Świętego Eliasza, której masyw obejmował skalne wypiętrzenie, wyglądające tak, jakby powódź wymyła wszystko, co znajdowało się niżej. Droga wiła się, schodząc w dolinę okoloną głazami ułożonymi jedne na drugich. W końcu dotarli do mostu Al-Chardali. Z tej dawnej granicy położonej pod twierdzą Beaufort roztaczał się wspaniały widok na dolinę, równie piękną, jak bezludną. Wśród jej nawadnianych pól, gdzie uprawiano melony, arbuzy, marchew i kukurydzę, rzadko pojawiał się ktoś z tutejszych mieszkańców. Góra Świętego Eliasza wciąż była widoczna, niczym strażnik. Widać też było górę Hermon, granicę z Palestyną, Hauran i rozciągającą się za nim Syrię. Ale Mardż Ujun skryło się za wzgórzem. Na wprost był Bejrut. Godziny mijały, a Raifa, siedząc koło ciotki Rahidży, milczała, prawie na pewno przestraszona. Powóz piął się pod górę, zrobiło się chłodniej. Słońce rzucało cienie na dolinę okoloną skałami, których kształty złagodził czas. Gdy następnego dnia wyjeżdżali z Dżazzinu, ciotka i wujek pokazali Raifie miejscowy wodospad. Kilka miesięcy przed zimą był to zaledwie potok. Raifa, z szacunku dla starszych, uśmiechnęła się, ale widok nie zrobił na niej wrażenia. Za Dżazzinem droga była równa, stopniowo opadała ku morzu. Zrobiło się cieplej. Kiedy wyjechali z miasta, Raifa po raz pierwszy w życiu zobaczyła błękitne wody Morza Śródziemnego lekko zabarwione zielenią; z tańczącą nad nimi mgiełką były niczym fatamorgana. Wydawały się bezkresne, nie tak jak rzeka, jak Litani, którą znała. Były piękne jak marzenie. Dziewczynka szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w morze, gdy powóz jechał przez Sajdę, wzdłuż wybrzeża i dalej, do Bejrutu.

12. Cytadele

Życie w Mardż Ujun wciąż toczyło się w znacznej mierze pod dyktatem przyrody. Zwłaszcza w zimie. Codziennie ulicami miasta krążył zdezelowany samochód z megafonem na dachu. „Aluminium, żelazo, akumulatory na sprzedaż” – zawodził żałosny, niezmiennie monotonny głos, gdy auto przejeżdżało obok wysuszonych owoców na drzewach granatu rosnących wzdłuż drogi. „Aluminium, żelazo na sprzedaż!” Całe otoczenie samochodu było szare, skąpane we mgle. Jeszcze dalej burze napływały znad morskiego wybrzeża, mijając Dżabal Amil. Grom przetaczał się przez dolinę, potem zaczynało padać. Woda lała się mokrymi ulicami, wypełniając każdą szczelinę, szparę i wgłębienie. Włączenia prądu dyktowały cały rozkład dnia – k i e d y będzie funkcjonować mały piecyk elektryczny w kształcie anteny satelitarnej, który nazywałem syryjskim radarem, k i e d y zaświeci się kilka żarówek zwisających na drucie z sufitu, k i e d y bojler tak się nagrzeje, że para zaświszcze w sitku prysznica, k i e d y miniaturowa lodówka utrzyma w chłodzie swoją skromną zawartość: marynaty, jogurt, ser, pomidory i zimowe owoce, pomarańcze i mandarynki. (Brak prądu wszystkich denerwował. „W Iraku Amerykanie oświetlili kraj za dwa miliardy dolarów” – powiedział mi Hikmat. „Tutaj wydano o wiele więcej, a w Libanie wciąż nie ma prądu?”. Pomyślałem, że jest kiepsko, skoro miarą postępu staje się Irak z 2007 roku). Nocą kuliłem się przy żeliwnym piecyku zwanym udżaa, który zdążył poparzyć mi palec, naznaczyć piętnem nadgarstek i przypalić rękaw swetra. Paliłem w nim olejem opałowym, który trzymałem na werandzie w niebieskim plastikowym kanistrze. Kiedy przygasł, złapałem starą gazetę, libański dziennik „Al-Achbar”, i rozłożyłem na podłodze. Potem ostrożnie napełniłem zbiornik z kanistra, który został mi z wojny 2006 roku, kiedy

musiałem nosić benzynę do mojego samochodu. Przez ponad rok pusty kanister stał na tyłach domu, razem z drugim, też niebieskim, i trzecim, większym, w brudnooliwkowym kolorze. Ten miał wetknięty pod czerwoną nakrętkę obszarpany kawałek plastiku, żeby się z niego nie wylewało. Teraz kanister znowu był w użyciu. Oczywiście kiedy dolewałem oleju do piecyka, trochę kapnęło na czerwony egipski dywan, który dostałem w prezencie dziesięć lat wcześniej na trzydzieste urodziny. Wróciłem w styczniu, spędziwszy kilka tygodni w Stanach. Abu Jean czekał w domu, żeby mnie powitać. Przebrnąwszy przez błoto, znalazłem się na chłostanym przez wiatr parterze, który, jak naiwnie się spodziewałem, miał być miesiąc wcześniej gotowy do zamieszkania. Abu Jean, bardziej blefując, niż się złoszcząc, zaczął od pytania. Dlaczego nie przywiozłem mu nic z Ameryki? – Przywiózł siebie – powiedział mu Toama, czym zasłużył na uśmiech. Wszyscy byli na miejscu. Elektryk Emad Diba odziany w kombinezon zakładał przewody, umieszczając część z nich w zaprawie między kamieniami. Ramzi al-Bahri, który miał ukończyć podwieszany sufit, umocowywał aluminiowy szkielet do betonowego dachu. Toama, mój sąsiad i majster do wszystkiego – od czyszczenia krawędzi kafelków po malowanie na czarno darabzin, czyli żelaznych balustrad – pracował jak zwykle, a z nim George Dżaradi. Przeciwstawiając nadzieję doświadczeniu, poczułem przypływ natchnienia. Nie pokonał mnie nawet kodeks ma’allimów. Słowo ma’allim rozbrzmiewało na budowie chyba częściej niż jakiekolwiek inne. Służyło zademonstrowaniu dumy, okazaniu szacunku, zastraszeniu, zakończeniu dyskusji, żądaniu większej zapłaty, usprawiedliwieniu opóźnień i odpieraniu krytyki. Było marchewką i kijem zarazem, miało kusić i zadawać ciosy. „Kiss uchtak, wahid ma’allim. Ma’allim, ma’allim, ma’allim” – podsumował Hikmat, może niezbyt życzliwie. „Niech ich szlag trafi. Wciąż tylko słyszę: ma’allim, ma’allim, ma’allim”. „Jestem ma’allim” – oznajmiał przeważnie każdy z nich, kiedy kwestionowałem jakąś decyzję. „Rozumiem” – odpowiadałem, trochę po

próżnicy dyskutowałem, po czym, dostrzegłszy kamienny wyraz twarzy, poddawałem się. Kim byłem, żeby podważać zdanie fachowca? Podejrzewam, że nie inaczej by na mnie spojrzał, gdybym zapytał, czy mogę się przespać z jego żoną. – Jestem ma’allim – powiedział Abu Jean, kiedy przyglądaliśmy się słupowi z kruszącego się betonu. Abu Jean, w przebłysku nieczęstego geniuszu, niespodziewanie uznał go za niepotrzebny. Każdy problem – czy był to przeciek wody, pęknięcie, szpara, dziura w ścianie, dachu lub podłodze – rozwiązywał w jeden, nieodmienny sposób: „Zabetonować!”. I betonował. Pewnego razu zabetonował jednak nowy element podpierający sufit, żebyśmy mogli usunąć ten słup. Bez niego łuki przy wejściu uzyskałyby pełną wdzięku symetrię, elegancję niemożliwą do osiągnięcia, dopóki tkwił tu kruszący się, pełen dziur filar. Abu Jean sam to zrozumiał. „Ten łuk jest jak piękna kobieta – powiedział do mnie, wyciągając rękę i naśladując słoniową trąbę wyrastającą mu z twarzy – z takim wielkim, paskudnym nosem”. Obiecał usunąć słup. „Jutro” – zapewnił mnie. Abu Jean stanowił dla mnie źródło nieustającej fascynacji, wręcz zauroczenia. Rozumiałbym, gdyby był po prostu niekompetentny. Ale to się rzadko zdarzało. Częściej bywało, że zwlekał, przedstawiał wymówki, służył jako samozwańczy tubylczy informator i przejawiał najbardziej niezwykłą bierną agresję, z jaką się w życiu spotkałem. Moje pytanie o to, czy zadzwonił do robotnika, który nie zjawił się na budowie, rozpętywało filozoficzną diatrybę. Nie ma sensu ich popędzać. Nie ma powodu do nerwów. Nic nie uzasadnia wpadania w gniew. Praca i tak zostanie skończona, tłumaczył Abu Jean, bez względu na to, co zrobię. Poza tym ma’allimin pracują wtedy, kiedy chcą, i co Abu Jean na to poradzi. Przeważnie zachowywałem spokój, pałając tłumionym gniewem, coraz bardziej rozdrażniony, i nie mogłem się doczekać, aż już sobie pójdzie. Tylko spokojnie, mówiłem do siebie. W końcu Abu Jean był niegroźny, choć niesamowicie skąpy i niepotrzebnie grubiański wobec Abu Dżasima i innych syryjskich robotników.

Pozostali fachowcy zdawali się lubić Abu Jeana, choć szacunek okazywali mu oszczędnie, a później już niezbyt chętnie. Kiedy na parę dni przestało padać, siadłem przed domem z George’em Dżaradim, Toamą i jego żoną Sanają. Przeprosiłem George’a, że palę w jego obecności. Zawsze pogodny, nic sobie z tego nie robił. „Siedź! Siedź! Nie przejmuj się, Anthony”. Powiedział mi, że sam palił kiedyś dwie paczki dziennie. Niedawno przestraszył się jednak swoim stanem zdrowia i rzucił papierosy. To samo było z kawą. Najpierw oznajmił, że pił czterdzieści filiżanek dziennie. Kiedy spojrzałem z niedowierzaniem, spasował do dwudziestu, no, najwyżej dwudziestu pięciu. W każdym razie, obecnie poprzestaje na jednej albo dwóch. „George lubił zapalić sobie do kawy. Kawa i papierosy pasują do siebie, jak Abu Jean do tego domu. Teraz George nie pije kawy i nie pali”. Dopiero minęła pierwsza, a Abu Jean wybierał się do domu. – Cześć – powiedział krótko, człapiąc przez podjazd, wystrojony jak na wesele, pogrzeb lub wizytę u Hikmata, w najlepsze ubranie. – Jeszcze wcześnie! – krzyknął za nim Toama. – Idę na obiad – odparł Abu Jean. – Przecież wczoraj jadłeś obiad – zażartował Toama. To jak zwykle wywołało potok przekleństw – zawsze mnie żenowały, bo wypowiadał je ktoś w wieku mojego dziadka. „Ty skurwielu, bracie dziwki!” – krzyknął Abu Jean. – Co się tak gniewasz, Abu Jeanie? – wtrącił się zaraz George. – Wyglądasz dziś jak pan młody! Gdzie podziałeś pannę młodą? Abu Jean szedł dalej, zachowując lodowate milczenie. Nic nie usłyszał. W kolejnych dniach zimy ta jowialna kurtuazja zaczęła najwyraźniej słabnąć. Abu A’adża, Pan Krzykacz, tak Abu Jean od tygodni nazywał George’a, i często była to replika na to, co od niego usłyszał (albo i nie). Teraz dodał inny docinek. „Dupa mu się trzęsie” – mówił o George’u. Jak galareta – czyli, mniej dosłownie, George się leni. Wtedy George przestał być taki życzliwy. Oczyścił strumieniem piasku kamienne ściany na piętrze. Kiedy skończył, wyszedł na podwórze

i skierował na siebie dmuchawę, jakby brał prysznic. Z różowawej koszuli, swetra, którego nigdy chyba nie zdejmował, i z dżinsów uniosły się kłęby kurzu. Odwrócił się, podniósł nogę jak sikający pies i kontynuując przedstawienie, oczyścił się pod pachami. Piasek, jak na kreskówkach, sypał mu się z uszu, nosa, z brwi i wąsów, z włosów i ramion. Wytrząsnął go z butów. Poszliśmy do domu Toamy i zasiedliśmy przy kawie obok piecyka, w którym paliło się drewno. George zakończył swój występ deklaracją: „Anthony, George zawiesi nad wejściem do twojego domu wielki portret Abu Jeana”. Na obszarpanej kanapie odrabiała lekcje córka Toamy, dziewczynka w trudnym okresie dojrzewania, kiedy to unika się kontaktu wzrokowego. Sanaja urzędowała w kuchni, skąd roznosił się po całym domu zapach cebuli. Wypiliśmy z George’em kolejną kawę, kwestionując tym samym jego abstynencję. Zwierzył mi się ze swojego niepokoju. – Nie ma czasu do stracenia, Anthony – stwierdził z powagą. – Jeśli będziesz się trzymał Abu Jeana, nie skończysz wcześniej jak za dwa lata. Kiwnąłem głową, niechętnie przyznając mu rację. – Wiem – powiedziałem. – Abu Jean chce pieniędzy – ciągnął George, puszczając moje słowa mimo uszu. – Żeby więcej zarobić, musi przeciągać robotę. – Przerwał na chwilę. – Ale nie mów Abu Jeanowi, że George to powiedział. Wskazał na dom. Za ścianą, za rogiem, nad kupą piasku, tuż przed łukiem, wciąż tkwił słup, który chciałem usunąć. Po tylu tygodniach nadal tam był, drwił ze mnie, ten wielki, paskudny nochal przesłaniający jeden z najelegantszych fragmentów domu. „Fuad dwa miesiące temu powiedział Abu Jeanowi, żeby go usunął. Dwa miesiące! Gdyby kazał George’owi, za piętnaście minut już by go nie było”. George sprawiał wrażenie sfiksowanego na punkcie słupa. „On ciągle stoi” – powiedział, kręcąc głową. „Szlag by go trafił. George jest wściekły na ten filar, Anthony, sam George jest wściekły. Stoi i pokazuje ci palec”. Z twarzą wykrzywioną gniewem uczynił odpowiedni gest. – Dziesięć dolarów – wtrącił się Toama. Tyle będzie kosztowało jego usunięcie.

Miałem nadzieję, że zimą wprowadzę się do domu, a przynajmniej na parter, gdzie skupiliśmy nasze wysiłki. Ponieważ do tego nie doszło, wszystko, co nie zostało ukończone, było dla mnie rozczarowaniem. Słup stał się ponurą metaforą tego, czego jeszcze nie zrobiono. Mijały tygodnie, a postęp był widoczny tylko dla krótkowidzów. Z daleka dom wciąż wyglądał jak maskun, nawiedzony, czekający na wybawienie. Naraz, po kilku dniach, słup zniknął. Nikt poprzedniego dnia nie powiedział na jego temat ani słowa. Nic nie skłoniło Abu Jeana do pojęcia decyzji, przynajmniej ja o niczym takim nie wiedziałem. Praca została wykonana zgodnie z właściwym ma’allimowi poczuciem czasu, sterowanym własną, niepojętą inercją. Pewnego ranka Abu Jean wziął młot i po prostu rozwalił słup, po czym miejsce po nim zalał betonem – zabetonować! – żeby wyrównać podłogę pod łukiem, którego widoku po raz pierwszy od pokoleń nic nie zakłócało. Abu Jean pogrzebał szkaradzieństwo w samym domu. Przez chwilę, pomyślałem sobie, dom jest suwerenny. Abu Jean uśmiechnął się na mój widok. Zawsze tak reagował, kiedy ja się uśmiechałem. Sprawiał też wrażenie triumfującego. „Do końca będziemy razem” – powiedział. Wyobraziłem sobie w tym momencie, że zostanę z Abu Jeanem na całą wieczność. Był dumny ze swoich dokonań, nie zważał na wszelkie frustracje. „Zbudowałem to” – oświadczył z papierosem w ustach, wskazując palcem na ścianę jadalni. „I to” – machnął w kierunku sypialni. „I to też zbudowałem” – wskazał ku łazience. „Kto tu jest ma’allim?” – zapytał, klepiąc się po piersiach. „Ja!”. – Mam do ciebie absolutne zaufanie, Abu Jean – zapewniłem go. – Do końca będziemy razem – powtórzył. Pod koniec dnia próbowałem ocenić, ile się naprawdę wydarzyło od czasu, kiedy zaczęliśmy: nie za wiele, ale więcej, niż mógłbym przyznać. Teraz każdy pokój nabrał już czegoś w rodzaju własnego charakteru. Pierwszym, który miał zostać ukończony – jeśli „ukończony” oznaczało, że ukończono prace – była Grota. Nadal panował tu bałagan jak na budowie. Z balkonu na górze kapała woda, a w środku pomieszczenia, na płaszczyźnie pokrytej płytkami, rozpierał się niebiesko-biały worek z cementem. Nie pozostało już jednak nic z tego, co znajdowało się tutaj kilka miesięcy wcześniej – nie było

ani tynku na ścianach, ani betonowej podłogi, ani nawet lamp. Pomieszczenia, choć z pewnymi oporami, nabierały kształtu pokoi, a ja od czasu do czasu przyłapywałem się na tym, że wpatruję się w cementowe płytki, wyobrażając sobie, że jestem gdzie indziej, a ich desenie zdawały się przepływać przez dawne przestrzenie, gdzie kiedyś stały ściany. Z dumą zauważyłem, że przestrzeń, przez którą często defilował Abu Jean, została zreinterpretowana. Zniknęły pokoje lokatorek Bahidży, jej bratanic, które przez dziesiątki lat mieszkały piętro niżej. Nie było już garażu, gdzie Albert Haddad, informator pracujący dla Izraelczyków, majstrował przy starych amerykańskich samochodach na posadzce pomazanej krwią i smarem. Zniknęła łazienka, a także kuchnia. Z pięciu pokoi po usunięciu ścian zrobiły się trzy. Wróciły łuki z dawnych czasów, tworzące teraz arkadę nad wejściem. Odnowione kamienie odzyskały swoje szarości, błękity i kremowości, zaprawa miała teraz kolor najdelikatniejszego brązu. Dom powoli się odradzał, określając swoją tożsamość na nowo. Wraz z postępem prac uświadomiłem sobie, że coraz bardziej chcę tutaj zamieszkać. Ten budynek, marzenie Isbera o bezpieczeństwie i luksusie, był dla mnie tak naprawdę jedyną ideą domu. Często wydawało mi się, że nigdy nie zostanie na tyle ukończony, żebym mógł się tutaj wprowadzić i przywieźć córkę. Rozmyślałem czasami o mojej babce Raifie, młodziutkiej dziewczynie odbywającej długą podróż do Nowego Jorku, zawieszonej między miejscami, przemierzającej świat razem z ludźmi, których znała, ale bez rodziców, braci i sióstr, samotnie, zadającej sobie pytanie, kim właściwie jest. Tak jak moja babka rozumiałem kwestie tożsamości, wiedziałem, jak to jest, kiedy człowiek rozdarty na dwoje staje się często czymś mniej niż jednym. Raifa podążyła śladem brata i siostry do Bejrutu, gdzie spotkali ich ci sami obrotni handlarze biletami na parowce oraz asysta cwaniaków, którzy umieli przekupić urzędników, żeby wyrobić paszport. Załatwiali też krótką podróż pontonem na pokład statku. Bez łapówek się nie obeszło: pół tureckiego madżidi dla celnika, więcej dla inspektora nadzorującego łódkę, która

kursowała między nabrzeżem a parowcem, i jeszcze więcej dla tego przy trapie. Isber dał Raifie dość pieniędzy, żeby dla wszystkich starczyło. Udało się jej kupić bilet w drugiej klasie i uniknąć podróży w pomieszczeniu bez kabin. Po niespełna tygodniu dopłynęli z ciotką i wujem do Marsylii, gdzie łowcy okazji sprzedawali wszystko, od ubrań po kobiety, a paru przedsiębiorczych Syryjczyków założyło zajazdy dla nowo przybywających kuzynów. Przejęta lękiem Raifa tępo gapiła się na lampy elektryczne, pociągi, tramwaje i wysokie budynki. „Wszystko, co tureckie, zostało za nami” – napisze ktoś z jej krewnych. Szybko dojechali pociągiem do Paryża, a potem do Hawru, gdzie zabukowali bilety do Nowego Jorku, miasta, które już żyło w ich wyobraźni. Podróż jak do tej pory była męcząca, rejs statkiem jeszcze bardziej. Raifa przez całą drogę czuła mdłości. Nie mogła jeść. Nie rozchorowała się tylko dzięki jabłkom i pomarańczom. Podróż do Nowego Jorku dała się we znaki nie mniej niż droga z Mardż Ujun. Dla Raify oznaczała momenty załamania, pełne łez, krzyków i rozpaczy. Powtarzała jak refren, że chce tylko wrócić do domu. Potrafiłem zrozumieć to pragnienie, pragnienie ludzi, którym odebrano ich miejsce na ziemi. Obrazy przelatywały przez ekran telewizora, chaotyczny kolaż znajomych, lecz niepokojących widoków. Na moim telefonie komórkowym zgłaszały się SMS -y z nagłówkami wiadomości, z oświadczeniami rozwrzeszczanych przywódców zwaśnionych libańskich frakcji. „Reżim syryjski popycha libański ruch oporu do wojny domowej” – stwierdzał jeden. „Nie można koegzystować z totalitarną partią w rodzaju Hezbollahu, nie chcemy, żeby Liban był areną konfliktu z Izraelem” – oświadczał drugi. Nowe starcia wybuchły w Bejrucie i miejscowościach położonych na dzielących kraj liniach uskoku – granicach wyznań, koneksji, ideologii. Sytuacja przypomniała mi słowa jednej z moich znajomych, które kiedyś wypowiedziała w Bagdadzie: „Jesteśmy częścią sztuki granej na scenie. Życie nie jest dobre ani złe. To tylko sztuka”.

– Mam pewne przeczucie – powiedziałem do Szibila. – Skończę ten dom i zacznie się wojna. Skończę dom, a wyjdzie na to, że moja stopa nigdy już w nim nie postanie. Na piecyku, w rogu, paliło się powoli kadzidło w kształcie białych kryształów. Szibil powiedział, że zamierzał do mnie zadzwonić i uprzedzić, że nie ma mnie czym poczęstować. W końcu, kiedy już wypiliśmy, przyniósł stare plastikowe pudełko z piklami przyprawionymi tymiankiem, papryką i „być może kuminem”, jeszcze z czasów wojny 2006 roku. „Izrael zrzucał z nieba ulotki, a ja zbierałem ogórki”. Szibil nie podzielał moich obaw. Choć był chrześcijaninem, opowiadał się zdecydowanie po stronie Hezbollahu, którego przeciwnicy to jego zdaniem „pieprzeni izraelscy zdrajcy”. Oznajmił z przekonaniem, że ruch szyicki, razem z chrześcijańskim sprzymierzeńcem, nieprzewidywalnym byłym generałem Michelem Aunem, zwycięży. – Nie martw się, Anthony. Opozycja powstrzyma wojnę. Jak zwykle o tej porze Szibil był w kiepskiej formie. Pokuśtykał od drzwi do fotela, powoli, bo bolała go noga, a recepta, jaką sam sobie wystawił, postawiwszy samodzielnie diagnozę, zawiodła. Uznał, że powinien po prostu jeść więcej zieleniny. Sprawiał wrażenie, jakby się sypał. Zgarbił się w fotelu, ubrany na szaro, ciężko oddychając. Fizyczne dolegliwości nie były jego jedynym problemem. „Każdemu radzę trzymać się z dala od krewnych” – powiedział, wkładając do ust zwitek liści sałaty i częstując mnie tym samym. „Krewni to jedno wielkie gówno”. Szibil uwielbiał starszego brata, nieraz opisywał mi go jako świętego. Od pamiętnego obiadu nad rzeką jego niechęć do pozostałych braci jeszcze się pogłębiła, coraz częściej dawał wyraz swemu rozgoryczeniu. Osiągnęło to punkt krytyczny mniej więcej w tym czasie, kiedy w Libanie lekko zatrzęsła się ziemia. Wstrząs był w sumie nieznaczny. Siedząc w domu, pomyślałem, że ulicą pod oknami przejeżdża ciężarówka. Ale zaraz potem jeden z braci Szibila zadzwonił do niego. – Czy z domem wszystko w porządku? – zapytał. Ani wtedy, ani później nie zapytał o samopoczucie Szibila. – Szibil jest wybuchowy, no nie? – powiedziałem do Hikmata po

kilkudniowych rozmyślaniach o moim przyjacielu i jego sytuacji. Hikmat, niewychodzący z roli gospodarza, był z początku skłonny przyznać mi rację. Ale zaraz jego twarz się zmieniła. – Nie jest wybuchowy. Reaguje na to, co go spotyka. To reakcja. Każdy traktuje Szibila jak nieudacznika, jak żebraka, powiedział. Kiedy o coś prosi, szepczą przysłowie: „Żebrak stawia warunki”. Albo, jak to wyjaśnił Hikmat, „Jesteś żebrakiem, chcesz dostać kawałek chleba. Pukasz do moich drzwi, daję ci cały bochenek, a ty mówisz: To wszystko?”. To z powodu nieustannie doznawanych upokorzeń, przy różnych okazjach, w różnych miejscach w Mardż Ujun, Szibil staje się wybuchowy i wpada w gniew, podsumował Hikmat. Przytaknąłem ze zrozumieniem. Wszystko to tłumaczyło jego ciągnące się tygodniami kłótnie z braćmi. Przedstawiłem sobie protekcjonalność, jaką musiał wyczuć w zachowaniu rzeźnika, który zabronił mu wstępu do swojego sklepu po tym, jak Szibil wytknął mu, że ma źle wyskalowaną wagę. Wybuchy Szibila były ostatnim sposobem służącym zachowaniu godności. Tylko tak mógł utrzymać trochę szacunku dla siebie. – Serce mi się kraje, kiedy o nim pomyślę – powiedział Hikmat. – Jest taki samotny. Nikogo nie ma. W tych dniach był zapewne jeszcze bardziej samotny. Dowiedziałem się od Hikmata, że najstarszy brat Szibila, ten, którego uwielbiał, jest chory na raka płuc, w zaawansowanym, nieoperacyjnym stadium. Zostało mu już niewiele czasu. Chyba sobie przypomniałem, że Szibil coś mówił, że chce odwiedzić chorego brata w Bejrucie, ale zabrzmiało to tak, jakby brat był przeziębiony. Ciekawe, dlaczego mi nie powiedział, jak się sprawy mają, pomyślałem. We wszystkich innych kwestiach był taki swobodny. – Al-marad al-chabis – stwierdził Hikmat. Złośliwa choroba. Wciąż krążyły plotki o mojej tajnej, agenturalnej misji. Były oczywiście pewne podstawy do podejrzeń. Na Bliskim Wschodzie nigdy nie brakowało, nie brakuje i nie zabraknie szpiegów, od Kima Philby’ego do Eliego Cohena, działających pod nader wymyślnymi przykrywkami. Jeden znajomy opowiedział mi kiedyś historię o zarośniętym, niechlujnym żebraku, który

włóczył się po ulicach zachodniego Bejrutu, równie szalony, jak nędzny. Nikt nie zwracał na niego uwagi, większość starała się go unikać. A potem, kiedy w 1982 roku wojsko izraelskie wkroczyło do Libanu, okazało się, że kieruje ruchem kolumn pancernych. Jeśli wierzyć pamięci mojego znajomego, jeden z izraelskich oficerów mu zasalutował. Kult agenta stał się jednak swego rodzaju obsesją. Utrzymywał się od mojego pierwszego pobytu w Libanie, w 1991 roku, kiedy zapuściłem się do śródmieścia, które po piętnastu latach wojny stało się apokaliptycznym obszarem ruin, kurzu i chwastów, ponurym siedliskiem dzikich lokatorów i znudzonych żołnierzy. Całe kwartały budynków przemieniły się w olbrzymie szkielety, a stojąca woda i ścieki wypełniały teraz niezliczone kratery ziejące w jezdniach. Martwy spokój zakłócał tylko ciekawski kierowca, nerwowo zapuszczający wzrok w oszpecone aleje. Jedynymi plamami koloru były niebieskie ogłoszenia firmy reklamowej stawiającej billboardy, która szukała zleceń. „Co nasze billboardy mają wspólnego z CIA ?” – pytały. „To, że też są wszędzie”. – Nie zwracaj na siebie uwagi – poradził mi Samir Abu Dżawda. Samir, syn intelektualisty, niegdysiejszego wydawcy lokalnej gazety, często przyjeżdżał do miasta. To, co powiedział mi przy kolacji, wprawiło mnie w zakłopotanie. Już pięć osób odwiedziło go, żeby donieść, że jestem amerykańskim szpiegiem, a za odbudowę mojego domu płaci ambasada Stanów Zjednoczonych. (W innej wersji funduszy dostarczył sam prezydent George W. Bush). Przestrzegali Samira, że powinien uważać na to, co mi mówi. Zdenerwował się, zdając mi relację. – Nakazałem im nigdy więcej nie mówić takich rzeczy w moim domu – krzyczał. Tak przynajmniej twierdził. Podejrzewałem, że zagłębiał się w szczegóły, wypytywał o moją rodzinę, przyjaciół i znajomych, snuł różne domysły na temat mojej działalności, sugerował, że moje pieniądze pochodzą z innych źródeł, zastanawiał się, co ja właściwie knuję tutaj, w Bejrucie i gdzie indziej. – Dlaczego ktoś wywodzący się Dżudajdy miałby być szpiegiem? – zapytał mnie później Szibil, gdy siedzieliśmy przy jego rozgrzanym piecyku

z metalową tacą poplamioną olejem opałowym. Odbudowuję dom, powiedział, moi rodzice pochodzą z Mardż Ujun. Zarówno Szadidowie, jak i Samarowie mają tutaj długą historię. „Szpieg nazywałby się inaczej” – twierdził uparcie. Elias, Cohen, może Johnson. „Szadid, też coś! Chyba że CIA przyjęła bardziej wyrafinowane metody, niż sądzimy”. Pomyślał o takiej możliwości, zanim ją wykluczył. „Gdybym odkrył, że jesteś szpiegiem – powiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem – podciąłbym sobie gardło”. Szibil tak to czuł: to przeklęta obsesja Mardż Ujun na tle tajemniczości pomieszanej z ciekawością, z nieodzownym elementem złego uroku. „Sądzę, że każdy chce wiedzieć, co ty robisz” – powiedział. „Wtykają nos w nie swoje sprawy. Jak nic im nie mówisz, szlag ich trafia. Niepokoi ich i irytuje, że coś przed nimi ukrywasz”. Zwierzył mi się, że czasami parkuje pięćdziesiąt metrów od domu, który odwiedza, i pokonuje tę odległość piechotą. Żeby wzbudzić ciekawość. – To ich doprowadza do szału. I ja byłem doprowadzony do szału. Przyjechałem do tego miasta z najlepszymi zamiarami – a przynajmniej na tyle naiwny, by utrzymywać, że jestem niewinny – a stałem się, jak wielu innych, z Szibilem włącznie, przedmiotem dziwacznych spekulacji i tematem powtarzanych szeptem bezsensownych plotek. W zgiełku wzajemnych oskarżeń, będących pokłosiem libańskiego kryzysu – jeden z tytułów w tym tygodniu brzmiał: „Koktajle Mołotowa, kamienie i kule na ulicach Bejrutu” – pojawił się wkrótce jeszcze jeden motyw, który wywołał zainteresowanie w Mardż Ujun. Wszystko zaczęło się od artykułu, który dawno temu napisałem dla mojej gazety, „Washington Post” i który oburzył Karima oraz różnych innych Szadidów. W moim zamierzeniu była to po prostu refleksja, wspomniałem o drzewku oliwnym, które przed miesiącami zasadziłem przy domu. Pisałem o zasypanych śniegiem żlebach góry Hermon. Dałem wyraz ubolewaniu, przepojonemu wszakże czułością oraz rewerencją, jaką wychodźca czuje wobec wyimaginowanego domu. „Mardż Ujun, choć takie malownicze, umiera” – napisałem. Prawie nikt w Mardż Ujun nie przeczytał tego artykułu, zapoznał się z nim jednak Karim,

którego lojalność godna członka mafii została urażona. Odłożyłem wycinek do szafki, do starej zielonej teczki, razem z dokumentami potwierdzającymi naturalizację mojego dziadka. Po dwóch latach ukazał się siódmy numer lokalnego czasopisma „Ujun alMardż” („Źródła Równiny”, gra słów odnosząca się do nazwy miasta). Nagłówek na okładce przedstawiającej widok Mardż Ujun zapowiadał: „Dr Rahal odpowiada Anthony’emu Shadidowi, s. 30”. I rzeczywiście. Na całych dwóch stronach Cecil Hourani i Nabil Rahal, pracujący niegdyś jako nauczyciel w Bejrucie, dali długi odpór mojej krótkiej refleksji, której nikt nie przeczytał ani wcześniej, ani teraz. Publikację Cecila i Rahala jednak przeczytano. „Artykuł Anthony’ego Shadida opublikowany niedawno w »Washington Post« głęboko mnie zasmucił, oznajmiał bowiem śmierć naszej ukochanej Dżudajdy i przepowiadał, że w przyszłości, może nie tak znów odległej, stanie się ona opuszczonym miastem, nad którym tylko kruki zakraczą” – pisał Rahal. „Czy uszczęśliwimy Anthony’ego Shadida, nadal zaniedbując nasze rodzinne miasto, czy też razem powstaniemy i zjednoczymy się, by przywrócić Dżudajdzie minioną świetność i nadzieję, dziś niemal utraconą?”. Dalej przedstawił nowatorską propozycję: emigranci pochodzący z Mardż Ujun powinni regularnie odwiedzać miasto i odbudować swoje domy. – Jest pan z Bajt Szadid? – zapytał klient w miejscowej księgarni, gdzie zachodziłem codziennie po gazetę. – Remontuje pan dom należący do Bajt Samara? – wtrącił ktoś inny. Samir Razzuk, właściciel sklepu, znał mnie. „To ten Anthony Shadid” – powiedział. Ich twarze przybrały znaczący wyraz, był to moment olśnienia, które można podsumować mniej więcej tak: „A więc ty jesteś tym facetem, co w swoim artykule znieważył Dżudajdę”. I tak podniosła się wrzawa. W ciągu kolejnych tygodni niewiele słyszałem na inne tematy. Cecil wyłożył numer „Ujun al-Mardż” na miedzianym stoliczku w swoim salonie. Takie wyeksponowanie zdawało się mówić: „Żebyś na pewno zauważył”. Sąsiad, który dotychczas prawie się do mnie nie odzywał, wyraził zainteresowanie. „Wie pan, że odpowiedzieli panu w miejscowym czasopiśmie?” – zawołał, kiedy wchodziłem do mieszkania. Doktor Chajrallah, być może z uprzejmości, udzielił mi poparcia we

właściwy sobie wyrafinowany, refleksyjny sposób. „Masz rację – powiedział ze smutkiem. – Mardż Ujun n a p r a w d ę umiera”. Nawet żona Abu Jeana, urocza jak na mieszkankę Mardż Ujun przystało, ale niepiśmienna, słyszała o artykule. Zwijając na dziedzińcu gołąbki z liści winogron na obfity niedzielny obiad, zaczęła krzyczeć: „Oczywiście, Mardż Ujun nie żyje!”. Obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jakbym ją zapytał, czy do przygotowywanej przez nią kibby można zamiast siekanej jagnięciny użyć mięsa z truchła zwierzęcia zabitego na drodze. „Przyjeżdżają tu z Bejrutu dopiero wtedy, kiedy chcą być pochowani” – powiedziała. „Witamy ich tylko po to, żeby ich upchnąć na cmentarzu!”. Oznajmiła mi, że tak mówi nawet stolarz Emile Tajjar, który robi trumny. Siedzący obok mnie Abu Jean pokiwał lekceważąco głową i bluznął przekleństwami. Następnie wstał, wypinając w moją stronę swój obwisły, siedemdziesięciosześcioletni tyłek. Zręcznie sięgnął ręką za siebie, jakby chciał wziąć czasopismo. „Powinieneś się podetrzeć tym ich artykułem” – stwierdził, co wzbudziło dziki jazgot jego żony. Przestałem żywić złudzenia co do Mardż Ujun. Zawiodło mnie, tak jak ja je zawiodłem. To, że wyparło się własnej historii, że nie interesowało się sobą ani przeszłością, która stała się już nieważna, nie było objawem, ale przyczyną upadku. Jeśli przeszłość Mardż Ujun była nieistotna, to jak to miejsce mogło uchodzić, we własnych lub cudzych oczach, za warte naszej analizy? Z każdą decyzją wyobrażenie miasta o samym sobie zdawało się podupadać. Każdy zaniedbany dzień pogłębiał jego wstyd z powodu własnego skarłowacenia. Wszystkie dni zwątpienia i gnuśne popołudnia doprowadziły do tego, że trudno już było myśleć o jakimkolwiek działaniu, bo wydawało się, że aby nadgonić lub coś zmienić, potrzeba gigantycznej energii, jakiej nie da się tu zmobilizować. Tam, gdzie w sklepie Ahmeda Akkawiego, sunnity, rozbrzmiewały kiedyś wielkopiątkowe modlitwy, pozostały ślady zniszczeń po izraelskim ataku na główny plac, dokonanym ponad rok wcześniej. Był to istotny szczegół wyobrażenia mieszkańców miasta o samych sobie. W samym jego centrum dwoje drzwi, kiedyś regularnie malowanych na niebiesko, będących

fragmentem miasta, które nie miało zamiaru zaniknąć, było wciąż zabitych dyktą. W latach trzydziestych Mardż Ujun wstrząsały protesty, mieszkańcy tłumnie wylegali na ulice, kierując się w stronę Seraju. „Chcemy chleba! Chcemy zboża!” – skandowali. „Chcemy jeść! Jesteśmy głodni!”. Teraz przestrzegali rytuału oglądania wiadomości o ósmej wieczorem, w milczeniu czekając na to, co nieuniknione. O ile był prąd. Zainteresowanie budziły tylko bezsensowna tragedia i czcza gadanina. Może taki jest dzisiejszy świat, ale niestety to jest Mardż Ujun, wypadające z obiegu. „Mieszkamy tutaj” – powiedziała mi któregoś razu Iwanka, żona doktora Chajrallaha, wskazując na kuchenną posadzkę. „Koło nas nikogo nie ma” – skinęła ręką ku południu. Powtórzyła to zdanie i ten sam gest trzy razy, wskazując w różnych kierunkach. Wymieniła nielicznych sąsiadów. „Kto tu przyjedzie, kiedy umrzemy? Cecil uważa to miasto za raj. Jaki może być raj bez ludzi? Domy są, ale ludzi nie ma”.

CZĘŚĆ DRUGA

W domu

13. Nostalgia

Żadne drogi, ani jedna, nie prowadzą do miejsca, w którym się znaleźliśmy. Byłem już zblazowany pięknem okolic Mardż Ujun, ale ta sceneria wciąż na mnie działała. Nie mogłem oderwać wzroku od wody i spokojnego krajobrazu, tymczasem As’ad Ma’tuk, kucharz, który wrócił z Ameryki do Libanu, żeby odnaleźć dom, zawiązał swój specjalny węzeł i oblepił haczyk kawałkiem namoczonego chleba. Łowiliśmy ryby przy drodze nieopodal izraelskiego działa, z którego Hezbollah zrobił kapliczkę. Skały tworzące urwiste ściany doliny zdawały się dotykać nieba. W skalnych ścianach były jaskinie, występy i półki wyżłobione przez wodę płynącą tędy od tysięcy lat. Rzeka Litani wartko toczyła mętnozielone wody. Dłubałem jakiś czas przy swojej wędce, po czym, kiedy ją zarzucałem, kołowrotek wpadł mi do wody. Wydobyłem go, ale żyłka pękła i musiałem znów umocować haczyk, który w końcu zaczepił się o pobliskie drzewo. Następnie potknąłem się o pudełko ze sprzętem, rozsypując jego zawartość. As’ad, stojący o kilka metrów dalej, zdawał się nie zauważać moich wyczynów rodem z komedii slapstickowej. Zajęty był swoją robotą. Wciąż się przemieszczał, próbując łowić kolejno z płaskiego brzegu, ze zwału betonu, w zakolu nad bystrzami, ze stromego wzniesienia i ze stosu kamieni. Za każdym razem wygłaszał jedną z wielu opinii, sprowadzających się w zasadzie do tego samego: stan wody w rzece jest za niski. Kiedy się na nią patrzy, nie widać srebrnych błysków zdradzających obecność ryb. Kiedyś ryb było więcej i on więcej łowił. Kiedyś było inaczej, to już nie ten ojczysty kraj, który pamiętał. Po zaledwie dziesięciu minutach As’ad się poddał. – Nienawidzę Libanu – zwierzył mi się kilka minut po tym, jak spotkaliśmy się po raz pierwszy u niego w domu, zanim jeszcze poczęstował

mnie papierosem i drinkiem. – Obym nigdy tu nie przyjechał. Wrócił do ojczystego kraju tylko po to, by doznać rozczarowania, które teraz przerodziło się w najbardziej zaciętą pogardę. As’ad, niski, z gęstym wąsem i ciężkim spojrzeniem, nieco przypominał mniejsze wydanie Saddama Husajna, którego podobno w przypływach dobrego humoru parodiował, zabawiając gości swojej restauracji w La Crosse w stanie Wisconsin. Kiedy o niej opowiadał, wspominał plakat z filmu Casablanca z 1942 roku, fajki wodne, arabeskową lampę, zasłony z koralików, gobeliny i haftowane obrusy z Libanu – innymi słowy, restauracja była wisconsińską interpretacją Bliskiego Wschodu, jaki As’ad spodziewał się odnaleźć, miejsca już nieistniejącego, o ile w ogóle kiedykolwiek istniało. Stół w domu As’ada w Mardż Ujun był odbiciem codzienności właściciela: tytoń Drum, bibułki do skrętów, plastikowa miseczka z białymi pestkami arbuza, butelka whisky J&B, trzy paczki papierosów Winston Red i paczka Winston Lights, list od jego przyjaciółki Dede z odciśniętym koło podpisu pocałunkiem uszminkowanych ust w stylu Rolling Stonesów. W odtwarzaczu DVD były cztery klipy – reklamy restauracji albo historie o niej. Był tam też film pod tytułem Dzień z życia As’ada Ma’tuka. Przedstawiał dosłownie to właśnie: jeden dzień z życia As’ada w Ameryce. Oto on we własnej osobie: pracuje w ogrodzie, gdzie uprawia warzywa dla swojej restauracji, siedzi na kanapie, czasami ze swoją dziewczyną, oboje zajadają kibbe najje, potrawę z surowego mięsa, i piją arak. Skończyło się na tym, że musiałem obejrzeć z nim ten film nie raz, ale dwa razy. Cała ta sytuacja miała w sobie coś filozoficznego: As’ad, który nic nie robi, ogląda samego siebie, jak nic nie robi. Na innych filmach na szczęście trochę więcej się działo, zwłaszcza na jednominutowym pokazie gotowania, który obejrzeliśmy w dniu zawarcia znajomości. Na innym As’ad występował w pełnym arabskim stroju, w długich szatach i egzotycznym nakryciu głowy. Wyglądał dość kiczowato. Powstrzymywałem się od uśmiechu, kiedy zaczął mówić o Mardż Ujun, jakie pamiętał, i o tym, w którym teraz mieszkał, choć tylko tymczasowo. „Jedyne przyjemne wspomnienia o Dżudajdzie mam z dawnych dni, kiedy wędrowałem po okolicy – te sosny, te oliwki – z procą, w towarzystwie

kolegów. I tyle. Żadnych innych dobrych wspomnień”. Kiedy to było? – zapytałem. „Zanim skończyłem osiemnaście lat, może szesnaście. Tak, szesnaście”. Zapalił papierosa, rozżarzony popiół rozświetlił jego twarz. – Teraz bardziej szanuję moje koty i psy niż ludzi z Dżudajdy. Powiedział, że wrócił tu ze względu na rodzinę. „Spodziewałem się…” – zaczął, potem zamilkł, szukając słów, zanim odezwał się znowu. Rodzice zmarli, ale miał jeszcze w Libanie dwóch braci i dwie siostry. „Potrzebowałem trochę rodzinnej atmosfery”. Znów zamilkł. „Pobyć z nimi. Tęskniłem za domem”. Rozumiałem to uczucie. Krewni zaproponowali, że pomogą mu odbudować dom, prosty, kamienny, z kilkoma pokojami. Kiedyś mieszkała w nim babka As’ada. „Byłem taki podekscytowany” – powiedział. Bratanek, który podjął się odnowić dom przed przyjazdem As’ada z Ameryki, mnóstwo naobiecywał. Mowa była o oczyszczeniu kamieni, pięknych kafelkach, centralnym ogrzewaniu, panelach słonecznych i malowanym drewnie „najlepszej jakości”. – Wziął najtańsze, niczego nie pomalował – As’ad zaintonował litanię krzywd, które mu wyrządzono. Teraz nawet na imię bratanka reagował spojrzeniem pełnym odrazy, mówiąc, przeciągał sylaby, by osiągnąć dramatyczny efekt. „Wszystko, co kupił, to resztki z innych budów. Brudne. Kiepskiej jakości”. As’ad wskazał na metalowe zabezpieczenie okien. „Widzisz ten metal? Mógłbym to wyrwać ręką”. Dach był jak gąbka. Kiedy padało, z sufitu lała się woda. Schody, które miały być z kamienia, okazały się betonowe. Wyliczone przez bratanka koszty renowacji z ośmiu tysięcy dolarów urosły do ponad trzydziestu tysięcy, dwa razy więcej niż As’ad wydał na kupno domu od stryja. Opowieść wzbudziła we mnie przykre skojarzenia i taki niepokój, że zacząłem się pocić. Mój Boże, a jeśli z moim domem będzie podobnie? – Ufałem bratankowi, więc wysłałem mu pieniądze, i patrz, co z tego mam. As’ad powiedział, że o mało szlag go nie trafił, kiedy po przybyciu do Mardż Ujun po raz pierwszy oglądał dom i wchodząc pod drewniany portyk,

zobaczył nad głową swoje nazwisko wypisane po angielsku wielkimi drukowanymi literami. To był dopiero początek architektonicznych niespodzianek. Być może miał tak wygórowane oczekiwania, że rozczarowałby się nawet, gdyby dom odnowiono zgodnie z jego wyobrażeniem. A może nie. W każdym razie, miał ochotę spuścić bratankowi lanie. – Chciałem skręcić mu kark – powiedział. – Na szczęście ktoś mnie powstrzymał. Rozejrzał się po domu. – Zobacz, co oni tu porobili. Ohyda. – Pokręcił głową. – Po prostu ohyda. Nie mogłem nie przyznać mu racji. As’adowi od chwili powrotu czas upływał na oglądaniu starych taśm wideo, piciu i planowaniu następnego posiłku. Wciąż był rozjątrzony i gotował się ze złości, odtwarzając w myślach przewinienia swojego bratanka. „»To Amerykanin«” – wykrzykiwał, wyobrażając sobie proces myślenia młodego człowieka. „»To frajer, obrabujmy sukinsyna«. I tak zrobili. Ładnie mnie załatwili. Zabrali mi pieniądze. Złodzieje!”. Skręcił papierosa z gracją świadczącą o długiej praktyce. „To była pułapka – stwierdził – zastawiona przez hieny. Hieny przygotowały dla mnie pułapkę. Nie mają sumienia ani godności. Bardzo, bardzo, bardzo paskudni ludzie”. Ogarnięty obsesją, zaczął śnić o wszystkim, co się stało. Krewni nawiedzali go w niespokojnych snach. Śniło mu się na przykład, że są wężami, a on ich nieszczęsną ofiarą. Doktor Chajrallah, przyjaciel As’ada i jeden z kilku zaledwie mieszkańców miasta, których ten ostatni lubił, wspomniał kiedyś, że As’ad wrócił do Mardż Ujun, żeby znaleźć sobie żonę, ale tutejsi po prostu go nie rozumieli. Jego poczucie humoru, cierpkie jak czerwone wino, które w Wisconsin podawał do sarniny i łosiny, uznali za dziwaczne. Często się uśmiechał – w mieście nie uchodziło to za oznakę inteligencji – a nawet głośno się śmiał, co tym bardziej świadczyło o głupocie. Przyjęcie, jakiego doznał, nie zaskoczyło As’ada, w końcu stąd się wywodził. „Większość życia

spędziłem poza ojczystym krajem. Oni mnie nie zrozumieją. A l e j a i c h r o z u m i e m”. Nie rozmawiał ze mną o swoich planach matrymonialnych, ale wyczułem, że doktor Chajrallah prawdopodobnie miał rację, przypisując mu romantyczne mrzonki. As’ad mówił jak ktoś, kto nieraz doznał odrzucenia. – Dziewięćdziesiąt osiem procent Libanek to dziwki – oznajmił, paląc papierosa. – Chodzi im tylko o pieniądze, i żeby się pokazać. Debilizm! Co kilka minut dyskretnie spluwał, próbując oczyścić język z kawałeczków tytoniu. „Wszystkie moje kuzynki to też dziwki”. Osoby z jego rodziny, zwłaszcza kobiety, spotykając go na ulicach Mardż Ujun i wiedząc o jego gniewnym usposobieniu, witały się z nim krótko i zdawkowo. „O, tak” – powiedział, szybko unosząc rękę. „Tak mnie pozdrawiają, kiedy się mijamy. Jakby łapały muchę. A ja robię tak” – pospiesznym ruchem pokazał wiadomy palec. Nikt nie oceniał Mardż Ujun tak bezlitośnie jak As’ad, choć nie tylko on wyrażał taką opinię. Outsiderką, która często otwarcie krytykowała tutejsze stosunki, była również Fahima, sąsiadka Hikmata mieszkająca piętro wyżej. Pochodziła z miasta Al-Kunajtira, po drugiej stronie granicy, na wzgórzach Golan, i zasłynęła jako plotkarka pamiętająca każdy szept, każdą pogłoskę i fragment historii. Znała chyba Mardż Ujun równie dobrze jak każdy. Obserwowała miasto od lat, starała się je zrozumieć, dostrzegała jego szaleństwa i wymyślała szalone powody, dla których, jej zdaniem, jest tu tak, a nie inaczej. Zawsze wydawała mi się dość miła, ale samotna. Czasami nachodziła mnie refleksja, że spędzam za dużo czasu z nią i z As’adem. Słuchając ich opinii, jeszcze bardziej użalałem się nad sobą, umacniały mnie w zniechęceniu, ale kiedy czułem się zawiedziony, znajdowałem pociechę w tej solidarności. „To wszystko przez wariactwo ludzi z Dżudajdy” – twierdziła Fahima. „Przysięgam na Boga, że są pomyleni”. Kiwając głową, wymieniała rodziny – Ablów, Farhów, Dżabarów, Haddadów oraz, uczciwie przyznając, Szadidów – do których w jej mniemaniu pasowało to określenie. „To przez wodę. Woda jest tu niedobra. Coś w niej jest”.

Siedzieliśmy u niej przy stole, a ja tęsknie spoglądałem, jak zaciąga się papierosem. (Znowu rzuciłem palenie). Po napadzie kaszlu wspomniała, że jej ojciec, Daud, umarł w 1991 roku, trzy miesiące po tym, jak lekarz kazał mu przestać palić. Rzucił palenie i to go zabiło, twierdziła z uporem Fahima i zapewniała, że ją spotkałoby to samo. Sięgnąłem po paczkę jej papierosów, podczas gdy Fahima, kręcąc głową, patrzyła na ekran telewizora, pełen obrazów niezgody i walki. Droga za Mardż Ujun zaśmiecona była wspomnieniami o męczennikach, wśród których znajdował się Rafik Hariri, były premier i zaim sunnitów, zabity w 2005 roku przez wybuch samochodu pułapki, oraz Imad Mughnijja, tajemniczy przywódca Hezbollahu, oskarżany o zaplanowanie ataków, w których zginęły setki Amerykanów i Izraelczyków. Działał na długo przed Osamą bin Ladenem, a zorganizowane przezeń zamachy na koszary marines i ambasadę amerykańską w Bejrucie w 1983 roku raz na zawsze ukształtowały w oczach większości świata napiętnowany ogniem obraz Libanu. Podczas mojego pobytu w Mardż Ujun życie Imada Mughnijji niespodziewanie się zakończyło, kiedy niewielka bomba rozerwała w Damaszku jego samochód – skuteczność zamachowców zapewne by docenił. Hariri i Mughnijja w szczególny sposób uosabiali starcie dwóch kultur, do którego sprowadzał się kryzys libański. W wizji Haririego Liban miał się znów stać śródziemnomorskim portem przeładunkowym, prosperującym i spokojnym, choć przeżartym spektakularną korupcją i cynizmem w prowadzeniu interesów. Mughnijja odwoływał się do propagowanej przez Hezbollah wizji nieustającej konfrontacji z Izraelem, która, jak się wyraził przywódca tego ugrupowania Hasan Nasrallah, uczyniła z Libanu „kraj oporu”. Ani w jednej, ani w drugiej kulturze nie było miejsca na kompromis. „Nie odbiorą nam naszego Libanu” – deklarowali zwolennicy Haririego. Naszego Libanu. Na portrecie Haririego widniał inny slogan: „Przyszłość Libanu”. Jaka przyszłość? – zastanawiałem się za każdym razem, gdy przejeżdżałem obok billboardu. Martwy Hariri był wspomnieniem, ale jego mit,

wyidealizowany, popychał kraj ku kolejnej wojnie domowej. Na tym polegało przekleństwo Libanu: zawsze kreślił mapę swej przyszłości, odwołując się do przeszłości. Ikonografia Mughnijji była tak samo wszechobecna i tak samo jątrząca. Za życia pozostawał w cieniu, miejsce jego pobytu było przedmiotem nieustannych spekulacji; po śmierci stał się publiczną ikoną, a jego umieszczone na billboardach portrety w stylu Che Guevary obwieszczały go „Heroldem decydującego zwycięstwa”. Na jednym z odcinków ulicy plakaty głosiły jego idee jeszcze bardziej stanowczo i natarczywie: „Za Jerozolimę… przeleję krew”. I dalej: „Naszym jedynym wrogiem… Izrael” oraz „Moja krew zwycięży”. Na drodze wylotowej z Mardż Ujun portrety Haririego i Mughnijji pojawiały się naprzemiennie, tak jak ich wizje i dziedzictwo, przyszłość i przeszłość. Wszędzie odczuwało się rywalizację między tymi dwiema perspektywami. – George naprawdę boi się tej sytuacji – powiedział do mnie George, kiedy pewnego zimnego, pochmurnego dnia, gdy na budowie niewiele się działo, przyszliśmy w gości do Toamy. O wiele więcej mówił o polityce niż Toama czy Sanaja. „Tutaj nic się nie stanie. Jesteśmy bezpieczni. Ale w Bejrucie? Kto wie, co z tego wyniknie. Nasze dzieci czekają tam na karabiny i snajperów”. Sanaja przerzucała kanały, na większości z nich główną wiadomością były przygotowania do uroczystości upamiętniających Haririego, które miały odbyć się w stolicy. Dolewałem sobie kawy, nie mogłem przestać. George powiedział, że chciałby zamknąć w parlamencie wszystkich bez wyjątku ministrów, ustawodawców i przywódców partii politycznych. Potem przywiózłby tysiąc kilogramów TNT – tak się wyraził. „Wysadzilibyśmy ich wszystkich w powietrze i odetchnęli”. Uśmiechnął się. „Odetchnęlibyśmy”. Zobaczył, że bazgrzę coś w notesie. „Co tam piszesz?” – zawołał, odchylając się na oparcie krzesła. „George nic nie powiedział!”. Wkrótce potem piłem kawę z Fahimą i As’adem, zamierzałem wybrać się z nim na ryby po raz ostatni, zanim As’ad wyjedzie, jak wciąż groził.

W przypływach zniechęcenia często przysięgał, że wyjedzie. Mnie, z niewyjaśnionych powodów, nastrój się ostatnio poprawił i miałem nadzieję, że wyprawa na ryby go nie popsuje. Gadanie As’ada mogło się okazać zaraźliwe. Spóźniłem się, co go zawsze denerwowało. Zadzwonił do mnie, ale wyłączył się, zanim odebrałem. Oddzwoniłem, żeby powiedzieć, że już jestem w drodze. „Dobrze, cześć” – skwitował krótko. Kiedy dotarłem, wydawał się przygnębiony. „Tak samo” – odpowiedział na pytanie, jak mu minął dzień. To była jego stała odpowiedź. W drodze nad Litani zaczął wspominać scenerię swojego dzieciństwa. Jego ojciec Tannios – krawiec o skatologicznym poczuciu humoru, właściciel sklepu na głównym placu, gdzie sprzedawał buty, chustki, igły i nici – był swojego rodzaju legendą w mieście, tak niegdyś odmiennym od dzisiejszego. „Tu nie było żadnych domów” – mówił As’ad, wpatrując się w horyzont i wspominając dawne czasy. „Wszędzie tamtędy chodziliśmy”. Było to pół wieku temu, w wyjątkowym okresie, bo panował wtedy pokój. As’ad dorósł w przerwie między konfliktami, w zwyczajnych czasach, które chyba idealizował. „Było sześć, może siedem samochodów”. Same amerykańskie – deSoto, plymouth, buick. Gdy spoglądaliśmy w głąb doliny, w stronę ufortyfikowanej granicy izraelskiej, którą wyznaczało miasteczko Metulla, opowiedział mi znowu, jak z innymi dziećmi chodził tam na polowanie, czasem tylko z procą. „Wiesz, czego będzie mi brak, jak wyjadę z Libanu? Oliwek, fig i winogron”. Pomyślał, czy czegoś jeszcze. „I migdałów”. Po chwili dodał: „I polnego zielska”. Odczułem – choć tego nie chciałem – pewne duchowe pokrewieństwo z tym rozgoryczonym człowiekiem. Po raz pierwszy słyszałem, jak mówi coś miłego o Mardż Ujun czy Libanie. Przypomniało mi to o nostalgii, którą, bez powodu, tak często się tutaj wyraża: tęsknocie za spokojną, ale tętniącą życiem przeszłością. Zastanawiałem się, czy As’ad próbuje powrócić do miejsca, którego już nie ma. Czy nie jest tak zawsze, kiedy próbujemy znów znaleźć się w domu? Wybraliśmy długą, malowniczą drogę. As’ad pokazał mi betonowy basen koło cmentarza, zasilany chyba wodą ze źródła. Słyszałem o tym basenie,

znajdował się tutaj od dawna. Isber Samara bawił się tu jako dziecko. – Tu nauczyłem się pływać – powiedział As’ad. – Miałem dziesięć lat. Bez ubrania. Jak to dzieciaki. Miasto było bardzo biedne. Nikogo nie było stać na piłkę, rowery mieli tylko bogacze. „W całym mieście było osiem rowerów, a Habib Lahud wypożyczał je na godziny”. As’ad wskazał na kępę sosen. „Tam polowaliśmy z procami. Wszędzie latały ptaki. Tak wtedy było”. Na chwilę zamilkł. „Wszystko się zmienia. Ptaki są teraz daleko”. W drodze powrotnej do miasta znów minęliśmy wyblakłe portrety kolejnych męczenników. Mój wzrok przyciągnęła jedna tylko twarz, Hajsama Subhiego Dabuka, który zginął 18 sierpnia 1988 roku. Okulary, być może zrobione dla kogoś starszego, były za duże na tę chłopięcą twarz, a wąs dopiero się sypał. Smutne oczy nie dawały mi spokoju. Zapewne nie był o wiele starszy niż moja babka Raifa owego dnia, kiedy Isber wsadził ją do powozu i tą właśnie drogą wyjechała z Mardż Ujun; ale rodzice tego chłopca zaplanowali dla niego inną podróż. Zanim zeszli na Ellis Island, ciotka Rahidża zwróciła się do Raify ze stanowczą prośbą, żeby ta przekazała jej złoto i biżuterię, podarunek, z którym rodzice wyprawili ją w drogę. Jesteś dzieckiem, powiedziała. Zgubisz to. Mogą ci zabrać na cle. Może gdzieś zostawisz i zapomnisz. Będę to miała przy sobie, zapewniała bratanicę. Było to bardziej żądanie niż prośba. Wujka Michaila, jak wszystkich imigrantów, poddano na Ellis Island dokładnym badaniom lekarskim. Urzędnicy powiedzieli mu, że cierpi na jaglicę, zakaźną chorobę oczu, która może prowadzić do ślepoty. Albo, jak określił to libański tłumacz zatrudniony na cle, „jego oczy niedobre”. Z powodu jaglicy nie mógł wjechać do Stanów Zjednoczonych. Żonę i bratanicę, zanim wypowiedziały choć słowo, deportowano razem z nim z Nowego Jorku. Przed wyjazdem wykorzystujący okazję inspektor uwolnił Rahidżę od ciężaru złota i kosztowności. Raifa, którą w domu nauczono hojności, została bez grosza przy duszy. Czekając na deportację, siedzieli

razem z ludźmi, którym z różnych powodów zakazano wjazdu – podejrzenie o dywersję, choroby, obłęd. Kilku z nich mówiło po arabsku i udzieliło rady: wujek, ciotka i Raifa mogą popłynąć statkiem do Meksyku i nielegalnie przejść granicę. Dla Ablów i ich bratanicy miało to sens. Wyruszyli w drogę, myśląc o tych, którzy ich powitają. Dzieci Ablów osiadły już w Ameryce, była tam również Chalaja, siostra Rahidży, i Nabih, brat Raify. Gdy znaleźli się w Meksyku, udało im się dostać do pogranicznego miasta Ciudad Juarez, pola bitewnego rewolucji meksykańskiej. Czekał na nich Ellis Abla z telegramem w ręce. Pod osłoną ciemności, o północy, przekroczyli płytką, mętną rzekę i dotarli do El Paso. Oszołomieni jedną z najbardziej męczących podróży, o jakich kiedykolwiek słyszeli, znaleźli się w Ameryce. Z El Paso pojechali do Wilson, miasta po drugiej stronie Red River, ogarniętego gorączką boomu naftowego. Tam czekał Nabih, brat Raify. Z Oklahoma City przyjechał pociągiem do Ardmore, a potem taksówką do Wilson. – Hamdilla ala as-salame – powiedział, sam wciąż obcy na tej ziemi. Bogu niech będą dzięki, że bezpiecznie dotarłaś. Oczy siostry zaszły łzami. Zakłopotana, nie wiedziała, jak się zachować. Spuściła wzrok. – Allah jisalmak, ja chaji – odparła. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, braciszku.

14. Krzew zwany rozana

Abu Jean wyglądał tak samo jak co dzień. Miał swoje lata, czego nikt nie kwestionował. Dostrzegłem jednak niespodziewaną zmianę: wydawał się teraz tak silny, jak mocna była jego ochota na papierosa. Twarz miał rumianą, ale zauważyłem, że włosy ma równie czarne jak wąsy. Wyglądał jakoś młodziej, napięty był jak cięciwa. W okularach w złotej oprawie nie sprawiał już na mnie wrażenia starego drania zabiegającego o uwagę i wpadającego od czasu do czasu w szał, ale wcielenia pracowitości. Chcąc nie chcąc, musiałem przyznać, że stał się częścią tego domu, tak jak kamienie i cementowe płytki. Brązowe spodnie, które nosił na co dzień, były spłowiałe i wytarte, ale koszula w czerwoną kratę, o którą niedawno uzupełnił swoją garderobę, zdawała się sygnalizować nową postawę. Może dlatego że przyszła wiosna. Nowa pora roku szybko się zbliżała do Mardż Ujun. Ludzie zapowiedzieli, że tak to będzie, mówili o niej z wyczekiwaniem i coraz większą ulgą, choć w przejściowym okresie zdarzały się przerwy. Jednego dnia padał zimny deszcz, następnego wiał ciepły wiaterek, który wydawał się przedwczesny. Czarno-białe łaciate krowy kroczyły drogą koło domu, wałęsały się po pustych polach i leniwie pasły się na ziemi sąsiada. Patrzyłem, jak stopniowo otwierają się pąki. Rozkwitały rumianki, okhowan, o białych płatkach i żółtych środkach. Barwne anemony, szakaik an-nu’man¸ pokrywały pola połacią koloru. Na Hermonie wciąż leżał śnieg, powoli ustępując, gotów skapitulować. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie dosłowność nazwy miasta. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że gdzieś może być tyle wody. Źródła tryskały pod domem, wzdłuż kamiennej ściany, przy domu sąsiada i w pobliżu muru, który razem z Masudem Samarą wznieśliśmy na tyłach. Woda przesączała się wzdłuż obmurowania. Ciekła za murem. Gdziekolwiek kopaliśmy, zaraz

zaczynała bulgotać, wydobywając się czasem z otworu tak maleńkiego, jakby wyżłobiła go mrówka. Zmiana pogody rozbudziła na nowo w Abu Jeanie zaufanie do świata i pewność, że on sam jeszcze pożyje. „Kiedy coś mówię – oświadczył mi, mrużąc oczy – każdy powinien przyznać mi rację”. Miał na nogach wojskowe buty z czarnej skóry, ze stemplem, który wyglądał na datę: 02 12 02 1997. Same buty były tak znoszone, że wyzierała z nich miękka brązowa wyściółka. Abu Jean zmagał się z drewnem na balkonie, które miało według niego czterdzieści albo czterdzieści pięć lat (chyba przesadzał). Zbijając z desek ramę, w którą miał wlać cement, wciąż przeklinał. – Ja akrut. Co za draństwo! Ależ twarde to drewno! Obyczajem ludzi ze wsi zwracał się do wszystkich per habibi (mój kochany), ma’allim (mistrzu), chaji (bracie) albo ajni (moje oczko w głowie). „Pod takim kątem, ajni” – mówił do swojego pomocnika. Gwoździe, które wbijał, wyglądały jak to drewno – stare, pogięte, zbyt sfatygowane, by mogły się do czegoś nadać. „Ale twarde drewno!” – zawołał znowu. „Gwoździe nie wchodzą”. W końcu jednak weszły. Skończywszy jedną część ramy, szarpnął nią. Ja byłem w tym wszystkim intruzem, kimś, kto przeszkadza. Przypomniały mi się słowa wypowiedziane kiedyś przez kolegę: równie mile widziany jak prostytutka, co zostaje na śniadanie. Wyglądało na to, że z każdym krokiem coraz bardziej działam Abu Jeanowi na nerwy. „Uważaj na głowę” – powiedział z naciskiem. Co znaczyło: nie masz nic innego do roboty? Ilekroć widziałem Abu Jeana pracującego w ten sposób, wzrastał, przynajmniej na chwilę, mój – jakkolwiek wymuszony – szacunek dla niego. Z papierosem zwisającym z ust, którego długi popiół nie ośmielał się opaść, stał okrakiem na dwóch drewnianych belkach uginających się przy każdym jego ruchu, sześć i pół metra nad ziemią. Pod nim stała chwiejna żelazna drabina, po której tam wszedł. Drepcząc tam i z powrotem, sprawiał wrażenie, że czuje się całkiem swobodnie. Toama popatrzył na niego z odrobiną podziwu. „Abu Jean zawziął się, że dziś spadnie” – stwierdził, ale Abu Jean wiedział, gdzie i jak wszystko umieścić. W jego działaniu była precyzja, pracował z pewnością siebie. Za pomocą żelaznego imadła,

pordzewiałego i zachlapanego cementem, umocował kolejne deski, po czym je przybił. – Świetnie, Abu Jeanie, ale co będzie, jak znów się przydarzy trzęsienie ziemi? – zapytałem żartem. – Jak będzie trzęsienie ziemi, podtrzymam ścianę, o tak – odparł. Niczym abadaj¸ zawadiaka z libańskiego folkloru, podniósł ręce nad głowę, przybierając pozę Atlasa. W tym momencie przebiegła mi przez głowę myśl, że naprawdę mógłby spróbować. Dzień chylił się ku zachodowi, Abu Jean przed szesnastą skończył robotę. Wybił deski, między które wlewał cement. Beton się trzymał. Co więcej, okazał się prawie równy. Abu Jean spojrzał na mnie rozpromieniony. „Chcesz się nauczyć? – zapytał. – Jalla, ucz się”. W dobre dni jeździliśmy przez miejscowość Al-Klaj’a, a on wciąż mi opowiadał, podniecony, jakby czynił to po raz pierwszy, jak tutejsi ludzie budowali domy. „Podstawiali ręce krowie pod tyłek, łapali gówno i smarowali nim ściany! Taka była Al-Klaj’a. Potem przyszli Izraelczycy, a z nimi haszysz i opium. Tutejsi się wzbogacili. To jest Al-Klaj’a dzisiaj. Ja achu asz-szarmuta! Brat kurwy”. W złe dni kłóciliśmy się i krzyczeliśmy, aż Abu Jean wypadał z budowy jak burza. Pewnego razu wyszedłem z siebie i cisnąłem na ziemię kluczyki od samochodu. Byłem doprowadzony do ostateczności. Abu Jean wytrącił mnie z równowagi, ale kiedy zareagowałem w ten sposób, wiedziałem od razu, że źle zrobiłem. W następnych tygodniach prawie codziennie przypominał o tym incydencie. W końcu był ode mnie starszy. I chodziło mu o to, że byłem za młody, żeby podnosić głos albo tracić panowanie nad sobą. co*kolwiek zaszło, on był przecież starszy, a z wiekiem zyskuje się szacunek. Wciąż do tego wracał, wręcz błagalnie. Byłem dla niego jak syn, Jean. – Nie ma różnicy – powiedział. Wiedziałem, że mówi poważnie. Od tamtego dnia nasze stosunki się zmieniły. Nauczyłem się nigdy nie prosić go o więcej niż jedną rzecz naraz. Nauczyłem się nie przerywać mu, kiedy przedstawiał swoje wyjaśnienia, od początku do końca. Co najważniejsze, przyswoiłem sobie nieuchwytne

znaczenie słowa bukra, po arabsku „jutro”. – Jutro się tego pozbędziemy – obiecywał, mając na myśli plamę cementu szpecącą frontowy ganek. – Jutro wylejemy cement i nic już nie będzie zapaprane. Jutro? Będziesz mógł przejść na bosaka stamtąd – mówiąc to, wskazał na zasypane śmieciami patio – tutaj – powiedział, machając ręką w stronę domu. – Zrobimy to, a ja ci wręczę klucze! – zawołał. – Dobrze będzie? Skinąłem głową. Tyle do zrobienia jutro, pomyślałem. – Chcę tylko, żebyś był zadowolony. Kiedy ty masz spokojną głowę, ja też. – Uśmiechnięty, mówił dalej. – Co ci powiedziałem o moim synu? Ty i on to jedno. Jutro nigdy nie nastało, choć nastąpiło objawienie. Niedługo potem Abu Jean pomagał mi wysiewać nasiona ogórka o długich, zakrzywionych owocach, zwanego tu mikta. Robił to precyzyjnie, pochylając się nad trzema rowkami, przysypywał każde ziarno odrobiną ziemi. Skończywszy, wyprostował się i przeciągnął z poczuciem zwycięstwa. – Jutro pnącza zarosną całe to poletko! Kiedy to powiedział, zrozumiałem. Nareszcie. Jutro oznaczało po prostu przyszłość, a to, co się zdarzy, zawsze było tutaj wieloznaczne. Tak zaczęła się piękna przyjaźń. – Czy tak jest dobrze, Abu Jeanie? – pytałem o któryś z setek szczegółów dotyczących domu. – Dobrze? Po sześćdziesiątkroć dobrze, habibi! A potem powiedział: „Weź mnie pod rękę”, i poszliśmy. Przechadzaliśmy się ze splecionymi ramionami. Pokazał mi balkon, gdzie mój pradziadek kontemplował piękno krajobrazu i skąd wypatrywał maruderów. Balkon był ukończony. Potem Abu Jean przeszedł do będącej jego dziełem gotowej już ściany między sypialnią a łazienką, razem z wejściem, którego boki były bliskie ideału. Gdy tak chodziliśmy, Abu Jean zaczął śpiewać pieśń weselną: „Przyprowadziliśmy pana młodego, jesteśmy już, matko panny młodej, jesteśmy!”. To był Abu Jean w najbardziej ujmującym wcieleniu. Już nie kierownik budowy, ale ammi, mój wujek. Dom nigdy go szczególnie nie obchodził, ale nasza przyjaźń mu się z całą pewnością spodobała. Moją

arabszczyznę uznał za uroczą, w jakiś sposób dodawała mi mądrości. Kiedy coś notowałem, był przekonany, że zapisuję piękny wiersz, i nalegał, żebym przeczytał go na głos. Pojawiał się codziennie, żeby sprawić mi przyjemność. Troszczył się o mnie. Kiedy staliśmy razem z George’em, Abu Jean poczęstował mnie papierosem. Wziąłem. Mrugnąłem do niego, uśmiechnął się. Skłoniłem głowę w lewo w podziękowaniu, a Abu Jean znów się uśmiechnął. – Jesteście maghrumin – powiedział George. – Zakochani. Romeo i Julia, dokładnie jak w tej sztuce. Zająłeś miejsce w jego sercu, Abu Jeanie. Abu Jean uśmiechnął się, nie słysząc ani słowa. Ale kiedy my dwaj się pogodziliśmy, tłumiona, mamrotana pod nosem niechęć, jaką reszta budowlańców żywiła do Abu Jeana, przerodziła się w jawnie okazywane lekceważenie. Kłopoty dojrzewały już zimą, eksplodowały wiosną, a teraz nikt już nie miał dla niego dobrego słowa. George wziął na siebie zadanie podburzenia motłochu gotowego do rebelii, która zaczęła się niewinnie. – Jutro, kiedy George będzie piaskował darabzin, ustawi tutaj Abu Jeana i też go wypiaskuje – powiedział George. Abu Jean stał koło mnie. Wkrótce napięcie tak się wzmogło, że musiałem, choć niechętnie, wejść w rolę mediatora. Nikt z nikim nie rozmawiał, ja przekazywałem komunikaty. Dla oszczędnego Abu Jeana każdy, kto wydawał pieniądze, jakiekolwiek pieniądze, niezależnie od powodu, był trochę dekadentem i odrobinę nieodpowiedzialnym osobnikiem. (Sam nigdy nie jeździł swoim samochodem; zawsze kupował na kredyt). Im mniej wydaje, rozumował Abu Jean, tym lepiej wykonuje swoją robotę. Jego oszczędność była zaletą, nawet jeśli przesadzał, jak wtedy, gdy nie płacił syryjskim robotnikom albo próbował obniżyć o dwa tysiące libańskich lirów – 1,33 dolara – cenę wynajęcia ciężarówki. Stało się to również obsesją. Uznał, że wszyscy robią ze mnie ofiarę, zakrawa to na tragedię, moje cierpienia nigdy się nie skończą. – Każdy cię okłamuje – powiedział mi Abu Jean (siebie do tego grona nie zaliczając), kiedy jechaliśmy do fabryczki kafelków w sąsiednim Al-

Chijam. – Ale Pan Bóg czuwa. Dwadzieścia pięć musi być dwadzieścia pięć, tysiąc to tysiąc, a jeden to jeden. – Ta ich chciwość – dopowiedział, nie wymieniając nigdy imion George’a i Toamy. – Do cholery z pieniędzmi – stwierdził. Kiedy wyjechałem, spory i konflikty sparaliżowały prace na budowie. Każda ze stron starała się zebrać dowody wykroczeń i zachłanności tej drugiej, podejrzeniom i cwaniaczeniu, szatara, nie było końca. Nic nie zrobiono. Wkrótce George i Abu Jean przestali ze sobą rozmawiać. Toama starał się unikać Abu Jeana, tak samo zachowywali się elektryk, hydraulik, malarz i ma’allim od sufitów. Abu Jean co chwila wrzeszczał, zapalczywy jak zawsze, choć niczego niepojmujący. Nigdy nie byłem pewien, czy odczuwa presję (wątpliwe), czy też odgrywa rolę kierownika (bardziej prawdopodobne). Tylko Malik, straszliwy kafelkarz, zwalisty jak sierżant od musztry, zadawał się z Abu Jeanem, a i to wyłącznie na stronie. – Przywiozłeś mi viagrę? – zapytał Abu Jean, kiedy wróciłem z Bejrutu. – Abu Jean, ty nie potrzebujesz viagry! – zawołał Malik. – Jedz orzeszki ziemne. Tego ci trzeba, Abu Jean. Parę garści dziennie! Codziennie. Abu Jean pokręcił głową. „Powietrze uszło z opony” – stwierdził. Malik tymczasem stał się potęgą, pracował z zacięciem nie zawsze podzielanym przez innych. Zapięta pod brodą czapka w stylu Elmera Fudda była fantazyjnym akcentem, ale mimo to mnie onieśmielał. Kilka razy ćwiczyłem w myślach proszenie go, żeby zmienił deseń płytek w salonie na parterze. W końcu doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie powiedzieć mu to prosto z mostu. Chcę, żeby było tak a tak. W końcu to mój dom. Ale kiedy nadeszła odpowiednia chwila, nie mogłem się zdobyć na zdecydowane działanie. Ma’allim Malik, powiedziałem ze zmieszaniem, chciałbym poprosić cię o coś, co cię zdenerwuje. To będzie moja jedyna prośba, przepraszam, że w ogóle z czymś takim występuję, ale jeśli to możliwe, czy dałoby się dodać kilka płytek tu, tu i tu? Przygotowywałem się mentalnie na odpowiedź, zaciskając szczęki. A czy wystarczy tych płytek? – zapytał. Niepewnie przytaknąłem, jak dziecko skarcone przez matkę. Nie ma problemu,

powiedział Malik. Skinął głową. Lekko odetchnąłem, poczuwszy ulgę. Jeśli jednak pominąć jego gburowatość, to właśnie Malik był spośród ludzi na budowie tym, kto – moim zdaniem – naprawdę zasługiwał na miano ma’allima, i tak też się zawsze do niego zwracałem. Wymagał tego. Jego duma była równie niezłomna jak godność. „Jak mówię wtorek, to będzie wtorek. Jak mówię środa – to środa”. I tak było. Podobnie jak doktor Chajrallah, Malik cenił rzemiosło, bo przydawało światu wdzięku, a będąc ma’allimem w pełnym tego słowa znaczeniu, szanował materiał używany do pracy. Zapytałem go, jak długo przetrwają ułożone przez niego płytki. – Tysiąc lat – powiedział. – Jeśli nic się z nimi nie stanie. Pokolenia. Będą trwać przez pokolenia. Tak jak to. – Tu wskazał na kamienną ścianę za nami. – Kamień, płytka, to to samo. Wiele jeszcze pozostało do zrobienia, żeby najbardziej tradycyjna część Bajt Samara – piętro z liwanem, potrójnym łukiem i marmurowymi posadzkami – odzyskała dawny wygląd. Ale dzięki pracy Malika jedna połowa domu była już mniej więcej ukończona. Podczas gdy Malik pracował na górze, ma’allim Fadi Ghabar czyścił wielką maszyną kafelki na dole. Na plakietce urządzenia widniał napis „Columbus”. Sunąc tam i z powrotem, okrężnymi ruchami ścierał brud naniesiony przez całe pokolenia, wzbijając w Grocie i innych pomieszczeniach mgiełkę kurzu. Znowu odkryłem wspaniałość motywów i kolorów płytek. W każdym z wcieleń – najpierw kiedy Malik je ułożył, a potem kiedy Fadi oczyścił – pyszniły się pod dwoma kamiennymi łukami, stanowiącymi bramę do przyszłości domu. Dokądkolwiek w tych dniach wędrowałem, czułem samotność, taką samą jak wtedy, gdy przed tyloma miesiącami po raz pierwszy wszedłem do tego domu jako obcy. Był cichy, może ostatnio jeszcze bardziej. Gdy zaczęły się wiosenne deszcze, wróciłem w przeszłość, stąpając po deseniach, będących szeptami minionej już kultury, żywotami, których nigdy nie poznałem. Ocaleńcy z tak wielu kataklizmów byli obecni w odp*rnych kolorach albo w wyżłobieniach i wypiętrzeniach płytek, stanowiących mapę innej epoki.

One były przypisami do tego, co utraciliśmy. * 19 lipca 1925 roku druzyjscy chłopi z Hauranu zestrzelili francuski samolot. Taki był początek rewolty przeciw Francuzom, którą dowodził legendarny bohater Sultan Pasza al-Atrasz. Walki trwały dwa lata, przetaczając się jak przypływ i odpływ przez Syrię i Liban, a dla Mardż Ujun i Bliskiego Wschodu miały się okazać przełomowe. W całym regionie inflacja pochłonęła oszczędności z okresu po I wojnie światowej. Przez co najmniej trzy lata susza pustoszyła Hauran i inne okolice, niszcząc spichlerz kraju, rozciągający się do Damaszku, Mardż Ujun i jeszcze dalej. Wyschły źródła i studnie. Całe wsie w Hauranie się wyludniły. Plony były nędzne, podniesiono podatki, zdawało się, że sama przyroda spiskuje przeciw ludziom. Szczególnie sroga była zima. W takich warunkach, pod ciężką ręką francuskiej władzy kolonialnej, szybko się zrodził gniewny narodowy resentyment, z jakim ma do czynienia prawie każda obca okupacja, jakkolwiek byłaby łagodna. A francuska nie była. Po strąceniu samolotu groźny Sultan Pasza pomaszerował przez Hauran. Ludzie zbierali się wokół charyzmatycznego wodza. W ciągu kilku tygodni stworzył dziesięciotysięczną armię w regionie liczącym nie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Rekrutowała się nie tylko spośród Druzów, jego współwyznawców. Beduini, chłopi, dezerterzy z Legionu Syryjskiego i bezrobotni też brali udział w rajdach. Jeden z kronikarzy z Mardż Ujun entuzjastycznie oceniał armię Sultana Paszy na milion ludzi. „W każdej wsi, do której wkraczał, witano go z radością” – pisał. Francuzi w odpowiedzi palili i plądrowali sympatyzujące z nim wsie, przez co dostarczyli sprawie narodowej jeszcze więcej rekrutów. Mężczyźni należący do jednego wyznania – na przykład muzułmańscy Beduini – słuchali rozkazów druzyjskich chłopów. Poparcia udzielali chrześcijanie, choć w większym stopniu prawosławni niż katolicy. Niektórzy chwycili nawet za broń i walczyli po stronie Sultana Paszy. A potem, w jednej chwili, ta arytmetyka uległa zmianie. Gdy rewolta się rozszerzała, rebelianci wysłali oddział liczący trzystu ludzi pod dowództwem

Hamzy ad-Darwisza, który z Hauranu przez pokryty już śniegiem Hermon przybył do Wadi at-Tajm i w listopadzie 1925 roku wkroczył do Hasbajji. Według jednego z kronikarzy bojownicy zostali zaproszeni na obiad w Ibl asSaki, zamieszkanej przez Druzów i chrześcijan miejscowości przy drodze wiodącej z Hasbajji, niedaleko Mardż Ujun. Gdy tam zmierzali, zdarzył się afront, który wywołał wojnę. Jeden z rebeliantów kazał chrześcijaninowi z ka*wkaby odłożyć broń. „To do ciebie nie pasuje” – miał podobno powiedzieć. Wywiązała się bójka, a rewolta, która, przynajmniej w oczach cytowanego kronikarza, miała dotąd narodowy charakter, stała się konfliktem wyznaniowym – chrześcijanie stanęli do walki z Druzami. Kiedy się zakończyła, było już po masakrze maronickich mieszkańców ka*wkaby dokonanej przez Druzów. Raz na zawsze określiło to stosunki między tymi społecznościami. Przed końcem roku francuskie samoloty zbombardowały Hasbajję, a w grudniu Francuzi na powrót zdobyli miasto. W kolejnym roku rewolta została stłumiona, straty były ogromne. Francuzi, przedstawiając swoich osmańskich poprzedników jako zwyrodniałych orientalnych filistrów, a powstańców jako zbójów i wojowniczych feudalnych górali, wyrządzili własnej reputacji niepowetowane szkody. Ich siły, zbieranina legionistów, marokańskich spahisów i nieregularnych oddziałów czerkieskich, grabiły i niszczyły wsie. Według niektórych szacunków zabito sześć tysięcy rebeliantów, a ponad sto tysięcy ludzi straciło dach nad głową. Głód zagrażał nieustannie. Gdy działania wojenne powoli dobiegły końca, Wielka Syria pozostała pod okupacją pięćdziesięciotysięcznej francuskiej armii. Lewant, jaki znał Isber Samara i jego pokolenie, zanikał niczym słabnący wiaterek. – Kiedy w Dżudajdzie było najlepiej? – zapytałem doktora Chajrallaha. – Przed 1975 rokiem – odpowiedział niemal bez namysłu. Roześmiał się. – Od tamtej pory nigdy nie było dobrze. Doktor Chajrallah ofiarował się, że pomoże mi zaprojektować teren koło

domu. Wyprawiając się za rzekę Litani do Dżibszitu, słynącego ze szkółek roślin, zawsze wyjeżdżaliśmy z Mardż Ujun wcześnie, około wpół do ósmej rano. Podczas tych wyjazdów po rośliny zaprzyjaźniłem się z doktorem Chajrallahem. Onieśmielał mnie od pierwszego spotkania. Mówiąc po prostu, był człowiekiem, jakim sam chciałem być, ale obawiałem się, że nigdy to nie nastąpi – łagodnym i miłym, z zasadami, zawsze ciekawym świata. Nie miał problemu z dokonywaniem wyborów; w pełnym życiu łatwiej dostrzec drogę prowadzącą naprzód. Czułem się w jego obecności onieśmielony. Za bardzo chciałem wywrzeć wrażenie, za bardzo się pilnowałem, żeby kogoś nie urazić. Sądzę, że przesadzałem z podziwem dla niego. Nie spieszyliśmy się podczas naszych wypraw, z dala od terminów narzucanych przez budowę czas nie był już tak nieubłagany. Nasze rozmowy wędrowały przez krajobrazy, zahaczając o kwiaty i muzykę, Asada i Iran oraz mistrzów arabskich instrumentów strunowych, od Mohammeda al-Kasabdżiego do Abbuda Abd al-Ala. Krajobraz buchał kolorami, które jeszcze kilka tygodni wcześniej dopiero się nieśmiało zapowiadały. Doktor Chajrallah obserwował szczodrość swojej ulubionej pory roku. Po żółtej barwie żarnowca, endol, miała się wkrótce pojawić bardziej wyrazista żółtość szczodrzenicy, wazzal. Anemony, szakaik an-nu’man, o delikatnych odcieniach czerwieni i fioletu, rosły wszędzie, a obok nich widniała nieskalana biel rumianków, okhowan. Woni żadnego z tych kwiatów doktor nie mógł poczuć, bo kilka lat wcześniej stracił węch. Dziki szpinak, już niejadalny, rozpościerał przy ziemi swoje czerwone kwiecie. Skręciliśmy, kierując się ku rzece płynącej w dole. – Widzisz to wzgórze? Przed wojną było takie piękne. Porastały je drzewa migdałowe. O tej porze wszystkie kwitły, wszędzie było biało – powiedział Chajrallah. Przyjrzał się uważniej. – Coś z tych drzew jeszcze pozostało, widzisz? Z początku nie zauważyłem, ale gdy wytężyłem wzrok, pojawiły się – pnie, nie wyższe niż trzydzieści centymetrów nad ziemią, wciąż jeszcze osmalone. – Całe to wzgórze było w migdałach. Przed wojną, ja’ni. Szkółki, należące do najlepszych w Libanie, leżały w pobliżu wzgórza,

obok chaotycznie rozrzuconych zabudowań z betonu, ni to wiejskich, ni miejskich. Doktor Chajrallah, swoim zwyczajem, dokonywał rozważnych zakupów. Największym była chyba irga, z której chciał zrobić bonsai. Ja, jak można się było spodziewać, nie byłem taki powściągliwy. Podczas tej wyprawy i następnych kupiłem drzewka cytrusowe – klementynkę, cytrynę i pomarańczę odmiany Abu Surra („ojciec pępka”) oraz tak zwane lawzijjat – śliwę, morelę i brzoskwinię. A także hibiskusy, rododendrony, róże, gardenie, wisterie, bugenwille i wiciokrzew. Znalazłem trzy odmiany jaśminu. Była też sosna, roślina z Indonezji zwana asz an-nahl oraz cała masa innych, których nazw nigdy nie zapamiętałem. W języku arabskim są dwa określenia ogrodu (a być może o wiele więcej). Dżunajna to taki większy, czasem wymagający zatrudnienia ogrodnika; nie obejdzie się bez odpowiedniej ilości wody, przycinania i pieniędzy. Mniejsza wersja, właściwie działka, czasem zarośnięta, to hakura. Ja, pomimo ambicji w innych dziedzinach, miałem ten drugi rodzaj ogrodu – związane z nim aspiracje zawsze przerastały jego potencjał. W tej kwestii każdy, z wyjątkiem doktora Chajrallaha, wypowiadał się z pewnością siebie. – Musisz je w tym tygodniu posadzić! – wołał George niecierpliwym tonem. Nie było miejsca na elastyczność, na podważanie autorytetu tego kamieniarza. Albo posadzę w tym tygodniu, albo rośliny czeka nieuchronna śmierć. Taki los. Każdy miał coś do powiedzenia. Zdaniem Toamy powinienem zasadzić oliwki blisko domu, żeby owoce nie spadały na ulicę. George chciał, żebym zostawił miejsce na pomidory. Sanaja, żona Toamy, martwiła się, gdzie będzie mogła uprawiać pietruszkę. Jednomyślni byli tylko w kwestii sarwu. Sarw to wysokie, smukłe drzewo iglaste podobne do cyprysu. Mając przed oczami pocztówkę przedstawiającą włoską willę, wyobraziłem sobie, że posadzę je wzdłuż kamiennego muru. Będą wyglądać dostojnie, myślałem. To profanacja, odparli. Wkrótce się dowiedziałem, że w Libanie sarw sadzi się zwykle wokół cmentarzy; protesty były coraz bardziej gwałtowne. Kuzyni pierwsi wzdrygnęli się na mój pomysł. Kiedy się tłumaczyłem, powiedzieli, żebym – skoro już muszę – zasadził jedno, a resztę przekazał miejscowemu

kościołowi. To samo mówił George – można je sadzić tylko koło cmentarza – a także wszyscy inni na budowie, od hydraulika do Malika. Nawet Abu Jean wyraził swój pogląd: „Starzy ludzie powiadają, że jeśli zetniesz sarw, ściągniesz na siebie śmierć. Albo nie będziesz miał dzieci. Haram. To nie uchodzi. Nikt ich nie sadzi koło domu”. A jednak za podjazdem, na podwórzu sąsiada, rosło sobie takie drzewo. Wskazałem na nie nieśmiało. – On jest opóźniony w rozwoju – odparł gburowato Abu Jean. Sam ogród nie był jednak dziełem przypadku. Stworzył go doktor Chajrallah, jedyny człowiek, którego naprawdę słuchałem, gdy byłem zajęty. Ilekroć mówiłem ludziom na budowie, że przyjdzie do nas doktor Chajrallah, bo hakura stała się ogrodem, reagowali nadzwyczaj spokojnie. Ktoś się wyprostował, ktoś inny wsunął koszulę w spodnie. Abu Jean wyjmował papierosa z ust, po czym użalał się nad chorobą doktora Chajrallaha. Kiedy Chajrallah podjechał swoim szarym mercedesem, słońce chyliło się już ku zachodowi. Wszyscy tytułowali go hakimem, doktorem, a witali niemal ze czcią. Szedł powoli w naszym kierunku w swoim szarym irlandzkim kapeluszu, szarych spodniach i czarnych butach ze skóry, stroju zbyt formalnym do pracy w ogrodzie. Niósł jak zwykle piłę i dwa sekatory. Abu Jean pospieszył nam na pomoc. Starszy o dziesięć lat od doktora Chajrallaha, był wciąż od niego silniejszy. Zaczęliśmy od śliwy, co do której – bez względu na mą stronniczość – musiałem przyznać, że rodziła jedne z najdelikatniejszych, najsłodszych owoców, jakie w życiu jadłem. – Trzeba oczyścić wnętrze korony, żeby nadać jej kształt kielicha – powiedział doktor Chajrallah. Obszedł drzewo, przyglądając się każdej gałęzi z osobna, potem spojrzał z innej perspektywy, jak na portret w galerii. – Tę chcę zachować – stwierdził, wskazując większą gałąź – a tę mógłbym usunąć. Przerwał i pokręcił głową. – Może w przyszłym roku. Nigdy nie sprawiał wrażenia, że uważa się za umierającego. Z tego, co mówił, zawsze wynikało, że ma przed sobą życie. Zabierał się do pracy, próbując, jak wyczułem, przekazać swoją wiedzę. Chciał wykonać tę pracę,

jak należy. I żebym ja wykonał ją, jak należy. Było to ważne, był to rodzaj etyki, właściwe ćwiczenie ducha. Zapytałem go, jak się tego nauczył, a on jak zwykle nie przypisał sobie zasługi. „Kwestia praktyki” – odparł. Przez siedem czy osiem lat obserwował ogrodników przycinających jego i cudze drzewa, teraz miał już pojęcie, na czym to polega. Do małych gałązek zabierał się od razu. Większe analizował – przypatrywał się, pod jakim kątem rosną, jak są rozmieszczone, jak się mają do innych gałęzi. „Ta ciąży ku dołowi, więc ją skrócę” – orzekł. „Ta nie będzie owocować” – zawyrokował, wskazując na inną. – Teraz ja będę inżynierem, a ty robotnikiem – powiedział z uśmiechem i zacytował przysłowie: „Nie ucz swojego syna. Niech uczy go życie”. Na skraju muru, przy słupie elektrycznym, rósł krzak, który od czasu do czasu podlewałem, ale zwykle zaniedbywałem. Doktor od razu poznał, że to rozana. Zerwał listek i podsunął mi – zapach był cudowny. Pokręciłem głową, czując aromat intensywny jak perfumy i tak przenikliwy, że niektórzy dodają liście tej rośliny do herbaty. Doktor uklęknął, wbijając czubki butów w ziemię, i zaczął przycinać krzak. Jego ruchy były szybkie, ale medytacyjne, wkrótce zaczął pogwizdywać ludową piosenkę o tym samym tytule, co nazwa rośliny, po czym przytoczył wers: „O Rozano, jakaż ona piękna”. W następnych tygodniach doktor Chajrallah często przyjeżdżał do ogrodu. Kiedy już przyciął śliwy, pomagał mi przy drzewach owocowych, które niedawno zasadziłem. Pewnego razu po powrocie z terapii przeciwnowotworowej w Bejrucie wydawał się zmęczony. Chodził trochę wolniej, ociągał się ze wspinaniem się na wzgórze czy wejściem na schody. Niechętnie witał się z ludźmi, ale drzew i krzewów doglądał jak artysta. Przy okazji każdej wizyty przynosił coś do ogrodu i przedstawiał nowy pomysł na nadchodzący czas. Najbardziej przypadła mi do serca lagerstremia, której kolory zmieniały się wraz z porami roku, oraz passiflora, czyli kwiat Męki Pańskiej, nazwany tak przez szesnastowiecznych hiszpańskich misjonarzy w Ameryce Południowej, bo jej kwiat przywodził im na myśl ukrzyżowanie Chrystusa. Korona kwiatu była aureolą lub koroną cierniową, pylniki – Jego ranami, szyjki słupków gwoździami, a pięć płatków i pięć działek kielicha

symbolizowało apostołów, bez Judasza i Piotra. Innym razem przyniósł asparagus ze swojego ogrodu i dwie butelki truska*wkowego wina, które nastawił w minionym roku. Wkrótce potem dał mi różne kaktusy – miał ich pełno w domowej szklarni. Powiedział, że już zaczął konstruować sadzarkę, żeby następnej zimy hodować truska*wki. W najbliższych miesiącach miał zamiar robić wino ze słynnych czereśni z miasteczka Szeb’a. Spędzałem w ogrodzie mnóstwo czasu, czasem z doktorem Chajrallahem, a czasem sam. Codziennie obchodziłem rośliny po kilka razy, obserwując, jak wyrastają róże, jak śliwki i brzoskwinie pojawiają się na drzewach, które zasadziłem zaledwie kilka tygodni wcześniej, jak z kępy przesadzonych do ogrodu dzikich tulipanów wschodzą kwiaty, a na winorośli, która sprawiała wrażenie martwej, pojawiają się pączki. Petunie się ukorzeniły, wiciokrzew też. Rododendron wydał zachwycające fioletowe kwiaty, a jaśmin obsypał się białym i różowym kwieciem pachnącym tak mocno jak rozana. Na oliwkach było pełno pączków, a dwa z trzech granatów, które podarował mi Cecil, przeżyły i wypuściły po kilka liści. Nauczyłem się szanować ogród, gdzie obowiązywały określone rytuały i robiło się to, co należy. Nieodzowna była cierpliwość. W milczeniu było odkupienie. Pory roku pokrzepiały. Uświadomiłem sobie, że ogród ma uzdrawiające działanie. Stare zdjęcie Isbera Samary zrobione dawno temu, zimą 1926 roku, jest zamazane i wyblakłe. Przypomina raczej obraz ze snu niż dzieło fotografa. Isber, patrzący przed siebie, odziany jest w swoje najlepsze ubranie. Pasuje do roli zaim al-hara, miejscowego dżentelmena, w spływającej do kostek diszdaszy utkanej z wełny pochodzącej z syryjskich stepów. Abaja byłaby zbyt prowincjonalna, nieodpowiednia dla człowieka, za jakiego Isber się uważał. Europejska marynarka świadczy o nawiązanych w pracy lub przy okazji budowy domu kontaktach z wielkim światem – z ludźmi, którzy przywozili Isberowi z Hauranu samne czy ghi i zbierali tam pszenicę, z marsylskimi kupcami, od których nabył czerwone dachówki, z Włochami, którzy sprzedali marmur na posadzkę w jego liwanie.

Bahidża siedzi na krześle obok Isbera, a odległość między mężem a żoną przywodzi na myśl powściągliwość w okazywaniu uczuć, typową dla ich kontaktów w miejscach publicznych, a może i na osobności. Strój Bahidży jest prosty, jak można się było spodziewać; żaden ścieg nie zwraca na siebie uwagi. Suknia, jak przystoi, sięga do kostek, rękawy zakrywają przeguby. Ma na sobie wełniany żakiet wysokiej jakości, jakie w tamtej epoce lubiły silne, konserwatywne kobiety – bez żadnych ozdób czy dodatków. Jedyny ozdobnik, na jaki sobie pozwoliła, to chusta, mandil, luźno zarzucona na głowę. Drobny wzór kwiatowy zagęszcza się na jej obszyciu. Kwiaty mają barwę fioletową, jak te, które wiosną porastają zbocza wzgórz w kraju, gdzie Bahidża spędziła całe życie. Jej ręce, które tyle się napracowały, skrzyżowane są na podołku, może wdzięczne za chwilę odpoczynku. Czy było to zdjęcie pożegnalne? Nie. Tyle zostało z rodziny po wyjeździe trojga dzieci. Nie ma Nabiha. Tylko młodsze dzieci otaczają rodziców. Nadżib, najmniejszy, młodszy od Nabiha o dwanaście lat, stoi za Isberem i Bahidżą, wygląda na wystraszonego, ale się uśmiecha. Niedopasowany garnitur wisi mu na ramionach, a biała koszula zapięta jest do samej góry. Oczy ma już zamyślone, ale mimo melancholijnego spojrzenia zasłynie jako jeden z najprzystojniejszych mężczyzn w mieście. Nie ma Nabihy. Ratiba, najbardziej chyba utalentowane dziecko Isbera i Bahidży, stoi obok ojca, trzymając rękę na jego lewym ramieniu. Jest w tym geście coś opiekuńczego, jak gdyby wiedziała, o kim ojciec myśli, kiedy fotograf wykonuje swoją pracę. Pod pewnymi względami ta młoda dziewczyna spełnia oczekiwania. Ratiba ucieleśnia styl matki. Ma na sobie prostą spódnicę, bluzę i wełniany żakiet, ale do tego kilka ozdób. Na kieszeni udrapowana jest kokarda. Długi sznur pereł jest bezpruderyjnym świadectwem zamożności, z jakim Bahidża nigdy nie czułaby się dobrze. Umalowane szminką usta i podkreślone tuszem oczy sugerują nie tylko pełnoletność, ale może i zapowiadają bunt w najbliższych latach. Jeśli Ratibie starczy siły ducha. Może to ona przerwie milczenie kobiet z rodu Samarów. Nie ma Raify. Hoda, najmłodsza, siedzi na stołku u ojcowskich kolan. W jej twarzy jest echo spojrzenia Isbera i oczu matki. Włosy, trochę niedbale przewiązane

wstążką, ma najjaśniejsze z całej rodziny. Ubrana w płaszcz z miękkim białym kołnierzem, trzyma bukiet białych kwiatów, opadający prawie do jej sznurowanych bucików. Wszyscy Samarowie patrzą w obiektyw, urządzenie trochę onieśmielające tych, co przed nim stoją. To rodzina, która już wie, że nie ma gwarancji, by to, co dziś obiecano, jutro się ziściło. To rodzina, która się nauczyła, że w każdej chwili może się zdarzyć niespodziewane. Czego Isber Samara, jak sam sądził, nauczył się na tym świecie? Z czego był dumny – z domu krytego czerwoną dachówką, o korytarzach prowadzących w przeszłość, do lepszych czasów? Z dzieci, które się wokół niego zebrały? A może z tamtych, które wiodą życie w innym, bezpieczniejszym miejscu? Podarował im życie w Ameryce, kraju, o którego podboju być może sam by marzył, gdyby nie to, że dni mozołu i podróży miał już za sobą. Isber Samara nie zobaczył Ameryki. Rok po zrobieniu tego zdjęcia, 29 stycznia 1928 roku, mój pradziadek zmarł w wieku pięćdziesięciu czterech lat. Zapalenie płuc, na które zapadł, przypisywali przewianiu – tamtej zimy w Mardż Ujun wyjątkowo silnie wiało. Pewnie tak właśnie było, bo Isber wiele razy podczas swoich podróży zmagał się z wichurą rozsypującą pszenicę, gdy jechał i wracał z Hauranu, który nie był już jego Hauranem.

15. Głupi kot

Pod koniec lutego do libańskich wybrzeży dobił USS Cole i pozostał tu przez dwa miesiące, by zamanifestować, jak określił to amerykański rząd, poparcie dla rządu, którego prawomocność kwestionował Hezbollah wraz ze swoimi sprzymierzeńcami. Bez względu na to, jak naprawdę się sprawy miały, przybycie okrętu wywołało falę autorytatywnie formułowanych spekulacji – to ulubi ona tutejsza rozrywka. „USS Cole płynie do Libanu; można spodziewać się najgorszego” – głosił tytuł w jednej z gazet. To akt terroru, pisała gazeta opozycji. Zdawało się, że w ciągu następnych dni i tygodni każdy gotował się na nieoczekiwane. „Pilne” – taki SMS dostałem, kiedy siedzieliśmy razem z As’adem, Szibilem i jego przyjacielem Simonem Diabem. „Ambasada Arabii Saudyjskiej w Bejrucie prosi swoich obywateli, zwłaszcza rodziny, żeby opuścili Liban”. Godzinę później, kiedy jedliśmy kolację składającą się z leszczy przyrządzonych przez As’ada, przyszedł następny SMS : „Ambasada Kuwejtu w Bejrucie prosi swoich obywateli, żeby jak najszybciej opuścili Liban”. Simon, niezwykle pomysłowy blagier, który zawsze utrzymywał, że jest wtajemniczony w sekrety Hezbollahu, Izraela, Organizacji Narodów Zjednoczonych, Stanów Zjednoczonych i Francji, ostrzegł, że Hezbollah kopie pod Hermonem tunel iście faraońskich rozmiarów, prowadzący do Izraela. To dosłownie droga do wojny, szepnął. – Jeszcze parę miesięcy, a wszystko pieprznie – stwierdził. Na dowód, że mówi prawdę, ujawnił mi, że hiszpańscy żołnierze z oddziałów ONZ, stacjonujących w pobliżu Mardż Ujun, kładą się spać w butach, gotowi do nieuchronnej walki. – Żyjemy w ciągłym napięciu – dodał.

Szibil i As’ad, pokrewne dusze, byli dla siebie towarzyszami podróży, uwydatniali wzajemnie swoje cechy. Razem snuli wspomnienia, wyimaginowane i nie tylko. Od tej pory prawie za każdym razem, gdy wieczorem wpadałem do As’ada, zastawałem u niego Szibila. Z czasem to pomogło. As’ad, owładnięty żądzą zemsty, wciąż układał plany wendety. Nie posłuchałby moich banałów o nadstawianiu drugiego policzka. Zmęczyły go moje propozycje wspólnego wypadu na ryby. (Nigdy niczego nie złapaliśmy). Chciał czegoś innego: współczucia. Szibil to rozumiał. Pewnego wieczora, wkrótce po naszej kolacji z Simonem, As’ad wrócił do opowieści o tym, jak go oszukali, przedstawiał ją jak grecką tragedię, okraszoną frazami o złodziejskich obyczajach jego rodziny. Wyczerpany, nie miałem już nic do dodania. Szibil miał. „Dopieprzysz im, jak Bóg da, As’adzie” – powiedział jak najbardziej współczującym, zatroskanym tonem. Było to wezwanie do walki, wypowiedziane czule i słodko, jak w rozmowie między kochankami. Szibil jeszcze łagodniej powtórzył: „Dopieprzysz im, jak Bóg da”. As’ad skinął głową, rozkoszując się samą myślą. Chyba byli jednak za bardzo podobni do siebie, i niebawem ograniczoność tego miasta skaziła nawet ich przyjaźń. Przyczyniły się też do tego słabostki As’ada, a konkretnie nieustający żal do rodziny i w dużym stopniu do wszystkich innych. „Mam nadzieję, że o mnie tak nie mówi” – powiedział mi Szibil. „Jeśli o własnej kuzynce opowiada, że jest kurwą, to mnie też nie oszczędzi”. Siedzieliśmy u Szibila, zabijając czas. Nikogo nie oszczędza, ani jego, ani mnie, powiedział. I rzeczywiście, As’ad poskarżył się, że ciągle się spóźniam. Pokręciłem głową. „Jesteśmy w Dżudajdzie. Jak można się spóźnić w mieście, gdzie nie ma co robić ani dokąd pójść?”. – Nie jestem w Dżudajdzie – odparł Szibil bez związku, swoim zwyczajem. – Wiesz, co, do cholery, mam na myśli? Przeżyłem tu dwadzieścia pięć lat i nadal nie jestem w Dżudajdzie. Nasypał mi lodu do szklanki, postawił ją przede mną na koślawym cynowym stoliku przy kanapie. Poszedł do sypialni, skąd przyniósł butelkę grant’sa, wypełnioną mniej więcej w jednej piątej. „Polej whisky” – polecił

po arabsku. Rozmawialiśmy jeszcze przez kilka minut. „Hutt, hutt whiskey”. – Nie wiem, co z tym As’adem – powiedziałem. Kilka dni temu zaprosiłem As’ada, który wciąż odkładał wyjazd, na obiad do restauracji Abu Szarbela, bezpretensjonalnego lokalu w ładnej okolicy w zakolu Litani. Skarżył się na muchy, oznajmił mi, że przepiórka, którą jadł facet przy sąsiednim stoliku, jest lepsza niż wszystko, co jemu podano, rybę na swoim talerzu skubał z obrzydzeniem i użalał się, że wokół jest tak brudno. Tylko to ostatnie mnie zaniepokoiło. Kiedy jedliśmy, obok stolika przebiegła mysz. Żona Abu Szarbela puściła się za nią w pogoń, dopadła i zręcznie rozdeptała. Podniosła zdeformowane ciałko tymi samymi szczypcami, którymi przedtem przewracała na grillu naszego pstrąga. Odwróciłem się, zanim zdążyłem zobaczyć, gdzie je odłożyła. Lepiej nie wiedzieć, pomyślałem sobie. To zdarzenie stało się głównym tematem rozmów As’ada przez następne dni, a Szibil usłyszał tę historię kilka razy. – Zawsze, gdy się z nim je, opowiada o chara, gównie – powiedział Szibil. – O zafajdanych majtkach, brudzie między palcami, cholernym gównie. – To bywa obrzydliwe – przytaknąłem. – Zapytałem go kiedyś: po co o tym gadasz przy jedzeniu? Myślałem, że jest zabawniejszy. Ale nie. Tylko wpędza człowieka w depresję. Mam dość własnych zmartwień, mógłbym je przez tysiąc lat rozdawać. Nie potrzebuję więcej. W następnych tygodniach As’ad jeszcze bardziej sposępniał. Postanowił zatrzymać swój dom, który tak go unieszczęśliwił, ale on sam nie mógł już zostać w Mardż Ujun. Tym razem mówił serio. Za parę tygodni wyjeżdżam, powiedział mi. Dlaczego tak szybko? – zapytałem. – Muszę – odparł. – Czuję się stary, zmęczony, wkurzony, mierzi mnie to wszystko. Resztę niedługiego już pobytu w Mardż Ujun As’ad spędził na fantazjowaniu o przyjaciołach czekających na niego w Ameryce. Dede Mraz

i Larry Dahl, powtarzał. Przeciągał samogłoskę w nazwisku Dahla – Daaahl. Powiedział, że kiedy ostatni raz rozmawiali, Larry zapewnił, że wszyscy w Wisconsin za nim tęsknią. „Codziennie ktoś pyta: gdzie jest As’ad? Gdzie As’ad?”. Tak naprawdę napawał się jednak tym, co miało nastąpić – wydadzą kolację, rozpalą grilla, będą patrzeć na przebiegające jelenie. „Kiedy znajdę się w Ameryce, będzie ekscytująco. Bardzo. Wydamy wielkie przyjęcie, może na sto pięćdziesiąt osób. Nad jeziorem. Jeziorem West Salem”. W tym momencie miałem już tego co*kolwiek dość i zapytałem As’ada, po co w ogóle wyjeżdżał. Spodziewałem się, że udzieli mi sensownej odpowiedzi. Nie udzielił. Utknął między dwoma miejscami: w jednym zawsze miał pozostać obcym, w drugim przestał być tutejszym. Czas i zmiana uczyniły z niego wiecznego podróżnika, który już nigdy nie odzyska spokoju, jak wielu takich, co albo stracili domy, albo przemierzyli świat, ciągle ich szukając. Był jak te siostry u Czechowa marzące o Moskwie, wypatrywał miejsca, które mogłoby utulić jego wielką tęsknotę, nigdy nie znajdywał tego, co nie istniało albo co sobie wyobraził. Czasami odnosiłem wrażenie, że gdziekolwiek spojrzę, widzę tułaczkę As’ada. Nastał ten wieczór, wigilia jego wyjazdu. Poszedłem do niego, kiedy słońce zachodziło, wydał mi się trochę nie w sosie. Stał na ganku, popijając whisky ze szklaneczki, jakiej się używa do araku. „To mój drugi drink” – powiedział. Z wnętrza domu, z nastawionego na cały regulator czerwonego kaseciaka, dobiegała pospolita hiszpańska muzyka. Okna i drzwi były otwarte. Kot As’ada siedział na kocyku, na posłaniu, które pan zrobił mu ze skrzynki na mleko. Karmiony sardynkami, mlekiem i skrawkami mięsa, nieźle się utuczył. – Wspominam dobre czasy – powiedział As’ad, kiedy wchodziłem po schodach. – Muzykę z mojej restauracji. Tęsknię za domem. Zawsze się zastanawiałem, co przez to rozumie. – Muzyka o północy – dodał. Grał ją w nocy, kiedy podchmieleni goście zaczynali imprezować. – Tęsknię za domem – powtórzył. Weszliśmy do środka. Ku mojemu zaskoczeniu powiedział, że denerwuje

się na myśl o powrocie do Ameryki. „Naprawdę nie wiem, co mam zrobić. Wczoraj nie mogłem spać, cały czas o tym myślałem. Tutaj mam dom. W Ameryce nie mam, nie mam już też restauracji. Nie powinienem był jej sprzedawać. Ślepnę. Niełatwo mi wyjeżdżać”. Nie wiedziałem, czy mu współczuć, czy się wkurzyć. Odkąd go poznałem, potrafił gadać tylko o swoich przyjaciołach w Ameryce, o dobrych czasach, jakie tam spędził, o przyjęciach trwających do późna w noc, które odbywały się w każdy, ale to każdy weekend. Teraz się zastanawiał, czy powrót to naprawdę dobry pomysł. Martwił się śniegiem – sześć miesięcy w roku, powtarzał. Planował już, że wróci do Mardż Ujun w sezonie polowań na ptaki. „Może przyjadę tu w grudniu, żeby uciec przed śniegiem. Zobaczę, co zrobię. Niewykluczone, że zajmę się cateringiem. To jakaś możliwość”. – Smutno ci? – zapytałem. – Nie – odparł. Częściowo mu uwierzyłem, częściowo nie. Wyczułem w czasie rozmowy, że się czegoś wypiera. „Denerwuję się, że zostawiam dom” – powiedział. „O to chodzi”. – A co z kotem? – zapytałem, uśmiechając się. Wciąż tu był, kręcił się przy nas – dziki, trochę niepewny, ilekroć na niego spojrzałem, wydawał mi się coraz bardziej spasiony. Toczył pustą puszkę po tuńczyku, którą As’ad zostawił na patio. „Nikt się nim nie zajmie”. Było to stwierdzenie typowe dla As’ada, sfrustrowanego, zniechęconego, zawsze gotowego się poddać. Zapalił winstona i znów spojrzał na kota. „Chciałbym mieć żonę taką jak mój kot”. Sapnął głośno, odchylił się na oparcie krzesła. – Będę tęsknił tylko za tobą i doktorem Chajrallahem. – Naprawdę? Zamyślił się przez chwilę. – I za owcami z tłuszczem przy ogonie, bo takich w Stanach nie ma. Z papierosem przyklejonym do ust zadzwonił kluczami nad głową kota. Próbował zmusić zwierzę do reakcji, pstrykając palcami, a potem wołając: „Chodź tu!”. Kot się nie ruszył. Pomyślałem, że chyba jest wnerwiony. Wygiął grzbiet, okazując rezerwę i podejrzliwość, wyglądało na to, że chce tylko, żeby As’ad zostawił go w spokoju.

– Głupi kot – stwierdził w końcu As’ad. Do As’ada zbliżyło mnie jego poczucie wyobcowania. Podobnie jak on, nigdy nie odczułem – choć tego chciałem – że należę do tutejszej wspólnoty. Kiedy wyjechał, martwiłem się, że moja samotność to spadek po rodzinach na zawsze skazanych na wyjazdy. Martwiłem się, że tak jak As’ad nigdy nie znajdę prawdziwego domu ani w Oklahomie, ani w Maryland, ani w Mardż Ujun. Przypuszczam, że jest to przekleństwo pokolenia, które zawsze szuka czegoś więcej, czegoś lepszego – koszt zbyt dużej wolności. Ale szukamy, czasem nie zdając sobie z tego sprawy. Wiem, że chciałem sam poczuć, czym jest bajt, i właśnie to mnie tutaj przywiodło. Kiedy wiosna zagościła już na dobre, zacząłem się zastanawiać, czy je odnalazłem, tak jak odnalazła je Bahidża. Bahidża, wdowa niewyglądająca na swoje pięćdziesiąt lat, była zamożna. Złoto, które zostawił jej Isber, trzymała nad barwionymi deskami biegnącymi pod dachem. Sumiennie wychowywała dzieci, które zostały – Nadżiba i Hodę. Ratiba, która jako dwudziestopięcioletnia niezamężna córka uchodziła za starą, wkrótce wyjechała za morze razem z Raszidem, młodszym bratem ojca. Raszid, bliski Isberowi wiekiem, zawsze go podziwiał. Zbudował dom koło domu brata, mieli wspólny mur, rozmawiali, siedząc na balkonach wychodzących na Hermon. Po śmierci Isbera Raszid pomagał Bahidży, jak tylko mógł, starając się odgrywać wobec dzieci brata rolę autorytetu i patriarchy. Jednakże po latach, czując, że się starzeje, postanowił pojechać do synów Saida i Kalima, którzy wyemigrowali do Brazylii. Pożegnał się z Farisem, najstarszym bratem, który zdecydował się pozostać w Mardż Ujun jako sąsiad Bahidży, i sprzedał dom Kurbanom, krewnym swojej żony. Czyniąc gest wobec brata, zaproponował, że zabierze do Brazylii Ratibę. Wyszła tam za mąż za jego najstarszego syna Saida. Nigdy nie wróciła do Mardż Ujun. W tych latach tylko Nabih przyjechał z Ameryki, było to w 1931 roku, kiedy od jego i Nabihy wyjazdu minęło ponad dziesięć lat. Przekroczył trzydziestkę i bardzo chciał się ożenić. Zamierzał zostać trzy miesiące, ale

jego pobyt przeciągnął się do prawie trzech lat. Przylegająca do liwanu sypialnia jeszcze długo nosiła jego imię. Bahidża nigdy by się do tego nie przyznała, ale Nabih, najstarszy, zawsze był jej ukochanym synem. Odwzajemniał to ciche, niewypowiadane uczucie, okazując jej szacunek graniczący z czcią. Nabih zabrał owdowiałą matkę, która nigdy wcześniej nie zapuściła się poza Mardż Ujun dalej niż o godzinę drogi piechotą, w podróż do sąsiednich krajów. Najpierw spełnili obowiązek, wybrali się do klasztoru Najświętszej Marii Panny w miejscowości Sajdanaja, ważnego chrześcijańskiego centrum pielgrzymkowego na Bliskim Wschodzie, usadowionego na skalistym wzniesieniu w pobliżu Damaszku. Klasztor, słynący z cudownych uzdrowień i nawróceń, został wzniesiony przez cesarza Justyniana, którego żołnierzom doskwierało pragnienie, gdy brnęli przez pustynię. Jak głosi legenda, cesarz zobaczył w dali gazelę i chciał ją upolować. Kiedy już naciągnął łuk, gazela zmieniła się w promienne światło: była to Maryja we własnej osobie. Nakazała mu zbudowanie w tym właśnie miejscu poświęconego jej kościoła, w miejscu, gdzie według legendy Kain zabił Abla. Justynian wzniósł kościół. Kiedy miał problemy, Maryja objawiła mu się we śnie, znowu pod postacią gazeli, i przekazała plany budowy klasztoru. Wydarzały się kolejne cuda. Nabih w wieku dwóch lat zachorował i o mało nie umarł. Bahidża modliła się o jego uzdrowienie, przyrzekając, że – jeśli syn wyzdrowieje – zabierze go do Sajdanaji. To był jej własny cud. Po trzydziestu latach spełniła obietnicę. Nabih, świeżo przybyły z Oklahomy, niesfornego i nieposkromionego pogranicza, gdzie leżało miasto bijące wszelkie rekordy – jak pisał Woody Guthrie[20] – jeśli chodzi o liczbę „strzelanin, walk na pięści, rozlewu krwi, jaskiń hazardu, rewolwerów, facetów z pałkami i brzytwami”, spędził noc w klasztorze, wśród oświetlonych świecami fresków, w murach słynących z tego, że stały od trzynastu wieków w tym miejscu zamieszkanym przez ludzi od czasu epoki kamiennej. Stamtąd pojechali na dwa tygodnie do Palestyny, odwiedzili Nazaret, Jerozolimę, Betlejem i Grotę Patriarchów w Hebronie, po czym wrócili do Libanu, do o wiele mniej swojskiego Bejrutu. Wyprawiali się kilka razy do odległego o niespełna dwie godziny jazdy samochodem Damaszku, miasta

bardziej kameralnego. Mieszkał tam żonaty już kuzyn Kamal. Jego żona zabawiła się w swatkę i przedstawiła Nabiha rodzicom Adiby ar-Rajjis, dwa razy młodszej od niego. Nabih pamiętał, że pomyślał wtedy: piękna. Ale niepokoił się: „jest za młoda. Co ja z nią zrobię?”. Wkrótce uległ perswazjom i poślubił ją. Podczas wesela, które odbyło się w wigilię Bożego Narodzenia w 1933 roku, Bahidża, nigdy nieskora do zabaw, denerwowała się, że weselnicy tańczący do późna w noc dabke[21] w liwanie porysują albo połamią marmury, które tego dnia wypolerowała. Nabih i Adiba, w siódmym miesiącu pierwszej ciąży, wyjechali w 1934 roku. Wiózł ich szofer, który tak bardzo lubił śpiewać, że przygrywał sobie na klaksonie jak na perkusji. Bahidża cierpiała w milczeniu, kiedy wyjeżdżali.

16. Sitara

Mardż Ujun, tak jak dom Isbera, miało swoje tajemnice. Miała je też każda tutejsza rodzina. Wkrótce po przyjeździe, podczas obiadu z Karimem i jego przyjaciółmi, nad rzeką Hasbani, poznałem słowo masturin. Wśród gości była Basima Eid, urocza pani po siedemdziesiątce, nadal niezwykle piękna, i to ona wspomniała mi o tym wyrazie. Teraz żyła na emigracji, głównie u córki w Nowym Jorku, i pogardzała konwencjami. Nawet w towarzystwie żarliwych chrześcijan, uważających pobożność za oznakę pozycji społecznej, bez skrępowania oznajmiała, że szanuje Chrystusa, ale nie ma czasu na rozmowy o jego boskości ani o tym, czy naprawdę czynił cuda. Nie mniej ekstrawaganckie były jej poglądy na wojnę domową. „Brak mi jej” – powiedziała mi, wcale nie ironicznie. „Cieszę się, że przez nią przeszłam. Wzbogaciła nas. Widzieliśmy rzeczy, o jakich ludziom w Stanach nigdy się nie śniło”. Amerykanom, wśród których zamieszkała, brakowało także innych swojskich cech. Wszystko dałoby się o nich powiedzieć, tylko nie to, że są masturin, stwierdziła Basima. Najwierniejsze tłumaczenie tego słowa to „zachowujący prywatność”, ale ma ono wiele znaczeń. Pochodzi od arabskiego rdzenia zawierającego w sobie znaczenia „zakrywać”, „zasłaniać”, „ukrywać”, „maskować”. Z odpowiednim przyimkiem może oznaczać „osłaniać”, „strzec” lub „ochraniać”. W określeniu tym jest odrobina dumy, a może i ambicji. Jeśli ktoś ugrzązł w nieszczęśliwym małżeństwie – wyjaśniała Basima – nikt się o tym nie dowie. Nikt nie skarżył się na kłopoty pieniężne, nie zwierzał ze słabości, nie przyznawał do niepowodzeń, żeby za wiele nie wyjawić. Pozostawali masturin. Sekrety, zakopane w ziemi albo szeptane na ucho, ukrywano. Tak było z tymi, którzy stworzyli diasporę z Mardż Ujun, osiedlając się w Oklahomie i Teksasie. Jak stare zdjęcia poplamione wodą albo

pomarszczone jak dziecięca dłoń, tylko tyle ujawniali światu. Mało mówili o przeszłości. Zawsze była jakaś sitara, zasłona, sekrety skrywali pod maską obyczajów i tradycji, które ze sobą przywieźli – wszystkich tych beduińskich koncepcji wstydu i honoru. Kiedy Raifa przyjechała do Ameryki, zdążyła już tam powstać imigrancka społeczność. Z upływem lat krążyło coraz więcej historii o tych imigrantach. Pewnego Libańczyka wsadzili w Marsylii na niewłaściwy statek. Dopiero po dwóch latach zorientował się, że jest w Australii, a nie w Stanach Zjednoczonych. W 1907 roku przybyło do Ameryki prawie sześć tysięcy lewantyńskich imigrantów, a w 1913 i 1914 ponad dziewięć tysięcy. Imigracja zmniejszyła się podczas I wojny światowej, kiedy spustoszenie siał seferberlik, przymusowy pobór do wojska, ale później znów wzrosła, osiągając apogeum w 1921 roku. Wjechało wtedy pięć tysięcy stu pięciu przybyszów z Lewantu. Raifa i jej rodzeństwo imigrowali rok wcześniej. Wrogie nastroje, podszyte ksenofobią zawsze obecną w historii Ameryki, doprowadziły do przyjęcia restrykcyjnych aktów prawnych. Ustawa kwotowa z maja 1921 roku zezwalała na wjazd do Stanów Zjednoczonych zaledwie ośmiuset osiemdziesięciu dwóm Syryjczykom. Ustawa o imigracji z 1924 roku ograniczyła ich liczbę do stu. Pierwszy opuścił Mardż Ujun Eid al-Churi, który jako domokrążca przebył drogę z Nowego Jorku do Oklahomy, będącej wówczas pograniczem, jak każde inne miejsce w Ameryce. Wielu osadników pokładało w niej nadzieje, kusiły ich między innymi tania ziemia i bogate złoża węgla na terenach zamieszkanych przez indiańskie plemię Czoktawów, gdzie w latach I wojny światowej górnictwo osiągnęło szczyt rozwoju i gdzie wyrosło mnóstwo miast nazwanych na cześć właścicieli i dyrektorów kopalń: Haileyville, Dow, Wilburton, Adamson, Alderson i Phillips. Dzięki ropie naftowej, która po raz pierwszy trysnęła z szybu o nazwie Nellie Johnson – na znanym obrazku jego drewniane rusztowanie wydaje się malutkie w porównaniu z czarnym pióropuszem wytrysku – powstawały w Oklahomie miejscowości rozkwitające równie szybko, jak potem upadały, a ich

mieszkańcy – jak się wyraził Woody Guthrie, który żył w jednym z takich miast – zostali „spłukani, wkurzeni i z nożem w kieszeni”. Niewielu libańskich imigrantów pracowało wtedy w kopalniach i przy wydobyciu ropy, większość trudniła się drobnym biznesem, otwierała sklepy spożywcze i przemysłowe, tkając merkantylny gobelin młodych miast, dopóki miasta te trwały. George Szahdi po przybyciu do Stanów został nawet naczelnikiem poczty, a w 1898 roku, dając wyraz nostalgii, nazwał urząd pocztowy „Syria, Oklahoma Territory”. „Syria”, sezonowa jak imigranci, została zamknięta 31 lipca 1907 roku. Mardż Ujun stopniowo się zacierało, stając się tylko wspomnieniem. Cecil wrócił do Mardż Ujun w kwietniu po raz pierwszy po tym, jak opublikował w lokalnym magazynie replikę na mój artykuł w „Washington Post”. Do tej pory nauczyłem się już nie poruszać tego tematu. Nie dlatego, żeby Cecil się wstydził tego, co napisał albo, uchowaj Boże, czuł z tego powodu zażenowanie. Sprawiał wrażenie, że z przyjemnością wspomina w mojej obecności, jak bardzo nie spodobał mu się mój materiał o mieście. Zawsze będzie mnie prześladować, oznajmił pewnego razu, delektując się własnymi słowami. Innym gościom tłumaczył, że przyjechałem tu w środku zimy, kiedy Mardż Ujun zapada w sen, że rozmawiałem z niewieloma ludźmi, a ci, z którymi rozmawiałem, byli źle poinformowani. Nie dostrzegłem potencjału i perspektyw miasta, które odrodzi się, kiedy tylko nastanie prawdziwy pokój. Nigdy nie podjąłem dyskusji z Cecilem, którego uważałem za przyjaciela. Dobrze już wtedy wiedziałem, co znaczy szacunek, i ostrożnie wybierałem pola konfrontacji. Cecil lubił powtarzać, iż jest na tyle stary, że może się wypowiadać, jak tylko mu się podoba. Ja byłem na tyle młody, że nie mogłem. Spotkaliśmy się na niedzielnym obiedzie w lokalu, który ze względu na rustykalny wystrój nazwaliśmy Szwajcarskim Chalet. Przy obiedzie Cecil zdenerwował się, że kelner nie od razu przyniósł sztućce. „Nie jesteśmy Beduinami” – powiedział żonie właściciela, dorodnej kobiecie, której uroda

oparła się upływowi lat. Od czasu do czasu gubiłem wątek rozmowy: wspomnienia Cecila z Tunezji, premiera filmu jego wnuka w Nowym Jorku, na którą się wybierał, bardzo brytyjski mąż jego córki oraz kryzys – ten wiecznie obecny kryzys – w Libanie, z każdym dniem przybierający na sile. „Nazywam to teatrem absurdu” – stwierdził Cecil. Wszystko to jednak było wstępem do rewelacji na temat doktora Chajrallaha, który, jak już wspominałem, kierował kiedyś szpitalem w Mardż Ujun. W południowym Libanie wszyscy, włącznie z wrogami Hezbollahu, określali mianem Wyzwolenia moment zakończenia izraelskiej okupacji w maju 2000 roku. Wkrótce po odejściu Izraelczyków Hezbollah przejął szpital w Bint Dżubajl. Amal, inny ruch szyicki, o wiele mniej zdyscyplinowany i o wiele bardziej skorumpowany, zawładnął szpitalem doktora Chajrallaha w Mardż Ujun. Zaraz po tym doktor Chajrallah został formalnie oskarżony o kolaborację z Izraelczykami, a ponieważ oficjalnie wciąż był pracownikiem libańskiego Ministerstwa Zdrowia, musiał stanąć przed sądem. (Zdaniem Cecila wszystko to zakrawało na groteskę. W rzeczywistości Izraelczycy bardzo wspomogli szpital, prawdopodobnie wydawali na niego dwa miliony dolarów rocznie albo i więcej. Zbudowali nowy oddział położniczy, jeszcze jeden budynek i lądowisko dla helikopterów). Proces zaczął się w 2003 roku. Cecil dowiedział się, z pewnością tajnymi kanałami, że sędzia jest Druzem. Wykorzystując dawne stosunki, udał się prosto do przywódcy społeczności druzyjskiej, nieprzewidywalnego Walida Dżumblatta. „Walid pomógł” – powiedział krótko Cecil. Wciąż cechowała go ta skrytość właściwa doradcy rządu – rozumiał, że skoro wiedza jest potęgą, lepiej mówić jak najmniej. „Byłem jedynym, który udzielił jakiegokolwiek poparcia doktorowi Chajrallahowi. Ludzie z Dżudajdy bardzo go rozczarowali. Nic dla niego nie zrobili. A on tyle dokonał”. Cecil pokręcił lekko głową, w ten charakterystyczny dla siebie sposób; obaj dopijaliśmy nasze piwa lokalnej marki Almaza. „Bardzo źle go potraktowali” – dodał. „Dlatego zamknął się w sobie”.

Nocą w Mardż Ujun wpatrywałem się wciąż na nowo w stare zdjęcia tych, którzy zamieszkiwali niegdyś dom Isbera. Jedno wygląda bardziej jak obraz w stylu fin de siècle’u, przedstawia Raifę jako piękną siedemnastoletnią dziewczynę, siedzącą na rzeźbionym drewnianym krześle. Jej krótkie włosy są jasnobrązowe z rudawym pobłyskiem, po ojcu, Isberze – pamiętano odcień jego niesfornych loków. Usta układają się nie tyle do uśmiechu, ile w wyraz świadczący o nieustępliwości, niepasującej do drobnej figury dziewczyny: liczyła zaledwie półtora metra wzrostu. Blada cera Raify zlewa się z jej eleganckim strojem, białą sukienką i luźno udrapowanym szalem. Portret, utrzymany w szarościach, które lada chwila mogą się zatrzeć, ma w sobie coś anielskiego. Moja babka, choć dopiero kilkunastoletnia, wygląda dystyngowanie, poważnie. Życie w tym tak przelotnie uchwyconym momencie wydaje się spokojne. Nie takie, jakie było. Przeprawiwszy się razem z ciotką i wujem przez Red River, dwunastoletnia Raifa spotkała się ze swoim bratem Nabihem w Oklahomie w mieście Wilson, nazwanym tak na cześć Charlesa Wilsona, sekretarza magnata cyrkowego Johna Ringlinga, jednego z budowniczych linii kolejowej, która miała dotrzeć do zachodniego wybrzeża; dotarła tylko do Wilson. Nabih opuścił już Nowy Jork, gdzie pracował w sklepie z tekstyliami i konfekcją oraz jako domokrążca, a później, przez sześć dni w tygodniu, w fabryce Edisona w New Jersey przy produkcji wyrobu, którego przeznaczenia w ogóle nie znał. Gdy zmęczony tą rutyną dowiedział się, że siostra jego ojca, Chalaja, mieszka w Oklahoma City, gdzie jej mąż Faris Tannus osiadł, przemierzywszy kraj jako domokrążca, postanowił tam pojechać. Przypuszczał, że powitają go tym radośniej, że sami nie mieli dzieci. We wrześniu 1920 roku, sześć miesięcy po zejściu na ląd na Ellis Island, przyjechał pociągiem o piątej po południu na dworzec w Santa Fe, gdzie powitało go pięćdziesięciu znajomych i krewnych z Mardż Ujun. „Zanim ich zobaczyłem i zanim dowiedziałem się, co będę robić – wspominał swoje pierwsze wrażenia – polubiłem wygląd tego miasta”. Pożyczywszy od ciotki dwieście dolarów, Nabih i Faris, niepiśmienni i niewylewający za

kołnierz, otworzyli w Oklahoma City sklep spożywczy. Prowadzili go razem przez ponad rok, a towary dostarczali klientom konno, zanim kupili samochód za pięćset dolarów. Nabih przywiózł Raifę do domu Chalai i Farisa. Wkrótce podjęła naukę w szkole. Każdy wtedy pracował, Raifa spędzała popołudnia w wytwórni ciastek przy Western Avenue. Ponieważ była niewielkiego wzrostu, stawała na skrzynce, żeby móc pakować ciastka do pudełek. Kiedy o zmroku wracała do domu, czekało już na nią pranie zostawione przez Chalaję. Ciotka beształa ją za każde spóźnienie. „Co robiłaś?” – warczała. „Wystawałaś na rogu, oglądając się za chłopakami”. Przedtem Raifę rozpieszczano, żyła tak, jak przystało na córkę osmańskiego dżentelmena. Wszystkie potrzeby były zaspokajane, pracować musiał tylko Isber. W Oklahomie ciotka kazała jej w ósmej klasie rzucić szkołę. Dość już się nauczyła. Dyrektor szkoły, człowiek łagodny i życzliwy, próbował zatrzymać Raifę, był pod wrażeniem zdolności dziewczyny. „Jeśli pozwoli jej pani zostać, pokryję wszystkie koszty jej nauki” – zaproponował ciotce. Wściekła Chalaja, w przypływie dumy rodem ze starego świata, wyśmiała tę propozycję i tupet dyrektora. Raifa dość już umie, powtórzyła. Na tym skończyła się rozmowa oraz kontakty z troskliwym dyrektorem. Po kilku dniach doktor Chajrallah wrócił z Bejrutu po kolejnej terapii. Twarz miał nierówno opaloną na brązowo, całe godziny spędzał bowiem w ogrodzie. Opalenizna wyraźnie kontrastowała z zadbanymi siwymi włosami. W moim odczuciu wyglądał, jakby przybyło mu energii, a nawet życia, choć wiedziałem, że tak nie jest. Umówiliśmy się na obiad, ale on swoim zwyczajem przeszedł się najpierw po moim ogrodzie, prawie nie zauważając mojej obecności, i sprawdził, co się dzieje z roślinami, które razem kupiliśmy w Dżibszicie, oraz z tymi, które mi podarował – przysadzistym kaktusem, passiflorą i lagerstremią. Dla wisterii potrzebuję żelaza, a dla reszty – nawozów, powiedział. Azotowych, żeby liście lepiej rosły, i fosforowych, żeby wzmocnić korzenie. Potas pomoże wszystkim roślinom rozkwitnąć i wydać większe owoce. Skrzywił się na widok jaśminu,

który mi dał jakiś czas temu. Była to tylko gałązka, jeszcze jej nie posadziłem, zastanawiałem się bowiem nad odpowiednim miejscem dla tego daru doktora Chajrallaha. Teraz zbyt się krępowałem, żeby mu powiedzieć, że gałązka tymczasem przywiędła, zaniedbane liście uschły i pożółkły. Wsadź ją natychmiast do ziemi i codziennie podlewaj, powiedział stanowczym tonem. Prawie wszystko, co robił, wykonywał z jakąś zawziętością, zarówno gdy chodziło o przygotowywanie zrazów gruszy i formowanie bonsai z oliwki, jak i budowanie ściany zbiornika i dźwiganie kamieni na schody biegnące przez całą długość ogrodu. Każda czynność była starannie zaplanowana, wymierzona, rozważona i przepełniona szacunkiem, jaki powinien znamionować życie. Nie mógł nic zrobić z własnym umierającym ciałem, rozkładającym się od środka, ale mógł wiosną rządzić swoim ogrodem, wabiąc nieśmiałe korzenie, przekonując przycięte gałęzie, przypochlebiając się tak licznym kwiatom. To, co stało się z jaśminem, zabolało go; lekkomyślnie zaniedbałem roślinę, obojętnie potraktowałem jej posadzenie. Nie uświadomiłem sobie, co mógłbym zrobić. Wsiedliśmy do samochodu. Doktor Chajrallah powiedział, że chciałby, żebym posłuchał libańskiego skrzypka pochodzenia palestyńskiego, który jego zdaniem nie ma sobie równych w świecie arabskim. Nazywa się Abbud Abd al-Al. „Jego skrzypce zdają się snuć opowieści” – powiedział. Abd al-Al grał Al-Atlal, pieśń wykonywaną pierwotnie przez Umm Kulsum[22] Dzięki temu utworowi zrozumiałem, dlaczego zawsze przed jej wielogodzinnymi występami, wymagającymi niesamowitej energii, ceny haszyszu w Kairze szły w górę. (Jej głos miał taką moc, że roztrzaskiwał szkło; mikrofony umieszczano o pół metra od ust śpiewaczki). Doktor Chajrallah patrzył przez przednią szybę, zagubiony w towarzyszących nam tęsknych akordach, trochę zawodzących, ale śmiałych. Nie pamiętam, żeby któryś z nas się odezwał. Słowa by przeszkadzały. Usiedliśmy przy stoliku w restauracji Road Runner przy Bulwarze. Obaj zamówiliśmy stek z pieprzem i piwo Almaza. Cecil powiedział mi, że kiedy doktor Chajrallah trzy lata wcześniej dowiedział się, że ma raka, nie mówił nic synowi i córce. Dumny ojciec nie chciał obciążać dzieci swoimi

zmartwieniami. Może jakąś rolę odegrał też wstyd. Jako lekarz zawsze namawiał swoich pacjentów, żeby badali prostatę, a sam tego nie zrobił. Chciałem zapytać go przy obiedzie o to, czego się dowiedziałem od Cecila – że nikt się za nim nie ujął, kiedy oskarżono go o kolaborację. Zdawałem sobie sprawę, że nie mogę tego zrobić wprost, zaczęliśmy więc rozmawiać o jego długiej drodze zawodowej w medycynie. Nie był to jego wybór, choć sądzę, że w ostatecznym rozrachunku lubił być lekarzem na prowincji. – Im bliżej Bejrutu – powiedział mi – tym gorsi są ludzie. Uśmiechnąłem się. A co z tutejszymi? – zapytałem. Okazali się wdzięczni? „Niektórzy doceniają – potwierdził – inni są obojętni”. Gdyby powiedział coś więcej, oznaczałoby to arogancję, a doktor Chajrallah był jak zawsze skromny. W mieście, gdzie często należało się chełpić, uległość uchodziła za słabość, a nieśmiałość za głupotę, ten człowiek zachowywał pokorną postawę. „Ogólnie rzecz biorąc – dodał – myślę, że mnie szanują”. Przy drugim piwie zaczęliśmy rozmawiać o tym, co przeszedł po zakończeniu izraelskiej okupacji. Okazał się przy tym bardziej otwarty, niż przypuszczałem. Kilka dni po wycofaniu się Izraelczyków w szpitalu zjawili się, jak to określił, zoaran, chuligani z karabinami. Byli z Amalu, niesfornego pasierba szyickich układów politycznych. Nalegali, żeby przekazał im szpital. Nie dał się. Powiedział im, że przyjmuje polecenia wyłącznie od dyrektora generalnego Ministerstwa Zdrowia albo od samego ministra Karama Karama, urodzonego w sąsiednim Al-Chijam. Ustąpili, bo jeszcze nie bardzo wiedzieli, jak się poruszać po niedawno zdobytym terenie, ale następny rok okazał się dla doktora fatalny. Goryle z Amalu wciąż go nachodzili, domagając się, żeby zatrudnił sześćdziesięciu ich ludzi. Co jakiś czas nasyłali inspekcje. „Torturowali mnie przez rok” – powiedział. Niewiele emocji wkładał w opowieść o swoich poniżeniach i niełasce, w jaką popadł, ale mogłem się domyślić, że był zraniony. W końcu rząd postanowił sprywatyzować szpital, a w kraju, gdzie partie dostają procent od każdej transakcji, kontrolę nad nim przejął Amal. Doktor Chajrallah wrócił do domu, pobrawszy pensję za trzy lata z góry. W wieku sześćdziesięciu czterech lata przeszedł na emeryturę. Jego miejsce zajął lekarz z pobliskiej miejscowości Blatt, lojalny, choć oportunistyczny

stronnik Nabiha Berriego, przewodniczącego parlamentu i przywódcy Amalu. Zaczął się powolny, bolesny i nieuchronny upadek szpitala. To był oczywiście dopiero początek gehenny doktora Chajrallaha. Wkrótce wysunięto zarzuty. Były śmieszne, jak wspominał, nawet jak na standardy sądu kapturowego. Ku zdumieniu doktora oskarżono go między innymi o to, że był jakoby kapitanem w oddziałach Armii Libanu Południowego. Zarzucono mu też, że był doradcą generała Antoine’a Lahada, który po Sa’adzie Haddadzie został człowiekiem Izraelczyków na południu Libanu i dowodził milicją, którą opłacali, uzbrajali i szkolili, by wykonywała za nich brudną robotę. Doktor przyznał, że często chodził do Lahada, żeby rozwiązywać problemy w stosunkach między szpitalem a ludźmi generała. Lahad był w mieście jedyną władzą, a kontakty z nim jedynym wyjściem. Ale przecież rozmowy z nim nie czyniły doktora zdrajcą. W końcu wezwano go trzy razy przed sąd w Bejrucie. „Przez cały rok żyłem nerwami” – powiedział. Został ostatecznie uznany za winnego, ale nie skazano go na więzienie, co przypisywał wstawiennictwu Cecila. Miesiąc po procesie pojechał z Iwanką do Kazachstanu na ślub syna. Po powrocie do Mardż Ujun, gdzie go poznałem, zapadł w mrok choroby i emerytury. Zapytałem, czy przykro mu było, że podczas tej gehenny jeden tylko Cecil się za nim ujął. „Oczywiście, jestem zły” – wyrwało mu się. Zwykle wahał się przed udzieleniem odpowiedzi, ale nie tym razem. Po raz pierwszy widziałem go tak podnieconego. Twarz mu się wykrzywiła, z ust popłynął potok słów. W nadziei, że złagodzę jego gniew, powiedziałem, że moim zdaniem ludzie z Mardż Ujun po prostu się bali. „Nie bali się” – zaprzeczył. „To zwykli tchórze. Taką mają mentalność. Obchodzą ich tylko własne interesy”. W drodze powrotnej do mojego domu znów słuchaliśmy Abbuda Abd alAla. Muzyka wypełniała samochód, a my znów prawie cały czas milczeliśmy. Skrzypce brzmiały jak naj, arabski flet – miękko, z nutą melancholii, przywodząc na myśl samotność. Brzmiała wciąż ta sama piosenka. O ty, co usnąć nie możesz, drzemiesz i pamiętasz o obietnicy, gdy się budzisz, Wiedz, że jeśli rana zaczyna się goić, następna otwiera się wraz ze wspomnieniem,

Naucz się zapominać, naucz się wykreślać z pamięci. Wszystko, o ukochany, jest z góry przesądzone. Nie naszymi rękami ściągamy na siebie nieszczęście.

W połowie drogi minęliśmy drogowskaz do szpitala w Mardż Ujun. Myślałem, że tylko ja go zauważyłem, ale kiedy mignął za oknem samochodu, doktor trochę pogłośnił muzykę. Po jakimś czasie ciotka Raify powitała w swoich progach Jakoba Raszida, bogatego imigranta z Mardż Ujun, który mieszkał w Fort Madison w stanie Iowa. Gość szukał żony dla swojego siedemnastoletniego syna Farisa, po to między innymi, żeby nie dopuścić do jego małżeństwa z Amerykanką z Iowy. Ciotka i Jakob prowadzili negocjacje, a Raifa słuchała. Chalaja zarządzała, zaniosła nawet do jubilera pierścionek zaręczynowy, żeby oszacować wartość brylantu. Ślub nastąpił szybko, Raifa pojechała pociągiem do Fort Madison, gdzie Jakob otworzył dla syna i synowej sklep spożywczy. Po kilku miesiącach, kiedy Raifa była w ciąży, Faris, zbyt młody na małżeństwo, lecz zbyt dorosły, by tak nieodpowiedzialnie postąpić, opuścił ją. Została w sklepie sama i w końcu musiała go sprzedać. Była zbyt dumna, żeby żyć na łasce teściów. Po porodzie zostawiła dziecko pod opieką teściowej, a sama zaczęła zarabiać handlem domokrążnym. Chodziła od drzwi do drzwi z kufrem niemal tak dużym, jak ona sama, pełnym tekstyliów i nici. Udało się jej odłożyć około dziewięciuset dolarów, co wówczas stanowiło znaczną sumę. Kupiła sobie za to wspomnienie złotego życia w Mardż Ujun – futro i kapelusz. „Kup jedno ubranie, ale niech będzie ładne” – mówiła później swojej córce, wspominając tamte dni. Futro nie było jedyną pozostałością po Mardż Ujun. Raifa odziedziczyła też charakter Isbera i Bahidży. Cierpiała w milczeniu. Starannie dobierała słowa; wszystko było istotne. Milczenie okazywało się niekiedy bardziej wymowne. Tak jak rodzice pokazywała innym to, co chciała, żeby zobaczyli. Z czasem ludzie z jej otoczenia zaczęli tak widzieć. Kiedy Elva była jeszcze malutka, Raifa zrobiła sobie z nią zdjęcie i wysłała mężowi, licząc na to, że ściągnie go z wędrówki do domu, gdzie czeka córeczka. Faris niebawem wrócił do Fort Madison. Razem z kolegą zabrali Raifę do klubu nad

Missisipi, gdzie przedstawił jej papiery rozwodowe. Ożenił się już z inną kobietą, a bigamia była przestępstwem. Raifa, wciąż jeszcze bardziej z Mardż Ujun niż z Ameryki, nie zgodziła się na rozwód. Był czymś haniebnym, w domu prawie się o takich rzeczach nie słyszało, a ona nie chciała przynieść wstydu rodzinie. – Jeśli nie podpiszesz – powiedział Faris, patrząc dzikim wzrokiem, a obecność kolegi miała ją jeszcze bardziej zastraszyć – zabierzemy Elvę i wrzucimy do rzeki. Raifa podpisała. Jej teściowa Sadie, zawsze traktująca Raifę serdecznie, wzięła ją na rozmowę. Wypiły wiele filiżanek kawy zaparzonej tak jak w Mardż Ujun, z fusami na dnie filiżanki. Raifa miała dopiero dziewiętnaście lat. „Jesteś młoda. Wyjdziesz znowu za mąż. Nie chcę, żebyś zmarnowała życie” – powiedziała Sadie, która urodziła siedemnaścioro dzieci, a przeżyło z nich jedenaścioro. „Wyjedź i zamieszkaj z bratem”. Jakob się zgodził, ale nalegał, żeby dziecko zostało w Fort Madison. Lepiej małą wychowają, pieniądze nie stanowią dla nich problemu. Raifa odmówiła, a Sadie ją poparła: „Nie zrobię jej tego” – powiedziała mężowi. Raifa zaproponowała kompromis. Zatrzyma Elvę i o nic więcej nie poprosi. Jakob niechętnie ustąpił, Raifa po raz ostatni wsiadła do pociągu odjeżdżającego z Fort Madison i znów dołączyła do Nabiha w Oklahoma City, gdzie społeczność ich rodaków wciąż cierpiała rozliczne braki. Nie było tam wtedy kościoła prawosławnego. Wielebny Szukrallah Szadid, który poślubił jedną z sióstr Isbera Samary i razem z rodziną Mikbala i Abdullaha Szadida przypłynął w 1920 roku statkiem linii Red Star, odprawiał nabożeństwa u siebie w domu. Trwało to przez jedenaście lat. W kształtującej się społeczności duchowny, na którego wszyscy mówili Churi[23] Szukrallah, był osią, wokół której wszystko się kręciło. Niebawem zjawił się u Raify z propozycją. Chciał, żeby wyszła za Abdullaha Szadida, który rozwiódł się z pierwszą żoną. „On ma dziecko i ty masz dziecko” – powiedział do niej po arabsku. „Wiem, że to dobry człowiek, chciałbym, żebyś go poznała. Dla was obojga będzie dobrze, jak się

pobierzecie”. Churi Szukrallah przyprowadził Abdullaha do domu Nabiha. Po kilku tygodniach odbył się ślub. Raifa dołączyła do wędrownego klanu Szadidów, złożonego z osobowości równie silnych, jak jej własna.

17. Solona mikta

– Widziałeś kanz, skarb? – zapytał George Dżarradi pewnego pogodnego ranka, kilka dni przed tym, jak miałem się wprowadzić na parter – a przynajmniej na to liczyłem – Widziałeś zakopane tam złoto? Koło domu znajdował się zbiornik, dziura ukryta do tej pory pod betonową płytą grubości piętnastu centymetrów, przysypaną prawie równie grubą warstwą ziemi. Ocembrowany był kamieniami, głęboki na prawie dwa i pół metra. Na dnie zebrało się kilkanaście centymetrów wody. Kiedy do niego zajrzałem, przywiódł mi na myśl grotę albo odkryty grób. Był wielki, tajemniczy, a przede wszystkim śmierdzący. Słyszałem opowieści o tym, jak Bahidża Abla podlewała pomidory wodą ze źródła w ogrodzie. Kilka razy dziennie, od rana do wieczora, napełniała konewkę z długim dziobem. Było to jej stałe zajęcie, porządkujące dzień, podobnie jak w sąsiednich wsiach wezwanie na modlitwę. Przypuszczałem, że zbiornik dawno się zawalił albo został zlikwidowany, kiedy kilka lat wcześniej poszerzano ulicę koło domu. Teraz, kiedy Toama pomagał mi sadzić śliwę, okazało się, że tu jest, odkryty na nowo. Ale był pełen gówna, i tak go właśnie określili Toama, George i wszyscy inni: dżurat al-chara, dziura z gównem. Albert Haddad, zły duch tego domu, doprowadził tu rurę od kanalizacji, robiąc ze zbiornika szambo. Niektórzy mieli więcej szczęścia. Szibil i mój gospodarz Michel Fardisi opowiadali mi, że w czasie I i II wojny światowej wielu ludzi uciekających ze swoich wsi poukrywało pieniądze w domach i na podwórkach. Był wśród nich Elie Bajud, spowinowacony z Szibilem. Podczas remontu jego domu robotnicy znaleźli za ścianą trzy słoje ze złotymi monetami. Nie wdając się w zbędne dyskusje, wszystko zabrali. Albo, jak się wyraził Szibil, „uciekli i tyle ich widziano”. Dla mnie brzmiało to jak miejska legenda – kto widział,

jak znaleźli złoto? – ale Szibil z uporem twierdził, że historia jest prawdziwa. Ja natomiast zostałem z zadaniem opróżnienia zbiornika z gówna. Po posadzeniu śliwy ubłagałem dwóch robotników, żeby mi pomogli, a oni za odpowiednią cenę zgodzili się. Rozłożyliśmy zawartość zbiornika w ogrodzie, jak torfowiec. Zacząłem już sobie nawet wyobrażać, co tutaj zasadzę – kabaczki i paprykę, które przypominałyby mi ogród dziadka na surowych równinach Texas Panhandle. Wkrótce po przybyciu do Teksasu przyszły mąż Raify Abdullah Szadid został domokrążcą i przemierzał drogi spalonych słońcem wiejskich okolic, gdzie snuł się zapach bydła. Rodacy z Mardż Ujun przepowiadali, że w Ameryce znajdzie złoto. Ale majątków się nie znajdowało, trzeba je było zgromadzić, wiele zaś powstało dzięki pracy, którą teraz wykonywał. Każda libańska rodzina miała do czynienia z handlem obwoźnym, zajęciem odpowiednim dla kraju, gdzie samochody, autobusy i centra handlowe jeszcze się nie upowszechniły. Ci, którzy ciężko pracowali, zarabiali nieźle, lepiej niż robotnicy w fabrykach. Arabscy imigranci wyruszyli w głąb Ameryki i do meksykańskich miasteczek z walizkami pełnymi konfekcji i zwojów tkanin. Często ich też widywano w odległych rejonach Brazylii. Sprzedawali wszystko – od spinek do kołnierzyków, sznurowadeł, wstążek, chustek do nosa, koronek, podwiązek i szelek po egzotyczne, orientalne wyroby: rękodzieło z drewna oliwnego i macicy perłowej, syryjskie hafty, krucyfiksy, różańce i prawosławne ikony, które, dostarczane przez przybyszów z Ziemi Świętej, nabierały znamion autentyczności, nawet jeśli wyprodukowano je w Nowym Jorku. Większość domokrążców targała ze sobą kufry, nieliczni szczęśliwcy mieli konia i wóz, od Isbera Samary różnili się tylko tym, że sprzedawali inne towary i w innym klimacie. Zamienili Hauran na takie miasta, jak Whitehorse, Driftwood i Cherokee, odległe zaledwie o kilka kilometrów od Syrii w Oklahomie. Abdullah i jego brat Mikbal nie byli tak zdeterminowani jak ich rodacy. Pracowali po to, by móc cieszyć się życiem, obaj pełni animuszu, humoru i fantazji, wieczorami śpiewali i tańczyli, żartobliwie konkurując ze sobą na

głosy. Abdullahowi trudniej było usiedzieć na miejscu. Zajęcie domokrążcy dawało mu swobodę, wędrował po ulicach, zakasawszy rękawy, i proponował paniom domu i ich córkom szpilki, igły i nici. Często więcej flirtował, niż sprzedawał. Wkrótce poszukał sobie pracy na polach naftowych w Teksasie, zanim został powołany do wojska. Potem przywiózł do Oklahomy żonę, Verę, równie porywczą, jak on sam był pobudliwy. W małżeństwie różnie się układało, wieczory upływały im na kłótniach, po których godzili się w żywiołowym tańcu w takt muzyki z trzeszczących płyt. Nie potrwało to długo. Vera wkrótce go opuściła, zabierając syna, któremu Abdullah nadał imię Ajjasz po swoim ojcu, przyjacielu Isbera Samary z Hauranu. Każde poszło swoją drogą. Rodzina nie zobaczyła już Very; umarła młodo, po pięćdziesiątce. Abdullah nadal wędrował, aż w końcu dołączył do reszty rodziny – matki Szawaki, sióstr Nabihy i Nadżiby oraz brata Hanny. Wszyscy odpłynęli z Bejrutu w 1920 roku na pokładzie statku linii Red Star razem z wielebnym Szukrullahem Szadidem. – To ma być ta Ameryka, do której mnie przywiozłeś? – krzyczała Szawaka na syna. Mikbal znalazł krewnym pracę na farmie należącej do libańskiej rodziny w pobliżu kwitnącego miasta Brinkman w zachodniej Oklahomie. Nocą Abdullah oraz jego niedawno przybyła matka i rodzeństwo tłoczyli się w drewnianej chacie mniejszej od ich kamiennego, lecz skromnego domu w Libanie. W dzień zbierali bawełnę. Zgięci wpół posuwali się od rzędu do rzędu, zrywali po jednej torebce nasiennej naraz, wrzucając do przewieszonego przez ramię na szerokiej taśmie długiego, wąskiego worka z białego drelichu, kupionego w pobliskim sklepie tekstylnym. O zachodzie słońca ich palce krwawiły, pokłute ostrymi kolcami, które utrzymują bawełniany puch w torebce nasiennej. Wilgotne lato na równinach Oklahomy, gdzie horyzont kończył się dopiero wtedy, gdy poddawał się wzrok, jeszcze bardziej denerwowało Szawakę. – To ma być Ameryka? – krzyczała. Niebawem spakowali manatki i pojechali do Detroit, choć Mikbal, który pozostał, odniósł się nieufnie do tego pomysłu. Nabiha pamiętała, jak mówił: „Chyba się nie przeniesiecie do wielkiego miasta, to niebezpieczne”. „Ale

nie słuchaliśmy go” – stwierdziła. Detroit w latach dwudziestych przeżywało boom, a wszystko było lepsze od zbierania bawełny. Setki imigrantów z historycznej Syrii pracowały już w fabrykach samochodów, gdzie nazywano ich Syryjczykami lub Turkami. Hanna wkrótce zasilił ich szeregi. Abdullah pracował w przedsiębiorstwie produktów spożywczych. Nabiha i Nadżiba zatrudniły się w National Biscuit Company i przywdziały białe fartuchy. Wszyscy razem z matką Szawaką, która przeklinała długie zimy Środkowego Zachodu, zamieszkali w piętrowym domu o drewnianej konstrukcji. W Detroit pozostali przez trzy lata. Ich pobyt skończył się pewnej zimnej, śnieżnej i wietrznej nocy 1924 roku, kiedy domu nie było czym porządnie ogrzać, a pieniędzy na utrzymanie mieli za mało. Abdullah powiedział po prostu: „Wracajmy do Oklahomy”. Tak też zrobili. Znaleźli się tam, gdzie znalazła schronienie Raifa. I pozostali tam już na zawsze. Camille Salameh, stolarz z sąsiedniej miejscowości Al-Klaj’a, osobnik tak niepunktualny, że czas odmierzał porami roku, pracował na budowie przez trzy dni, osadzając we framugach cztery pary drzwi wejściowych. Towarzyszył mu Fadi Ghabar, Druz z Ibl as-Saki, który czyścił płytki podłogowe w kolejnych pokojach swoją hałaśliwą maszyną. Camille nie chciał jednak skończyć swojej roboty, dopóki Fadi nie skończy. I vice versa. Ja chciałem posprzątać parter, ale Toama życzył sobie, żebym poczekał na Camille’a (i Fadiego). Zjawił się Emad Diba, żeby zainstalować bojler, ale powiedział mi, żebym dzień poczekał na resztę części. Oczekiwany dzień nastał, lecz dostawa nie przybyła. Z konieczności nauczyłem się paru starych arabskich słów. Między innymi terminu bortasz, oznaczającego niewielki kawałek kamienia albo marmuru, służący za odbój drzwiowy. Dowiedziałem się, co to bortasz, tylko dlatego że go nie miałem. Jedna decyzja pociągała za sobą następną, ta zaś prowadziła do wstrzymania prac, trzeba więc było podjąć kolejną decyzję, przez którą jeszcze bardziej się opóźnialiśmy. Robiłem więc, co mogłem. W pokojach, które skończył Fadi, godzinami szorowałem kafelki, wciąż zachlapane farbą.

Czasami skrobałem je kuchennym nożem. Sprzątałem kuchnię, sypialnię i łazienkę na parterze – czyściłem armaturę, myłem podłogi, natrafiając na brud w każdym rogu i każdej szczelinie. Zamiatałem, przeciągałem mopem, a potem na kolanach wycierałem szmatą płytki podłogowe, sunąc tam i z powrotem. Szorowałem okna i okiennice, prowadząc beznadziejną walkę z kurzem i brudem nagromadzonym w trakcie budowy. Camille nie raz i nie dwa przerywał pracę przy drzwiach, która tak się opóźniała, że harmonogram przestał już co*kolwiek znaczyć, i Salameh przychodził do mnie na pogawędkę, podczas gdy ja na klęczkach czyściłem podłogi. Uwielbiał rozmowy na każdy temat, czy to o swoich szansach na uzyskanie amerykańskiej wizy, czy o tym, o ile lepiej żyło się na południu pod izraelską okupacją. Ten ostatni motyw szczególnie sobie ukochał i wciąż do niego powracał. Przeważnie nie chodziło tu o słabość do Izraelczyków, ale do pieniędzy, które wraz z nimi napłynęły do Mardż Ujun. Przyznawał to nawet Szibil, najbardziej ze wszystkich moich znajomych nieprzejednany w stosunku do Izraela. „Jesteś wciąż w wielkim habis, więzieniu, ale kiedy byli tu Żydzi, żyło się lepiej” – powiedział mi kiedyś. „Mieli pieniądze, i my też je mieliśmy. Pracowałem. Prąd był za darmo, woda za darmo, nie płaciło się rachunków, zarabiało się. Rah asz-szekel wa idżit al-maszakil. Szekel odszedł, przyszły kłopoty”. Szibil zamilkł na chwilę. „Ale nie chcę pieniędzy, jeśli mieliby tu być Żydzi. Nie chcę dobrobytu pod okupacją. W żadnym wypadku”. Camille’owi raczej obce były takie rozterki. „Był to najlepszy okres, jaki kiedykolwiek przeżywało Mardż Ujun” – stwierdził. Maronita Camille był spośród chrześcijańskich robotników najbardziej zawzięty na muzułmanów. Nie chciał, żebym ich zatrudniał. Przez cały czas od zakończenia okupacji w 2000 roku, którą nawet on nazywał wyzwoleniem, żaden muzułmanin nie zaproponował mu pracy. Dlaczego więc my mielibyśmy ich najmować? – pytał. Wysłuchiwałem tyrad Camille’a niezależnie od tego, czy się z nimi zgadzałem, czy nie. Jego poglądy polityczne były tak dalekie od moich, że brzmiały w moich uszach jak obcy język. Rozumiałem jednak, że Camille

jest wytworem swojego środowiska: wsi, która pod okiem Izraelczyków przeżyła okres niewyobrażalnej dla siebie prosperity. Pieniędzy było w bród, mieszkańcy mieli pracę, panowało poczucie bezpieczeństwa, a chrześcijanie zachowywali się tak, jakby to oni rządzili okolicą. Weź na przykład domy, mówił Camille, Przed wyzwoleniem budowało się ich rocznie od dziesięciu do piętnastu. W ciągu siedmiu lat, które później nastąpiły, „wzniesiono ich tylko siedem – i nawet te nie są ukończone”. Innymi słowy, wszystko się w jednej chwili skończyło. Wielu przyjaciół Camille’a uciekło – do Izraela albo dokądkolwiek, gdzie udało im się zdobyć wizę. Zarobki wyparowały. Jego zdaniem chrześcijanie wymierali, niedługo w ogóle ich nie będzie w kraju, który określał jako „najgorsze państwo na świecie”. – Straciłem nadzieję – powiedział. Moja znajoma przytoczyła rozmowę, którą odbyła z Camille’em, kiedy odwoził ją do An-Nabatijji. Przyznał, że osiemdziesiąt procent jego przyjaciół mieszka w Izraelu. Jechali krętą drogą w pobliżu izraelskiego miasta Metulla, położonego na wzgórzu naprzeciwko Mardż Ujun. Camille zatrzymał samochód, żeby pokazać jej zielony dom. „Tam mieszka jeden z moich przyjaciół. Wyobrażasz sobie, jak blisko? A mimo to prawie od dziesięciu lat go nie widziałem. Zastanawiasz się może, skąd wiem, że tam mieszka? Wiem to, bo zaraz po wyzwoleniu jeździliśmy do niego i razem spędzaliśmy czas. I nikt złego słowa nie powiedział. Teraz to już niemożliwe”. Camille przyglądał się pomalowanym na jasne kolory domom Metulli, odległym zaledwie o kilka kroków, za zaroślami. „Patrz, jaki piękny jest Izrael” – powiedział. Kiedy znajoma zapytała, czy przeniósłby się tam, gdyby miał okazję, żartem zjechał na chwilę z drogi, skręcając w stronę Metulli. „Gdybym mógł, zaraz bym tam pojechał. Liban jest piękny, ale nie da się tu żyć. Wiesz, jak ludzie tam żyją? Mają pracę, ubezpieczenie. Niepełnosprawni mają tam prawa. Są szczęśliwi. My tylko chcemy żyć, a tam się da”. Niedługo po II wojnie światowej powstała na Uniwersytecie Columbia praca

naukowa pod tytułem „Wstępne studium niektórych istotnych elementów kultury syryjskiej”. Była równie niewarta zapamiętania, jak godny uwagi był jeden z jej ustępów, w którym w morzu szowinizmu znalazło się ziarno prawdy o typowym dla imigrantów pragnieniu adaptacji: Weźmy maronitę z libańskiej wioski i zobaczmy, jak będzie się zachowywać w relacjach interpersonalnych. W kontaktach z religijnym amerykańskim protestantem nasz maronita będzie się uważał za kogoś pochodzącego z Ziemi Świętej i tak będzie o sobie mówił. Przy amerykańskim katoliku uzna się za katolika, przy maronicie za maronitę. Przy protestancie z Bejrutu jest libańskim chrześcijaninem, ale przy kimś z Damaszku lub Aleppo – Syryjczykiem. Zawierając znajomość z muzułmaninem z Egiptu, będzie myślał o sobie jako o Arabie, ale w rozmowie z obytym w świecie Amerykaninem okaże się Fenicjaninem. Ubiegając się o pracę w firmie żydowskiej, będzie Semitą, ale jeśli firmę prowadzą religijni chrześcijanie jakiejkolwiek denominacji, z pewnością okaże się chrześcijaninem. W kontaktach z instytucjami rządowymi i patriotycznymi organizacjami jest stuprocentowym Amerykaninem.

Samarowie, Szadidowie i inni Libańczycy z Mardż Ujun, podobnie jak ten maronita, pragnęli upodobnić się do swoich sąsiadów z Oklahomy. Sposobem na to była angielszczyzna, ale ich języki nigdy sobie z nią całkowicie nie poradziły. Innym sposobem była zmiana imion. Niektóre nadali im losowo amerykańscy urzędnicy na Ellis Island. Libańskie imiona amerykanizowano też jeszcze inaczej. Libanka o imieniu Mary, która dotarła do Maine w okolicach Bożego Narodzenia, często była pozdrawiana słowami „Merry Christmas”. Jak miło z ich strony, że zwracają się do mnie po imieniu, pomyślała. Choć w końcu dowiedziała się, o co chodzi, nie osłabiło to jej entuzjazmu. Postanowiła, że będzie się nazywać „Mary Christmas”. Szadidowie wybierali imiona trochę przynajmniej podobne do arabskich pierwowzorów. Mikbal stał się Mackiem, Abdullah Albertem. Hanna przyjął angielską formę swojego imienia, John. Nabiha posunęła się dalej. Mówiono na nią Nevada, a swoją siostrę nazywała Bee. Nazwiska też uległy przemianie. Szadid, w libańskiej wymowie Szdid, rzadko zachował pierwotną formę. Rodzina Mikbala zmieniła nazwisko na SHAY -did, Abdullaha na SHA did. Wymawiane były przynajmniej tak samo. Naifehowie, z wyboru albo przez kaprys niezorientowanego urzędnika imigracyjnego, stali się Naify, Nayphe, Nayfa, Naffah lub Knafe. Pojawili się też Kouri, Khoury, Coury

i Elkouri. Harroz stał się Harrisem, Barakat Barkettem, Dabaghi – Debakeyem. Jednym z najbardziej znanych mieszkańców Mardż Ujun przybyłych do Oklahomy był Adib Eid, który w oryginalny sposób wybrał sobie imię i nazwisko. Jako nastolatek fascynował się baseballem, jego idolem był Babe Ruth. Adib został więc Babe, a Eid zmienił się w Eddiego. Później nikt już nie pamiętał arabskiego pierwowzoru, znali tylko Babe’a Eddiego. Niekiedy z prób przestrzegania tradycji wynikały problemy. Nabih, najstarszy syn Isbera, starym obyczajem nadał synowi imię po dziadku. W świadectwie urodzenia, które otrzymał w szpitalu w Oklahoma City, stało: „Ester Samara, płeć żeńska”. – Do diabła, jaka znowu Ester! – zawołał Nabih. – Nazywa się Isber i jest płci męskiej! Choć zmieniali imiona i nazwiska, chcąc się dostosować, to wciąż przekornie trzymali się wyróżniających ich tradycji. Dla wszystkich najbardziej liczyło się jedzenie, czy był to suty obiad wydawany po chrzcinach – a zanim zbudowano kościół, chrzczono przeważnie w solidnej okrągłej wannie – czy też bardziej powszednie wspólne posiłki, składające się z fig i ogórków mikta, które nie mogły obejść się bez soli. Abdullah obsiał nawet mały zagonek pszenicą, zbożem, które od tysięcy lat uprawiano na terenach Żyznego Półksiężyca, chciał bowiem mieć składnik niezbędny do potrawy zwanej frike, najlepszej z jagnięciną. Goście urodzeni na amerykańskiej ziemi dziwili się niektórym z tych rytuałów. Podczas wystawnego posiłku z okazji chrzcin, które oczywiście odprawił wielebny Szukrallah Szadid, niejaki pan Maddox przypatrywał się Libańczykom zajadającym chibiz markuk, cienkie jak papier placki chlebowe złożone na połowę. – Mój Boże – powiedział do żony – oni jedzą serwetki! Przy innej okazji pewna amerykańska para rozłożyła sobie taki chleb na kolanach. Zdumienie amerykańskich sąsiadów nieodmiennie budziły wesela imigrantów, żywiołowy entuzjazm, jaki się wtedy przejawiał, często trafiał na łamy „Daily Oklahoman”. W 1924 roku ukazała się tam relacja z wesela,

w której opisano syryjskiego księdza „śpiewającego z nosową intonacją właściwą wszystkim duchownym ze Wschodu” oraz „bachiczną niemal ucztę” po ceremonii. Inne wesele, w rodzinie Samarów, które odbyło się w 1913 roku, trafiło na drugą stronę gazety. Sąsiedzi z „najbliższego kwartału”, słysząc „hałas i wrzawę” towarzyszące przyjęciu, wezwali policję, która przestraszyła się, że „zamieszki trwają w najlepsze”. „My się tylko trośke bawili, to wsisko” – powiedział jeden z uczestników uroczystości wedle relacji reportera, który oddał jego arabski akcent. Samego reportera zachwyciło egzotyczne widowisko. Ogromną wagę przywiązywano z konieczności do życia towarzyskiego. Wizyty składano sobie tak regularnie, jak w rodzinnych wioskach, plotki ubierano często w pozory troskliwego zainteresowania. Rozmowy kończyły się niekiedy partyjką wista czy pokera, orzechy służyły za żetony. Wieczorami odbywały się często improwizowane potańcówki. Potrzebna była tylko derbake, bębenek w kształcie klepsydry, który podobno wynaleziono wcześniej niż krzesło. Abdullah Szadid lubił przykładać dłoń do ucha, kiedy nucił głosem przesiąkniętym trzema paczkami papierosów, jakie codziennie wypalał. Zaraz formował się szereg tańczących dabke, a tańczono czasem z takim zapałem i pasją, że co słabsi padali na krzesła, podczas gdy ich nogi nadal wybijały rytm. Nie słychać było ani słowa po angielsku. W takie wieczory byli znowu w Mardż Ujun. W domu, wszyscy razem. Nastał w końcu oczekiwany dzień. Odtwarzając niemal scenę exodusu z dotkniętej suszą Oklahomy, załadowałem wszystko, co miałem w Mardż Ujun, do pickupa marki Toyota należącego do szwagra Toamy. Przez dziewięć miesięcy pobytu w tym mieście zgromadziłem dwa krzesła, kanapę, stół z czterema krzesłami, szafę, biurko z krzesłem, lodówkę, piecyk udżaa z rurą, kilka stoliczków i wyposażenie kuchni, od ostatnich słoików z oliwkami i anyżu do zimowej herbaty po zastawę i sztućce podarowane mi przez dziennikarkę, która, wyjeżdżając z Bejrutu, zostawiła to, czego nie mogła już wziąć ze sobą. Wszystko to groziło wysypaniem się z paki pojazdu, gdzie na wszelki wypadek usiadł Ali, syn Toamy. „Dwa kilo ryb!” –

krzyczał, mistrzowsko naśladując handlarzy ryb, którzy kursowali po ulicach Mardż Ujun, a woda pluskała w ich pickupach przerobionych na akwaria. Sultan Ibrahim! W domu Isbera wyładowaliśmy wszystko w Grocie, pomieszczeniu, któremu najbliżej było do ukończenia. Ponieważ Camille, jak można było przewidzieć, nie wstawił jeszcze drzwi, o wyjście od strony zewnętrznej oparliśmy łóżko. Wyciągnęliśmy stare drzwi z kupy gruzu pozostawionej przez Abu Jeana, omietliśmy szczotką i zastawiliśmy nimi wejście od wewnątrz. Paliła się jedna lampa. Musiałem dopiero zdobyć żarówki do pozostałych. Nie było ogrzewania, a kwietniowe noce przejmowały chłodem. Kiedy na zewnątrz rozszczekały się psy, zacząłem się zastanawiać nad solidnością drzwi. I szybko pokręciłem głową. To nie miało znaczenia, byłem zbyt zmęczony, żeby się przejmować. Rozłożyłem na podłodze materac, na nim wszystkie swoje koce, włożyłem długie kalesony i sweter i wpełzłem pod przykrycie. Po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat, prawie sto lat po tym, jak Isber Samara zaczął budować dla potomnych swoją rezydencję, ktoś z rodziny znowu spał w tym domu. Nazajutrz była niedziela, która w Mardż Ujun nie jest dniem roboczym. Obchodząc dom, zacząłem dostrzegać piękno, jakiego się nigdy nie spodziewałem. Płytki zostały odrestaurowane i odzyskały młodość. Dominowały odcienie brązu, ale z subtelnymi akcentami błękitu i czerwieni. Malarz Joseph Abu Chejr, syn wędrownego żołnierza, całkiem dobrze się spisał, ale najważniejszy był kamień: został jakby rozświetlony. Patrzyłem na rozmiary i barwę kamieni, dostrzegając wszędzie niedoskonałości, piękne niedoskonałości. Ścianę zbudowano z ułożonych warstwowo kamieni, w jedenastu rzędach. Kamień stanowił barykadę, fundament, tło i wejście. Monumentalne głazy rozpychały się, nic nie było w stanie ruszyć ich z miejsca, stanowiły niezmienną i niemogącą zatracić swojej tożsamości część domu. Pomyślałem, że tej ściany nigdy nic nie skruszy. Tak jak znajdujących się przed nią ostrołuków, przypominających ramiona Atlasa. Ostrołuk, prawdziwie lewantyński wynalazek, wywodzi się ze starożytnej

Mezopotamii i występował powszechnie w budowlach na Bliskim Wschodzie, kiedy po tysiącach lat przybyli tam muzułmańscy zdobywcy. Oni z kolei ponieśli ostrołuk na zachód, przez Morze Śródziemne. Wróciłem myślą do Abu Salima Haddada, ostatniego prawdziwego kamieniarza w tym regionie; on uwielbiał łuki. „Spójrz na ten łuk, możesz na tym budynku postawić kolejne kondygnacje, jeszcze pięć pięter” – powiedział mi, kiedy zaczynaliśmy. „Łuk to najważniejsza rzecz w domu. Łuk się nie zawali”. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz pojąłem. Łuki, które ocalały, dźwigały teraz coś, czemu pierwotnie nie miały służyć. Co było niegdyś zamknięte, zostało otwarte, co było czysto praktyczne, nabrało smukłości, a elegancja ta była w równym stopniu przypadkowa, jak zaplanowana. – Możesz zapłacić milion dolarów, a takiego kamienia nie zbudujesz – powiedział Toama, kiedy razem z Abu Jeanem robiliśmy obchód domu. Abu Jean mu przytaknął, co rzadko się zdarzało. „Gdzie są dzisiaj ma’allimin, co potrafiliby tak budować? Żadnego już nie ma”. Kiedy rozmawiali, otworzyłem okiennice. Wpadło światło słoneczne, stonowane, o wiele delikatniejsze niż wtedy, gdy dom był warsze, otwarty na żywioły. Ale z wdziękiem skąpało podłogę i ściany, wydobywając odcienie kamienia. Po południu zjawił się Cecil. Wszedł do mojego domu spokojnym krokiem. Trochę się garbił, nieco kulił ramiona. Jego ubranie utrzymane w kolorach ziemi cechował nieodrodny styl Dżudajdy: składało się z wypłowiałych spodni, zielonego swetra i brązowawoszarej wytartej marynarki. Nie rozmawiałem z Cecilem od paru tygodni, bardzo chciał zobaczyć, jak teraz wygląda dom. „Radzę nie angażować się w dom Samary” – napisał wiele miesięcy temu; a dzisiaj dom przybierał ostateczny kształt. – Toż to rewelacja – powiedział Cecil. Nigdy nie słyszałem, żeby mówił w taki sposób, zwykle ważył słowa, ale teraz wyrażały one podziw. – Nie wyobrażałem sobie, że taki będzie. Zaglądał do wszystkich pokoi, jakby przygotowywał raport z terenu. Po niektórych pomieszczeniach krążył w milczeniu. Widać było, że w swoim starym, bystrym umyśle wciąż coś kalkuluje.

– Nie wyobrażałeś sobie tego, kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś ten dom, prawda? – zapytał. Kiedy Raifa wychodziła za Abdullaha, Libańczyków w Oklahomie było już więcej, ponad siedmiuset, w tym Samarowie i Szadidowie. Exodus z Mardż Ujun do Ameryki, który zaczął się w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, dobiegał końca, w Oklahomie osiadali już na stałe. Ale gdy osiedli na stałe, pojawiły się zagrożenia i kłopoty. Rodzina Mikbala, brata Abdullaha, zamieszkała w Brinkman, gdzie otworzyła sklep tekstylny, pełen żółknących napisów ogłaszających wyprzedaż „tylko dzisiaj”. Nikt w mieście nie wiedział, co właściwie myśleć o klanie Mikbalów – dzieci było już wkrótce dziesięcioro. Miejscowi chłopcy znęcali się nad najstarszym synem George’em, który, rozpoczynając naukę w szkole, mówił tylko po arabsku. W kościele dzieci Szadidów wysłuchiwały tyrad kaznodziei, który uznał, że są zbyt smagłe jak na chrześcijan. „Pójdziecie do piekła, jeśli nie jesteście zbawione” – nakrzyczał na dziewczynki. Pobiegły z płaczem do domu i opowiedziały matce, Hafisie, co je spotkało. – Nie martwcie się – powiedziała. Angielskim posługiwała się wciąż zbyt niepewnie, żeby prawidłowo wymówić „r” i nigdy nie nauczyła się odróżniać „p” od „b”. „Brzecież byłyście ochrzczone”. Pokręciła głową, mówiąc łagodnie: „Nie bójdziecie do biekła”. W Oklahomie uaktywnił się wtedy Ku Klux Klan, fala przemocy, od zamieszek na tle rasowym do linczów, przetaczała się przez stan, ugrupowanie prześladowało wszystkich – od krnąbrnych protestantów po Afroamerykanów, Żydów, Indian i katolików. Ataki, łącznie z tymi, które Klanowi przypisywano, stały się już tak głośne, że gubernator Jack C. Walton, zwolennik progresistów, wprowadził stan wyjątkowy w dwóch hrabstwach, a w końcu i w całej Oklahomie. (Jego wrogość wobec Klanu przyczyniła się ostatecznie do usunięcia go z urzędu, który sprawował tylko przez dziesięć miesięcy). Miasta Brinkman na granicy z Teksasem także nie oszczędzono. Z początku pogróżki wobec Mikbala i jego rodziny padały szeptem:

gawędzący z nim klienci ostrzegali uprzejmego, życzliwego sklepikarza, który starał się zwracać do kupujących w ich językach – po niemiecku, hiszpańsku, arabsku lub angielsku. Potem sprawy przybrały poważniejszy obrót – mieszkańcy miasta przestali zachodzić do sklepu. Od czasu do czasu policja, w której szeregach było wielu członków lub sympatyków Ku Klux Klanu, otwarcie dawała rodzinie do zrozumienia: powinniście stąd wyjechać. Gladys, najstarsze dziecko Mikbala, nigdy nie zapomniała nocy z 1923 roku, kiedy na dziedzińcu ich domu, koło grządki z warzywami, zapłonął oblany benzyną drewniany krzyż, a płomienie przez wiele godzin przeszywały ciemność nocy. Mikbal uparł się jednak, że ponieważ to Ameryka, trzeba się zwrócić do gubernatora. I rzeczywiście, zadzwonił do biura Waltona, prosząc o interwencję. Biuro zadziałało. Rodzina Mikbala nigdy się nie dowiedziała, co się stało – kogo wezwano, kogo upomniano lub ostrzeżono. W każdym razie płonący krzyż już się nie pojawił i nie wyszeptano już żadnej groźby. Na wszelki wypadek Mikbal kupił pitbulla, którego trzymał w sklepie. Dał mu na imię Rex. Urok Mikbala ściągał nań kłopoty, co wiązało się z obecnością jego teściowej Rahidży, kobiety o trudnym charakterze, która w atmosferze niezgody i chaosu wprost rozkwitała. Rahidża podbechtywała córkę do kłótni z zięciem, a sama rozsiadała się i z lubością patrzyła na widowisko z sadystycznym uśmiechem na twarzy. Narodziny dzieci płci żeńskiej były dla niej rozczarowaniem. Rahidża wściekła się, kiedy na świat przyszła Gladys. Ponieważ chciała chłopca, oblała córce piersi kwasem, żeby ta nie mogła karmić. Hafisa pod nieobecność matki wciskała małej do buzi kulki z cukru. To nie wystarczało, żeby wykarmić dziecko, i Gladys marniała. Hafisa, z poparzoną piersią i złamanym duch*em, poprosiła w końcu swoją siostrę Marthę, żeby zajęła się maleńką. – Tylko nie mów matce. Po śmierci Rahidży wypowiedziała pamiętne słowa: – Nie płaczcie po niej. Nikt nie płakał. Syn Rahidży Frank, którego zostawiła w Libanie, kiedy

miał pół roku, stał się zamiast niej głową rodziny. Swoje siostry, równie nieśmiałe jak łagodne, traktował jak nieodrodny syn Mardż Ujun. Ten mężczyzna o surowej twarzy z blizną na lewej skroni nie znosił sprzeciwu, miał zawsze ostatnie słowo. Choremu siostrzeńcowi George’owi, który leżał w łóżku pod opieką lekarza, przepisał własną kurację: koński mocz. (Okazało się, że zadziałała). Gdy inny z synów Mikbala, Junior, zachorował na zapalenie płuc, Frank odprawił lekarza i kazał przykładać chłopcu na piersi okłady z gorczycy – uważano, że sproszkowana gorczyca zmieszana z mąką i wodą pomaga na schorzenia oskrzeli. Dwuletni Junior jednak umarł, stało się to, kiedy Frank, lecząc go bez żadnej wiedzy, pochylony nad wątłym ciałkiem wykrzykiwał polecenia Mikbalowi i jego żonie. Podczas gdy inni się przypatrywali, Frank zamknął chłopcu powieki. – Odszedł – stwierdził bez emocji. Pauline o złocistobrązowych włosach była najpiękniejszym z dzieci Mikbala i Hafisy. Odziedziczyła wdzięk ojca. Przyszła na świat jako czwarta z dziesięciorga rodzeństwa, przejawiała ciągoty do niezależności. W wieku dwudziestu jeden lat zakochała się, i nie było to młodzieńcze zauroczenie. Oboje byli dorośli, oboje chcieli razem iść przez życie. Frank wpadł w szał, wściekał się, ciskał i wrzeszczał. Uważał, że siostrzenica musi koniecznie wyjść za Libańczyka. Zakazano Pauline spotykać się z sąsiadem z Brinkman. Hafisa długie godziny spędzała w kuchni; dzieciom wydawało się, że bezustannie gotuje. Miała tam butelkę z kwasem karbolowym, którego używała do dezynfekcji kur trzymanych w szopie za domem. Wkrótce po tym, jak Frank wydał swój rozkaz, Pauline wypiła kwas, wstrętną, żrącą substancję, która wprawia w zamroczenie, przytępia zmysły, spowalnia puls i w końcu powoduje śmierć. Dziewczyna zmarła, zanim ktokolwiek zorientował się, co zrobiła. Po sześciu tygodniach do jej brata Davida przyszedł niedoszły narzeczony. Chciał się przejechać, dokądkolwiek, wzdłuż pól ciągnących się płasko aż po horyzont. David, współczujący, zgodził się, wsiedli do należącego do rodziny niebieskiego buicka z 1935 roku. Po godzinie jazdy zatrzymali się i wysiedli, żeby się rozejrzeć. Gdy David był akurat odwrócony, wielbiciel Pauline poszedł na tył samochodu. David wpatrywał się w przestrzeń, a chłopak wyjął

butelkę kwasu karbolowego i wypił tak jak jego ukochana. Spełnił swoją wolę, umarł tak jak ona. – Moja tożsamość ulega przemianie – powiedział George Dabbaghi, syn mojego sąsiada Maurice’a, dyrektora Al-Kullijja al-Watanijja w Mardż Ujun. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi, poprosiłem o wyjaśnienie. – Pytanie, czy nadal żyjesz w przeszłości, czy spoglądasz gdzieś indziej. A jeśli gdzieś indziej, to gdzie? Korzystając z wiosennej pogody, wybraliśmy się razem na wycieczkę w teren, jak to określiliśmy. George, równie gadatliwy jak interesujący, wszedł w rolę przewodnika. „Tu jest ogromnie dużo śladów historii” – powiedział, gdy wsiadaliśmy do wynajętego samochodu. „Masz historię przed oczami”. Rozejrzał się po okolicy, tak jak ja. Przed nami widać było dolinę, dalej wznosiła się góra Hermon, gdzie pozostały tylko smużki śniegu, ledwo zaznaczające jej kontury. Najeźdźcy, jak powiedział George, przybywali zza tej góry od czterech tysięcy lat. Pojechaliśmy przez mardż, równinę, pod miastem. Nigdy jeszcze nie jechałem tą drogą, uroda i starożytność tej okolicy oszołomiły mnie. Tutaj Brytyjczycy walczyli podczas II wojny światowej z wojskami Francji Vichy. Mijaliśmy wzniesione przez Brytyjczyków przy dziurawej drodze kamienne bariery przeciwczołgowe. Ale godny podziwu był przede wszystkim krajobraz. W starych okopach i wokół nich wyrosły drzewa oliwne. Na polach zieleniła się pszenica. Tam, gdzie kiedyś rosły figowce, były teraz drzewka oliwne i kwiaty, między innymi przegorzan, szawk al-dżamal, czyli „wielbłądzi cierń”, nazwany tak dlatego, że chętnie jedzą go wielbłądy. Weszliśmy na szczyt płaskiego wzgórza, które mogło być miejscem pochówku z czasów kananejskich lub żydowskich, i stamtąd patrzyliśmy na okolicę pociętą z każdej strony granicami – na południu leżał Izrael, na południowym wschodzie Jordania, na wschodzie Syria. Za czasów Isbera Samary żadne z tych państw nie istniało. Podszedł do nas stary rolnik Abu Ali Wansa z Dibinu. Przyznał się, że po wyzwoleniu spędził pół roku w libańskim więzieniu, podobno za kolaborację

z Izraelem. Jednak bardziej go interesowało uraczenie nas historiami o tym, jak to kiedyś różne ludy tego regionu żyły zgodnie obok siebie. Ludzie pobierali się między sobą, wszyscy czuli więź z ziemią, bardziej cenili sobie zasady koegzystencji niż dogmatyzm w wierze. Zapytałem go, co się wydarzyło. Wysunął do przodu laskę, postukał w porośniętą chwastami ziemię i stwierdził, jakby oznajmiał coś oczywistego: – Wojny. W poglądach na politykę w znacznym stopniu zgadzałem się z George’em. Stojąc na wzgórzu, zaczęliśmy rozmawiać o arabskich chrześcijanach. George nie był szowinistą. Nie było w nim nic z zaciętości, jaką demonstrował stolarz Camille. Przepełniało go jednak, tak jak mnie, poczucie straty i obawa o los chrześcijan w chylącym się ku upadkowi Mardż Ujun. „Nie mam na tyle odwagi – powiedział – żeby pożegnać się i wyjechać”. Pomyślałem zaraz o moich pradziadkach, którzy się na to zdobyli. „Nigdy nam się nie uda uzyskać w Libanie politycznego wpływu” – dodał. Musiałem przyznać mu rację. Jako chrześcijanie byliśmy zepchnięci na margines, wykluczeni z procesu podejmowania decyzji. Chcąc zachować tożsamość, stanęliśmy w obliczu groźby wyginięcia. Przypomniałem sobie, co podczas wojny 2006 roku powiedział architekt Assem Salam, przyjaźniący się z Cecilem w Bejrucie. Żadna ze społeczności nie ma „gwarancji przetrwania”. Władza oznaczała przetrwanie, bez niej nic nie mogło się utrzymać. Tak wyglądała arytmetyka tego Bliskiego Wschodu, w który przemienił się mój Lewant. Brak władzy politycznej oznaczał zamieranie zbyt małych społeczności. Weźmy los chrześcijan w Iraku: „Są skończeni. Już po nich” – powiedział George. Wskazał na wzgórze, na którym staliśmy razem z Abu Alim. „Ten facet mówi, że jesteśmy jednym narodem, ale nikt cię nie posłucha. Musisz odnaleźć tożsamość gdzieś indziej”. Sądzę, że przez tożsamość rozumiał emocjonalną lub psychiczną suwerenność. Rozumiał przez nią przetrwanie albo zdolność do wyobrażenia sobie czegoś więcej, czegoś szerszego, innego rodzaju wspólnoty. „Nie jesteśmy tak związani z tą ziemią jak inni”.

Zjedliśmy obiad w domu jego ojca, a rozmowa, jak często bywa, zeszła na historię Mardż Ujun. W koncepcjach, o których wspominaliśmy, odnalazłem echo moich pogawędek z Cecilem, odnalazłem Mardż Ujun, które łączyło niegdyś wyznawców różnych religii. Była w tym oczywiście pewna nostalgia, ale i prawda. Myśl ta świadczyła o sile i pewności siebie. Oznaczała mniej sztywną tożsamość. Zrodziła się w kraju niepodzielonym przez tyle granic, gdzie być może były nawet gwarancje przetrwania. Wszystko to przeminęło, powiedział mój sąsiad Maurice Dabbaghi. „Utracona przeszłość”, tak to określił.

18. Mijające niebezpieczeństwo

Zapadała wiosenna noc, czekałem na Hikmata. Przez tydzień większą część każdego wieczoru spędzałem na dworze, jadłem świeże migdały, sączyłem szkocką i czułem spokój, jakiego od dawna nie zaznałem. W domu panowała absolutna cisza, słychać było tylko szum wiatru w koronach drzew. Spowijał mnie zapach jaśminu. Światła na ganku podkreślały jędrną zieleń śliwy i srebrzystą zieleń dwóch drzew oliwnych. Widziałem słabe zarysy roślin w ogrodzie – bazylii, rozany i passiflory, którą podarował mi doktor Chajrallah. Wiał ciepły wietrzyk. Nareszcie uciekłem od wojny. Całkiem ucichły echa eksplozji i warkot helikopterów. Od lutego, od śmierci imama Mughnijji, kryzys w Libanie znalazł się w najbardziej ponurym impasie. Nikt nie walczył, ale rzecz jasna nikt też nie zawierał kompromisów. Widmo krwawej łaźni nadal krążyło po kraju. Reklamy w telewizji wzywały do dialogu: „Jeśli nie dla nas, to dla naszych dzieci: rozmawiajcie ze sobą”. Wywieszki w sklepach zakazywały rozmów o polityce. Ale na ulicach, gdzie na skrzyżowaniach rozstawiono patrole żołnierzy, panował strach. Hikmat ostrzegł kiedyś Mohammeda Hejdara, szyitę z sąsiedniego Dibinu: „Jeśli coś się stanie, zabieraj dzieci i natychmiast wyjeżdżaj z Dibinu. Tym razem nie będzie żartów z wami szyitami i z Hezbollahem”. Chodziło mu o to, że następna wojna stanie się ostateczną rozgrywką. Żonę, która bała się o córkę, Hikmat uspokajał. Wojny toczą się latem, powiedział z przekonaniem, a jest dopiero wiosna. „Nikt nie chce wysyłać żołnierzy na śmierć w błocie i zimnie”. Jeśli nawet wybuchnie wojna, twierdziliśmy obaj z uporem, Hezbollahu nikt nie pokona. Prawie każdy się z tym zgadzał. Rząd, uznający się za spadkobiercę Rafika Haririego, cieszył się poparciem chyba połowy kraju oraz, co istotne, Stanów Zjednoczonych. Hezbollah reprezentował jednak większość szyitów i był największym z libańskich

ugrupowań. Poza tym jego poplecznicy, Iran i Syria, znali kraj o wiele lepiej niż Amerykanie. Wkrótce zjawił się Hikmat, który odwiedzał mnie po raz pierwszy, odkąd wprowadziłem się na parter. Przeszedł się po domu jak ma’allim, wyprostowany, z podniesioną głową, przytakując z aprobatą. Bardziej chyba niż ktokolwiek w mieście rozumiał, co ten dom dla mnie znaczy. – Teraz wszedłeś w związek z tym domem – powiedział. – Tych dupków w Stanach nic z nim nie łączy. Ze wszystkim, drzwiami, posadzką, kamieniem – mówił, wskazując po kolei – coś cię wiąże. Wiesz, co to takiego. Sam odkryłeś łuk. Masz związek z najprostszą rzeczą w tym domu. Stał się częścią twojego ciała. Jest twoim łonem. Jest tobą, chalas[24]. Spojrzał na mnie z powagą, jak ojciec. Laila powinna tu przyjechać, pouczył mnie, poczuć, że dom do niej należy. Powinna zrozumieć swój i twój związek z tym miastem. Nie należy przerywać ciągłości, więzi łączącej pokolenia. Nalałem mu szkockiej z karafki, którą mi kiedyś podarował. Usiedliśmy na secesyjnych fotelach obitych tkaniną koloru czerwonego wina, które kupiłem na bazarze z używanymi meblami w bejruckiej dzielnicy Basta. Gdy Hikmat się napił, stał się bardziej refleksyjny i skłonny do osobistych wynurzeń. – W serce śpiącego człowieka można wejrzeć – powiedział. Sam, jak stwierdził, zaglądał w serce swojej córeczki, kiedy spała w łóżeczku. Wejrzał w serce swojej żony Aminy i wyczuł, że jest dobra. Uznał, że Bóg zesłał go na ten świat, żeby opiekował się obiema i chronił je. „To, co masz napisane na czole, zobaczysz na własne oczy” – przytoczył powiedzenie, które często słyszałem w Bagdadzie. Wyjaśniało nieuchronność losu. Obserwowałem, jak rozwija się więź między Hikmatem a jego córką Mianą i jakąś częścią siebie czułem, że to ostatni element jego osoby jako zaima – ojca i obrońcy – który się objawi. On też był szczery. „Bycie z dala od niej mnie zabija. Tęsknię za tym, by ją trzymać na rękach. Ona uwielbia, jak ją przytulam”. Wypił parę łyków szkockiej. „Nigdy nie bałem się śmierci, ale teraz nie chcę umierać”.

Chalili Abu Mrad, przyjaciel doktora Chajrallaha, opowiedział mi kiedyś, jak w sklepie z prażonymi orzechami sprzedawca zapytał go, ile ma dzieci. „Mam córkę” – odparł Chalil. „O kurwa!” – zawołał tamten, był to głos ze starego świata. „Czy warto tyle lat tkwić w małżeństwie dla jednej córki?”. Dobrze świadczy o Hikmacie, że nigdy nie słyszałem, by żałował, że nie ma syna, a kiedy mówił o Mianie, zazdrościłem, że nie mam przy sobie swojej córki. Dzwoniłem do niej prawie codziennie. Widywałem ją co parę miesięcy przez kilka tygodni, ale to było za mało. Wstydziłem się, że częściej z nią nie przebywam. Powiedziałem to Hikmatowi. Gdy jestem z nią, ciągnąłem, to kiedy skończymy czytać bajkę na dobranoc, mówi mi, że jestem „najlepszym tatusiem na całym wielkim świecie. Nie ma lepszego, absolutnie”. Naprawdę tak myśli i po tych słowach chce mnie objąć. Hikmat, usłyszawszy moje wyznanie, przejął się. Może była to z jego strony litość, może poczuł, jak bardzo, po tych wszystkich rozstaniach, potrzebne mi są zapewnienia składane przez Lailę. Przypuszczam jednak, że w grę wchodziło także jego pojmowanie więzi między rodzicem a dzieckiem. Kiedy mówiłem, oczy zaszły mu łzami, jedna spłynęła po policzku. Nie otarł jej – albo było mu wszystko jedno, albo wstydził się zwrócić na nią uwagę. Obaj byliśmy ojcami, niepewnymi, zatroskanymi, co będzie, kiedy nasze córki staną się bardziej świadome, przerażonymi tym światem i rysującą się przyszłością. Podczas naszej rozmowy zadzwoniła Amina. Zapytała Hikmata, kiedy wróci do domu. Planowaliśmy skończyć parter w styczniu. Skończyliśmy w kwietniu, a ja drżałem na myśl o tym, co jest jeszcze do zrobienia. Zostały nam dwa miesiące, zadanie wydawało się niewykonalne. Pewnego popołudnia, kiedy wszyscy rozeszli się do domów na obiad, wszedłem na werandę nad schodami, zwaną po arabsku istajha. Z jednego z jej rogów roztaczał się hipnotyzujący widok na górę Hermon, za kamiennym murem, gąszczem granatów, wyniosłymi sosnami i przysadzistymi figowcami. Dowiedziałem się od kuzynów, że Bahidża siadywała w tym samym rogu, haftując poduszki i koce. Kiedy tam stałem,

nurtowało mnie pytanie, co sądziłaby o tym domu – domu, w którym przez pół wieku czyniła honory. O stos kafelków na werandzie oparto kawałek starego marmuru z kuchni, a także fragmenty dawnego progu. Przy ścianie w jadalni ustawiono dwa stare okna. Obok nich stała niepoddająca się czasowi okiennica, której kolor, oryginalna zieleń okien tego domu, tak mi się zawsze podobał. Wszędzie znajdowały się pozostałości domu Bahidży. Jesień Bahidży była jesienią Mardż Ujun. Nikt nie kwestionował, że miasto chyli się ku upadkowi, ale ona miała niewiele do powiedzenia na temat zachodzących zmian. Będąc w podeszłym wieku, prawie już nie wychodziła z domu. Bo i po co? Stał się jej światem. To ona uszyła porozkładane wszędzie poduszki, zasłony też były dziełem jej rąk. Miała słabość do bieli; kojarzyła się z czystością, cnotą, którą Bahidża ceniła nade wszystko. Ale żeby coś zaakcentować, zanurzała czasami tkaniny w herbacie, uzyskując kolor beżowy, nigdy nie brązowy. W świecie zewnętrznym nie było dla niej wielu atrakcji. Wszystko, co najlepiej znała, pozostało w pokojach domu Isbera. Na poczesnym miejscu nadal wisiał portret arcybiskupa Elii Diaba, samotny artefakt minionej epoki. Isber często spoglądał z czułością na twarz swego przyjaciela. Duchowny, jeden z wielu, którzy uciekli, przed wyjazdem z miasta przekazał ten wymowny pożegnalny dar. „Pamiętajcie o mnie” – głosił napis. Może tymi właśnie słowami żyła Bahidża, bo Isber był wszędzie – na balkonie, przy swoim biurku, w liwanie, gdzie palił nargile. Dzieci Bahidży też były wszędzie. Powiedziała kiedyś jednej z córek, że wciąż słyszy ich głosy na korytarzach. Czy słyszała piosenki, których uczyła je w dzieciństwie? O Lajlo, Lajlo, Nikt nie ma takich oczu jak ona I takiego czaru w spojrzeniu, Lajlo, o Lajlo.

Kiedyś zaczynała dzień od czekania na Beduinki, które przynosiły chleb. Tyle razy obiecywała Raifie i Ratibie, że zrobi im kanapki z chleba z masłem posypanym cukrem. Teraz obie córki były na drugim końcu świata, ich życie

dawało o sobie znać tylko w listach. Choć Bahidża czasami nie pamiętała, czy włożyła liście cytryny do słojów z oliwkami, które przygotowywała jesienią, w czasie II wojny i po niej wciąż miała trzeźwy umysł. Szanowano ją w mieście jako kobietę życzliwą i pełną godności. Wstawała o piątej rano, robiła kawę, którą piła na werandzie, patrząc na białe, niebieskie i fioletowe hortensje. Gdy tam siedziała, obserwowana przez sąsiadów, wydawała się młodsza, niż rzeczywiście była. Często robiła sobie przerwę w porannym sprzątaniu, żeby pogawędzić z bratanicami Laurindą i Wadad Ablą, które z mężami mieszkały na parterze, albo z którymś z żołnierzy z pobliskiej bazy. Dom był zawsze nieskazitelnie czysty. Bahidża, jak Isber, była oszczędna, rozważnie gospodarowała pieniędzmi, które zostawił jej mąż i które przysyłali Raifa i Nabih. Na wydatki domowe jednak nie żałowała. Podobnie jak mąż zadawała pytanie po pytaniu, zanim zdecydowała się na najlepszy zakup. Przez długie minuty oglądała każdy towar, niezrażona spojrzeniami niecierpliwych sprzedawców. W ciągu dnia Halim Sukarije przynosił jej warzywa, owoce i mięso. Ogrodnik Ali przychodził późnym rankiem, doglądał granatów i drzewek oliwnych, a kiedy Bahidża już się zestarzała, pomagał zbierać pietruszkę i miętę, podlewał też warzywa. Ali miał niezwykły wygląd – jedno z niebieskich oczu miał jaśniejsze od drugiego. Husajn, w czarnej kufijji na głowie, przynosił węgiel i robił za złotą rączkę, od razu naprawiając wszystko, co się popsuło. Bahidża gotowała dla wszystkich wyszukane obiady. Późnym popołudniem brała się do szydełkowania, roboty na drutach i haftowania. Dziełem jej rąk było prawie wszystko, co ją otaczało, nawet kunsztownie wykonane obrusy. Na Boże Narodzenie robiła na drutach swetry dla dzieci ulubionych krewnych. O zachodzie słońca zapalała lampy naftowe, których szkła czyściła co rano. O siódmej wieczorem, czasem później, przygotowywała się do snu. Przeniosła się do pokoju Nabiha, niechętnie przyznając przed samą sobą, że syn już nie wróci. Swoją dawną sypialnię wynajmowała oficerom z bazy w Mardż Ujun. Większość z nich stacjonowała tu przez rok lub dwa, potem przenoszono ich gdzie indziej. Gdy Bahidża się postarzała, wojskowi stali się jej pomocnikami i strażnikami. Ale była sama. Gdy przed snem lampa gasła

i stygła, Bahidży nie kołysały już szepty dzieci ani kroki męża w sąsiednim pokoju, gdy chroniła rodzinę przez niebezpieczeństwem. Niebezpieczeństwo w końcu minęło, a z nim tak znaczna część życia Bahidży. Spośród mężczyzn, którzy przez te wszystkie miesiące przewinęli się przez budowę, Abu Dżasim – zanim jeszcze poznałem jego imię – należał do moich faworytów. Przysadzisty, z kręconymi włosami i niewesołym uśmiechem, uwielbiał popisywać się swoim zasobem angielskich słów, których było chyba z dziesięć. Wciąż zmieniał ich kolejność, tworząc nonsensowne kombinacje. „Tu, trzy, drzwi, misz dobrze” – mówił do mnie. Uśmiechałem się i pytałem po arabsku: „Jak się masz?”. „Dobrze” – odpowiadał. Był niepoprawnym sceptykiem, często dostrzegałem w jego oczach wymowny błysk, kiedy obserwował popisy libańskich ma’allimin na budowie. A jednak pewnego majowego dnia zaskoczył mnie stwierdzeniem, że być może ukończymy resztę domu. Jego optymizm dodał mi otuchy, ponieważ piętro wyglądało w tym momencie jak samochód rozłożony na części, których setki walały się na podjeździe. Wyglądało na to, że nikt nie jest zainteresowany ich poskładaniem. Ale to nie był zwyczajny bałagan. Tutaj panował chaos, który zaczynał się z początkiem podjazdu, gdzie gości witały strzępy smoły, resztki okiennych ram oraz wyszczerbione i poobijane kamienie. Nawet ja musiałem wszakże przyznać, że Abu Dżasim ma rację: wiele już zrobiono. Pomimo nieustannej frustracji z powodu nieubłaganie zbliżającego się terminu zakończenia prac wyobrażałem sobie Isbera przechadzającego się powolnym krokiem po tym starym domu. Myślałem o wszystkich pierwszych kamieniarzach i ma’allimin taszczących kamienie, kładących kafelki i umacniających balkony, opasane pordzewiałymi, lecz pięknymi darabzin. Zastanawiałem się, czy Isber, tak jak ja, wpadał w złość z powodu opóźnień i rozczarowań. Patrzyłem na kamienie w całym domu, teraz już oczyszczone, spojone nową zaprawą najdelikatniejszej kremowej barwy. Postanowiliśmy

odkryć kamienne ściany w jadalni i liwanie, nie tynkować ich. Była to swojego rodzaju innowacja, wymyślona przeze mnie: w pierwotnym zamyśle kamienie nie miały być wyeksponowane, ale ja czułem ich ciepło, były równie piękne jak marmurowa posadzka czy potrójne łuki. Isber by to docenił. Idąc przez liwan i jadalnię, wiedziałem, jak bardzo musiał być dumny. Moja babka, która miała zaledwie dwanaście lat, kiedy stąd wyjechała, nigdy nie żywiła do domu takich uczuć. No bo i jak? Swój dom zbudowała gdzie indziej. Sklepy tekstylne, które Raifa, Abdullah, ich krewni i inni Libańczycy prowadzili w oklahomskich przyczółkach cywilizacji, takich jak Texola, Lindsay, Brinkman, Snyder i Sayre – część z nich stała się wkrótce wymarłymi miastami – wyglądają na zdjęciach jednakowo. Szare tła pożółkły, zdjęcia prawie nie różnią się od siebie. Podłogi są zawsze z drewna lub betonu, a lady, z których przynajmniej jeden rząd jest oszklony, zawsze stoją wzdłuż ścian. Na półkach pod sufitem ułożone są walizki, pod nimi bele materiałów, starannie poskładane tekstylia, pudełka z butami, kosmetyki, nici, igły i tak dalej. Na wieszakach wisi konfekcja, płaszcze z futrzanymi kołnierzami przerzucone są przez stół. Sklep Mikbala, brata Abdullaha, ozdobiony był napisami reklamowymi, jakie tylko on potrafił wymyślić, wykonanymi techniką literniczą, z której był tak dumny. „Te ceny słusznie krzyczą” – głosił jeden z nich. Prawie każdy z imigrantów wierzył w siebie. Był to spryt – szatara z Mardż Ujun – wyostrzony determinacją człowieka, który wszystkiego się wyrzekł – rodziny i domu – na rzecz nieznanego. Nic nie było dane, nic nie było pewne. Imigranci pracowali dłużej niż inni i dowodzili większego sprytu, nawet jeśli czasami przejawiali cwaniactwo. Pewien przedsiębiorczy libański sklepikarz ustawił podobno przy ladzie miotłę, którą doliczał do rachunku każdemu klientowi. Jeśli klient wracał rozzłoszczony, kasjer wskazywał miotłę. – Kupił ją pan. Dlaczego ją pan zostawił? – pytał.

19. Dom

Powyżej głównego placu znajdował się inny stary dom, niezamieszkany. Była to rezydencja większa od domu Isbera, jadąc Bulwarem, nie sposób było jej nie zauważyć. Dla mnie zawsze stanowiła memento: taki los czekałby dom Isbera, gdybyśmy się za niego nie zabrali. Poszedłem odwiedzić tę zapomnianą ruinę pewnego późnego popołudnia, gdy słońce dało znać, że ma zamiar zachodzić. Majestatyczne niegdyś domostwo było opuszczone. Kamienie utraciły barwę, nie było tu błękitów, szarości czy brązów, które tak ożyły w domu Isbera. Zielone okiennice spłowiały, darabzin pokryła rdza, choć jakimś cudem pozostały nienaruszone. Drzwi nie miały zamka. Dom był opowieścią o przemijaniu, zaniedbaniu i poniżeniu. W środku nie było słychać żadnych dźwięków, jeśli nie liczyć hałasu wlewającego się bezpośrednio z ulicy. Moje kroki jako jedyne stąpały po nagromadzonym przez lata kurzu. Jedynym świadectwem mówiącym o osobie byłego mieszkańca, który aż do śmierci w latach dziewięćdziesiątych był członkiem parlamentu, było graffiti nabazgrane na ścianie chyba już dawno temu: „Tutaj rezydował tyran”. Gdy wychodziłem z domu, podszedł do mnie mój dawny gospodarz Michel Fardisi, opuszczający rodzinny sklep po drugiej stronie ulicy. Przypuszczałem, że przypomni mi o opłacie za ostatni miesiąc, którą wciąż byłem mu winien. Przypomnienie było zawsze pantomimą. Michel nigdy nie poprosił o pieniądze, tylko wystawiwszy rękę z samochodu, gdy mijał mnie swoim mercedesem, pocierał palce o siebie. – W tym domu było kiedyś pełno ludzi – powiedział, gdy staliśmy na wilgotnym żwirze pobocza, koło ogołoconego z liści drzewa figowego, kilka metrów od wejścia do rezydencji. – Byli jak mrówki, jak kurz osiadający na podłodze.

Ludzie zbierali się tutaj jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dom szczególnie się ożywiał w tygodniach poprzedzających wybory, kiedy przyjęcia, na których pito, śpiewano i tańczono dabke, ciągnęły się długo w noc. „To były piękne dni” – powiedział Michel. Od tamtego czasu dom odziedziczyło dwudziestu pięciu krewnych, z których żaden nie potrafił uzgodnić, co z nim zrobić – sprzedać, przebudować, czy zostawić, żeby się rozpadł. „Kwestie spadkowe. Kto go wyremontuje?”. Za czasów młodości Michela okoliczni mieszkańcy w większość rzeczy zaopatrywali się w Mardż Ujun. Dawne zwyczaje przetrwały. Nieważne, czy chodziło o oświetlenie, sprzęt kuchenny, biżuterię, części samochodowe czy nawet lody. Choć powolny upadek Mardż Ujun zaczął się o wiele wcześniej, miasto pozostawało ośrodkiem prowincji i tutaj się kierowano. Michel zaczął wspominać dni, kiedy żaden dom w Mardż Ujun nie stał pusty, kiedy w porze obiadowej brakowało już chleba w piekarniach, a sklepy i zakłady wokół głównego placu były pełne – siedmiu krawców, cztery albo pięć sklepów z obuwiem, ponad tuzin fryzjerów. Ksiądz odwiedzał wtedy każdą rodzinę i angażował się w jej codzienne zmagania z życiem. Teraz, jak powiedział Michel, ksiądz siedzi w swoim mieszkaniu nad kościołem, odseparowany od społeczności wiernych. Ośrodkiem regionu stała się, z jednej strony, AnNabatijja na trasie bejruckiej, z drugiej zaś – Hasbajja na drodze wiodącej właściwie donikąd. Granice zmieniły pozycję Mardż Ujun, czas pomniejszył jego znaczenie. Najbardziej może upokarzający okazał się awans miejscowości położonych za Bulwarem, jak Kafr Kila i Al-Klaj’a, wiosek niegodnych wzmianki, które szczyciły się kiedyś zaledwie gruntowymi drogami wiodącymi do brukowanych ulic Mardż Ujun. Teraz nikt nie pytał, jak dojechać do Mardż Ujun. Przez główny plac. Za cmentarzem. Przed Bulwarem. Skręć koło domu Samarów. – To wstyd, Mardż Ujun – powiedział Michel. Podoba ci się tutaj? – zapytałem. – To moje miasto. Jak mógłbym go nie kochać? Ale muszę tutaj pracować. Gdyby nie to, wyjechałbym. A co, miałbym wyciągać pieniądze ze ściany? Ale mój syn nie będzie tu pracował. W żadnym wypadku. Czy

wróci? Nie. Większość miast tak wygląda. Ludzie zamykają drzwi, przekręcają klucz i wyjeżdżają. „Dość tego, chalas, jedźmy do Ameryki. Kto przyjedzie i zastąpi tych, którzy umrą? Nie mój syn, nie twoi synowie. Jak umrze doktor Chajrallah – znasz go? Starzeje się. Czy jego dzieci tutaj zamieszkają? Na pewno nie”. Wyjechać do Ameryki. Uderzyły mnie te słowa, wypowiedziane z niechęcią. Stosunki Mardż Ujun z diasporą były pełne napięć, a ja w głosie Michela wyczułem pewną gorycz. Mieszkańcy miasta bardzo się szczycili dokonaniami swoich potomków – bogactwem Houranich w Zatoce Perskiej i majątkami każdej prawie rodziny osiadłej w Kansas i Oklahomie – Szadidów, Najfehów, Samarów, Farhów, Homseyów, Rahalów i Szamburów. Każdy wiedział o osiągnięciach ulubionych synów miasta, takich jak nieżyjący już dr Michael DeBakey, światowej sławy kardiochirurg. Brazylia też miała swoich wychodźców z Mardż Ujun, licznych i dobrze prosperujących. Nie skrywano jednak pewnego żalu, że opuścili swoje domy. Nikt nie wrócił do Mardż Ujun. Kiedy emigranci tu przyjeżdżali, miasto serdecznie ich witało, odbywały się uczty i uroczystości, wystawne przyjęcia na arabską modłę. „Było chyba trochę dumy, w nich i w nas” – powiedział Michel. Była też nadzieja, że emigranci hojnie się zrewanżują i pomogą miastu. Gdy jeden z nich zobaczył, jaki bankiet wydano na jego cześć, ze zdumieniem pokręcił głową. W Ameryce nie widział takiego poczęstunku. „Nie miałem pojęcia, że tak dobrze im się wiedzie!”. Pozostając pod wrażeniem, nic miastu nie dał. Kilku wróciło i odbudowało domy. Spędzali tu może ze trzy tygodnie latem, kiedy Mardż Ujun, jak na swoje coraz skromniejsze standardy, rozkwitało. Ale co potem? – zastanawiał się Michel. – Czy przyjadą w zimie? On odwiedzi swój dom, zatrzyma się w nim, ale czy zamieszka? Czy będzie przyjeżdżał choćby co lato? Pięknie wyremontował dom, ale Dżudajda potrzebuje ludzi, a nie odrestaurowanych budynków. Gdzie są ludzie? Potrzeba nam kogoś, kto by się tutaj osiedlił. Ja wróciłem i uratowałem dom, w geście wobec historii i pamięci, w imię ideału, jakkolwiek błędnie rozumianego. Ale kiedyś odjadę, pozostawiając

relikt, choćby nie wiem jak funkcjonalny i piękny. Za każdym razem, kiedy coś takiego się działo, tutejsza społeczność po trochu umierała. Choć dom Isbera popadał w ruinę, ktoś w nim mieszkał. Dzicy lokatorzy, choć nieciekawi, byli częścią społeczności. Ja zatrzymam się w tym domu, ale nigdy nie zamieszkam na stałe i nie będę tu przynależał. Michel kiwnął głową, jakby czytał w moich myślach. – Hadżar bala baszar – powiedział. Kamienie bez ludzi. Lata nie przekreślą tego, co kształtowało się wiekami. Trzeba pokoleń, żeby osłabić to, co było. Mardż Ujun, bardziej prawosławne niż katolickie, w sferze oświaty i światopoglądu zawsze ciążyło raczej ku Anglosasom niż Francuzom. Wpływowi okazali się amerykańscy misjonarze, w 1867 roku założyli protestancką szkołę. Uznana przez konserwatywne prawosławne duchowieństwo za heretycką, zostawiła spuściznę – język angielski, tak jak jezuici zostawili po sobie w Bejrucie i Libanie Górskim wykształconą klasę posługującą się językiem francuskim. Jednego z amerykańskich misjonarzy przez całe lata opisywano z podziwem zarezerwowanym dla świętych. George E. Post z Pensylwanii, lekarz z brodą proroka, uczył na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie chirurgii i botaniki. Nieraz przyjeżdżał do Mardż Ujun, żeby operować mieszkańców wsi, zbyt ubogich lub zbyt chorych, by mogli odbyć podróż. Kiedy Brytyjczycy po I wojnie światowej usadowili się w Palestynie, anglo-amerykański charakter miasta bardziej się uwydatnił, czemu trudno się dziwić. Połączenia i szlaki z czasów osmańskich uległy zmianom, dostosowując się do granic wytyczonych przez Brytyjczyków. Wielu ludzi z Mardż Ujun zachowało wierność wobec starych tras, które od dawna przemierzali ich przodkowie w drodze do Palestyny i jeszcze dalej. Rzadkie były rodziny bez marginalnego przynajmniej związku z Palestyną. Bahidża Abla miała kuzynów w Hajfie i Betlejem oraz siostrę w Bejsanie, którego mieszkańcy zostali po 1948 roku wysiedleni, uciekli albo, jeśli byli chrześcijanami, zostali przymusowo przesiedleni do Nazaretu przez rodzące

się państwo żydowskie. Wraz z mieszkańcami znikła nazwa. Bejsan stał się Bet Sze’anem, a po utworzeniu Izraela przymierze Mardż Ujun z Palestyną zostało raz na zawsze zerwane, zakończyła się trwająca przez całe pokolenia epoka, w której posterunki graniczne nigdy nie zamykały granicy. Nikt nie wątpił, że miasto podupada. Palestyna została utracona, razem z należącymi do rodzin z Mardż Ujun ziemiami w dolinie Hula i szansami, jakie stwarzały Hajfa, Jerozolima i Galilea. Nie było już posad w Iraq Petroleum Company ani nauczycielskich etatów. Rodziny wróciły albo powędrowały dalej – do Ameryki i Brazylii. W 1967 roku, kiedy Izrael zajął wzgórza Golan i miasto Al-Kunajtira, odcięto na zawsze od Mardż Ujun inne jego zaplecze, Hauran, przemierzany niegdyś przez Isbera Samarę. Skrzyżowanie stało się ziemią niczyją. Nie prowadziły już tamtędy żadne drogi, przejście zmieniło się w barierę. Ustały codzienne kursy taksówek. Skończyły się podróże zamożnych kupców. Wojna domowa jeszcze się co prawda nie zaczęła, zwiastowała ją na razie paplanina w kawiarniach, pełna mrocznych przepowiedni i ponurych zapowiedzi. Dopiero miały nadejść potworności i krzywdy wojny, zbrodnie tak okropne, jak wszystkie popełnione na współczesnym Bliskim Wschodzie, gdzie tak wymowne są nazwy i daty: 1982, Sabra i Szatila, Tall az-Za’tar[25]. Minęło wiele tygodni od mojego ostatniego spotkania z kuzynem Karimem, który większość czasu spędzał w Bejrucie. Oczywiście nie omieszkał dać znać o sobie, dzwoniąc z budki telefonicznej nocą, kiedy rozmowy mniej kosztowały. „Jestem na Corniche, odbywam właśnie szybki spacer!” – oświadczył na jednym oddechu. Jeszcze raz błagał mnie, żebym podlewał jego rośliny w Mardż Ujun. „Czy proszę o zbyt wiele?” – nalegał, znając z góry odpowiedź. „Tylko dlatego że tak bardzo lubisz rośliny”. Z nadejściem lata wrócił w końcu do Mardż Ujun. Czekałem na niego w jego niewielkim, ale uroczym ogrodzie, wśród drzew cytrynowych i pomarańczowych, zgrabnych oliwek i granatów, z których okrągłe czerwone owoce zwisały jak piękna biżuteria. Na powitanie poskarżył się jak zwykle, że tak rzadko dzwoniłem, ale będąc w dobrym humorze, rozgrzeszył mnie: „Wiem, wiem. Gdybym miał

komórkę, byłoby inaczej” – zapewnił. „Nade wszystko jestem elastyczny”. Mrużąc oczy, zmierzył mnie wzrokiem – Możesz mi wierzyć albo nie – powiedział sznurując usta – tęskniłem za tobą! Ucałował mnie trzy razy, serdecznie objął i zapytał, czy przytyłem. – Tęskniłem za tobą! – powtórzył i zadowolony coś zanucił. Jak zwykle przywiózł mi prezenty: suszoną miętę własnego chowu, pusty słoik z żółtym wieczkiem („żeby w twojej kuchni było kolorowo”), płyn przeciw komarom i dwie jasnozielone miski w kształcie gruszki lub bakłażana. „Na hummus i takie różne” – powiedział. Ja z kolei miałem dla niego całą torbę medykamentów – Lubriderm, witaminy Centrum Silver i suplement na sztywne stawy. Rozmowa, która nastąpiła po wymianie prezentów, była chaotyczna, ale gorączkowa, toczyliśmy ją, chodząc po ogrodzie. Pokazywał swoje drzewa oliwne – gałęzie niektórych złamały się pod ciężarem zapomnianego śniegu. Bardzo był dumny z klementynki obsypanej białymi pączkami. „Poczekaj, pokażę ci drzewko granatu” – chwalił się. A potem, jak to często u Karima, rozmowa zeszła na tematy polityczne. Przepowiadał wojnę: Izrael i Stany Zjednoczone przeciw Syrii i Iranowi. – Ach, III wojna światowa! – wyrwało mu się. Pewnego dnia Karim zaszedł do domu Isbera i dziwował się, że tyle dokonaliśmy. Uświadomiłem sobie, że mówi szczerze. Niemal osłupiał. Wychodzi na jaw moje libańskie pochodzenie, oznajmił mi. „Korzenie pokazują się stopniowo. Myślisz, że to amerykańskie? To libańskie”. Znów ściągnął usta i kręcił głową, oglądając każdy kąt. „Cieszę się z całego serca, że tak ci wyszło. I jestem z ciebie dumny”. Nie cieszył się jednak aż do takiego stopnia, żeby oszczędzić krytycznych uwag. Dlaczego na ścianie na zewnątrz domu jest łata z szarego betonu? Czy nie mogłem do tamtego pokoju znaleźć ładniejszych lamp? Może by w ogrodzie rozsypać trochę dobrej ziemi? Dlaczego nie wybłyszczyłem trochę bardziej kafelków w salonie? „Anthony, proszę, musisz. Musisz!”. I tak dalej, aż

w końcu stwierdził: „Naprawdę jestem z ciebie taki dumny. Masz gust”. Wtedy uświadomiłem sobie, że jego uwagi nie były sugestiami, ale prośbą, żebym dostrzegł, iż on też ma gust. Usiedliśmy, napiliśmy się truska*wkowego wina domowej roboty, które podarował mi doktor Chajrallah. Wznieśliśmy toast. Mardż Ujun z Karimem było innym miastem. Odnosiło się wrażenie, że z jego przybyciem temperatura wzrosła o kilka stopni. Przy nim powietrze stawało się łatwopalne. Choć stąd pochodził, nigdy tak naprawdę nie pasował do tego miejsca. Jakkolwiek byłby pogrążony w odwiecznych konfliktach między Hawarna i baladijja, faktem jest, że miasto było dla niego za małe. Był za bardzo wykształcony, zbyt na swój sposób wielkoduszny. Był sybarytą, który widział za wiele świata. (Czy też, jak sam to kiedyś ujął: „Jechałem autobusem Greyhound, pociągiem, leciałem samolotem i byłem w indiańskim rezerwacie”). Mardż Ujun nigdy nie dorosło do jego oczekiwań. To samo dotyczyło mieszkańców miasta, mniej wykształconych i wyrafinowanych niż on i nigdy nie okazujących należnego szacunku. Do Karima przyciągnęła mnie jego samotność i skłonność do obrazoburstwa, a także entuzjazm. Odpychały mnie natomiast jego poglądy polityczne. Z wyraźną przyjemnością dokuczał mi, wypowiadając najbardziej prowokacyjne opinie. – Nie znoszę szyitów – mówił. – Nie znoszę Hezbollahu. Nie znoszę Nabiha Berriego. Nie znoszę Hasana Nasrallaha. Nawet ci szyici, którzy twierdzą, że są umiarkowani – ciągnął – po kryjomu popierają Hezbollah. – Zamilkł, obrzucając wzrokiem sąsiedni stolik. – Co to za jeden? – zapytał. – Mógłby być szyitą. – Nie martwisz się o Liban, Karimie? – spytałem. – Nie za bardzo. Wyczuwam, że panuje tu rozejm. Karim był chwiejny w swoim szowinizmie. Czasami dawał wyraz pesymizmowi i rozczarowaniu wszystkim, co dzieje się w kraju, wypowiadał się tonem, w którym znać było niepokój i brak złudzeń. „Nie lubię już Libańczyków. Naprawdę, mam ich po dziurki w nosie” – powiedział mi przy innej okazji. „Mam dość. Wszyscy mamy dość. Należę do ogromnej większości, która została przytłoczona sytuacją”. Ale tego dnia było inaczej.

Jakby rzucił rękawicę: skoro nikt nie akceptuje jego (kogoś, kto nigdy nie przynależał do Libanu), to i on nie będzie nikogo akceptował – szyitów, wszystkich muzułmanów, nawet rodzin Hawarna w Mardż Ujun, spiskujących przeciw baladijja. Odniosłem wrażenie, jakby unieszczęśliwiło go dotychczasowe życie – jako dorosły był świadkiem wojny i pokoju w tym kraju. Politykowanie wydawało się po prostu metaforą jego rozczarowania. Jak wielu greckoprawosławnych jego pokolenia, był w młodości zwolennikiem panarabizmu. A teraz oznajmił mi: „Jestem przede wszystkim Libańczykiem i nikim więcej”. Ale co z jego miastem? – Czuję, że Mardż Ujun umiera – powiedziałem. – Nie, nie mów tak – błagał, podnosząc głos. Albo nadal zachował tę pewność, albo potrzebował przekonania, że Mardż Ujun przetrwa, że pewnego dnia, który kiedyś nadejdzie, miasto odzyska swoją pozycję i znów stanie się skrzyżowaniem dróg. Miasto o tak wielkiej i szczęśliwej przeszłości z a s ł u g i w a ł o na to, by przetrwać. Przynajmniej Karim tak uważał. Mardż Ujun, ciągnął, było miejscem spotkań dla Palestyny, Syrii i Jordanii. Ludzie stąd pracowali w Hajfie, Al-Kunajtirze, Damaszku i Bejrucie. W latach dwudziestych XX wieku było większe i ważniejsze od Hasbajji i An-Nabatijji. Będzie takie znowu, przyrzekał. Pokręciłem głową. – Czekamy na to od sześćdziesięciu lat. – To wciąż moje miasto rodzinne – powiedział. – Moje korzenie, rodowód, tożsamość. W Bejrucie nie jestem bejrutczykiem. I tutaj wrócę po śmierci. Mam już wielki, piękny grobowiec. Nigdy nie było mowy o tym, czym stawało się Mardż Ujun, ani o tym, czy nastanie pokój; mówiło się o tym, czym miasto było – miejscem przyjęć, posiłków, gości, niedzielnych obiadów na czterdzieści osób, gdzie rozbrzmiewał śmiech. Karim miał własną Dżudajdę. co*kolwiek bym mówił o upadku miasta, on nigdy nie wyzbywał się tamtych wspomnień. Do diabła z ludźmi, zdawał się mówić, nieszczególnie ich lubił. Ale kochał swoje Mardż Ujun. – Co będzie z miastem, kiedy umrzesz? – zapytałem.

– Dlaczego miałbym się o to martwić? – Roześmiał się. – Kiedy umrę, niech wszystkich diabli porwą! Z upływem lat Abdullah gromadził wspomnienia, które w końcu okazały się dobre, warte, by do nich powracać. Skończyły się wędrówki, teraz żył na takim luzie, jaki znał przed przybyciem do Ameryki. Nie wyzbył się swego temperamentu, ale wyżywał się głównie w śpiewie, kiedy przyjaciele i krewni zbierali się w domu przy gorzkiej arabskiej kawie i wiadrach świeżo zasolonych ogórków. Zawsze miał w ręku papierosa. Dzieciom, które go obsiadały, dawał po cencie za każdy wyrwany mu siwy włos. Raczył gości swoim słodkim, głębokim głosem, a jego śmiech niósł się w noc. Abdullah nie był nigdy tak pracowity jak jego żona Raifa. Był tak skory do zabaw, jak ona poważna, tak nieobliczalny, jak ona metodyczna. Chwalił się żoną przed gośćmi, wprawiając ją w zażenowanie. Ona, wzorem ojca, wolała milczeć; za wiele słów mogło się okazać niebezpieczne. Portret powinien być upozowany, odkrywać tylko tyle, ile trzeba. „Jeśli masz coś dobrego, nie mówisz o tym” – powiadała. „Inni będą o tym gadać, ale ty nie musisz. Nie mów nic”. Abdullah, słysząc takie gadanie, lekceważąco machał ręką. Kiedy Raifa pracowała w sklepie, on kręcił się koło domu, doglądając sadu, który był jego dumą, i ogrodu, który przynosił mu radość. Winorośl pięknie się rozwijała. Nie miała wprawdzie słodkich owoców, ale z jej liści Raifa robiła gołąbki, które podawała jako przysmak. Czasami, kiedy Abdullah czuł zapach kwiatów – czereśni, wiśni, jabłoni, brzoskwiń i moreli – opowiadał dzieciom, że wyobraża sobie, iż znów jest na zboczu wzgórza koło Mardż Ujun naprzeciwko góry Hermon i czuje na twarzy lekki powiew tamtejszego wiatru.

20. Gorsze czasy

Na skończenie domu pozostało mi zaledwie kilka tygodni. A Abu Jean kierował pracami. Trzeba było zrobić schody prowadzące do drzwi wejściowych. Sprawa nie taka prosta. Dwa chodniki, prostopadłe i położone na różnych wysokościach, miały łączyć się ze sobą przy trzystopniowych półkolistych schodach, przylegających do nich pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Każdy poziom schodów miał inną długość, a mój kuzyn, inżynier i architekt, nakreślił na papierze dokładny plan całości. Abu Jean nie miał na to wszystko czasu. (Z udawanym skupieniem obejrzał najpierw szkic, trzymając go do góry nogami). Zamierzał to zrobić po swojemu. Naszkicował plan kredą, która szybko się starła. Kiedy zaczął, kilka tygodni po obiecanym terminie (każdy dzień zapowiadał kolejny falstart), wcale nie sprawiał wrażenia, żeby się zraził. Absolutnie. Zmierzył schody. Powinny mieć dwieście dwadzieścia centymetrów długości. Miały dwieście siedemnaście. – Mazbut! – zawołał. Jak trzeba! Następnie przyłożył poziomicę do betonu, który sam wylał. Bańka powietrza przesunęła się daleko w lewą stronę. Płaszczyzna okazała się koszmarnie pochyła. – Dobra jest! – wykrzyknął z dumą, będącą w tej sytuacji co najmniej nie na miejscu. Zjawił się Fadi, który miał wypolerować kafelki w salonie, jadalni, kuchni i sypialni, ale trzeciego dnia oświadczył, że nie może dalej pracować, jeśli nie załatwię prądu o odpowiedniej mocy, żeby uruchomić jego sprzęt. Byłem zajęty, więc poprosiłem, żeby poszedł do dostawcy energii. Ociągał się. Powiedział, że nie jest stąd, żaden z niego ibn Mardż Ujun. Abu Jean nie

chciał iść. Podkreślił, że dom jest przecież na mnie. Poszedłem więc, i po dziesięciu minutach mieliśmy prąd. Cudownie, ucieszył się Fadi. Ale nadal chciał czekać, aż Malik ułoży wszystkie, ale to wszystkie płytki. Malik pokręcił głową. Czekał na dwa odboje drzwiowe z pobliskiego Al-Chijam. A tak w ogóle to potrzebował więcej gąbek. Nic dziwnego, że Abu Jean nie chciał się brać do roboty przy schodach, dopóki Malik nie skończy układania chodnika. A Malik nie zacznie układać chodnika, dopóki Abu Jean nie wyleje betonu. Teraz, gdy upłynęło już tyle czasu, żaden nie wiedział, jak właściwie mają wyglądać te schody. Człowiek będący przy zdrowych zmysłach przyznałby oczywisty fakt: nie skończę domu przed wyjazdem z Mardż Ujun, zanim dobiegnie końca mój urlop. Ale rozsądek nie wchodził u mnie w grę. Uda się skończyć, wmawiałem sobie, a jedyną osobą bardziej nieznośną od Abu Jeana byłem ja sam. Na południu Libanu telefony działały beznadziejnie, sieć była zaniedbana przez firmę telekomunikacyjną oraz (podobno) zakłócana przez wojsko izraelskie i pokojowe oddziały ONZ . A jednak próbowałem, wydzwaniając nieustannie z aparatu pozbawionego pokrywy baterii. Dzwoniłem do Marwana, żeby się dowiedzieć, czy zabrał do swojego warsztatu drzwi i czy je pomalował. Dzwoniłem do kuzyna Toamy, żeby ustalić, czy ma farby ścienne w odpowiednich kolorach – łagodny róż, jasnoszary i kremowy. Dzwoniłem do Nasiba i błagałem, żeby przywiózł odnowione darabzin do balkonów i okien. Codziennie pytałem Ramziego, kiedy skończy drewniany sufit. Dla świętego spokoju zapewniał, że zdąży w umówionym terminie, lecz nigdy go nie dotrzymywał. Stolarz Camille, którego opóźnienia były wręcz legendarne, na przekór wszystkiemu – jakie były szanse, że ż a d e n termin nie zostanie dotrzymany? – oznajmił mi, że nie może przyjść, bo zmarł jego nowo narodzony kuzyn. – Allah jirhamu – powiedziałem. Niech Bóg się nad nim zlituje. Po czym, na jednym oddechu, zapytałem, czy mógłby w takim razie przysłać swojego czeladnika Egipcjanina Szawkiego. Mamy mnóstwo do zrobienia. Zaklinałem firmę z Bejrutu, żeby skończyła okna, okiennice i drewniane maswerki łuków. Błagałem firmę z Sajdy, żeby w drugiej sypialni położyła parkiet. Zrobili to, ale poskarżyli się, że Abu Jean spartaczył wylewkę. Abu

Jean dał popis własnej nieomylności, z zachwytem wodząc ręką po wąwozach podłogi. – Jest gładka jak jedwab – twierdził z uporem. Wtedy wyszedł ze mnie prawdziwy Szadid. Toama i Abu Jean znów się kłócili, jak zwykle o pieniądze. Abu Jean starał się, jak mógł, żeby nie wydać, jak to określił, ani jednego franka więcej, niż musiał. Toama nie mniej rygorystycznie domagał się ode mnie zapłaty za każdą najbanalniejszą czynność. Ściągał ze mnie nawet koszty benzyny za kilkuminutowe wypady w celu sprawdzenia, czy kamienny gzyms jest już gotowy. Tamtego dnia pokłócili się o cement. Toama chciał, żeby Abu Jean kupił jeszcze jeden worek. Abu Jean upierał się, że wystarczy to, co zostało na górze. „Potrzeba nam jeszcze” – mówił Toama. „Mamy dość” – mówił Abu Jean. Kłótnia trwała. Powtarzali wciąż to samo, tylko coraz bardziej podniesionymi głosami. A czas mijał. – Dość tego! – wrzasnąłem. Wyciągnąłem z kieszeni portfel i rzuciłem na podłogę. – Bierzcie pieniądze. Po tej demonstracji gniewu Toama przestał panować nad sobą. Oddalił się z krzykiem. To samo zrobił Abu Jean. Za pomocą czterech słów i brudnego portfela zainaugurowałem całą sekwencję zranionych uczuć, urażonej dumy i dotkniętego ego. Na tym skończyła się praca tego dnia. Inni robotnicy próbowali mediacji. Zanoszono prośby do Boga. Parzono kawę. Bez rezultatu. Wtedy podjechał George Dżaradi swoim rozklekotanym białym mercedesem, który nazwał Dżamilą – tak miała na imię pewna prostytutka, jego ulubienica. – Jak się mamy? – zapytał. George potrafił wywołać uśmiech na mojej twarzy, nawet kiedy byłem najbardziej przybity. Poklepałem go po rosnącym brzuchu. „Kiedy masz termin?” – zapytałem, co wywołało okrzyk radości. Wysłuchawszy relacji wszystkich stron, wszedł w rolę mediatora. – Co George powtarzał ci codziennie, Anthony? George pracuje w Mardż Ujun, w warsze, o tam – powiedział, wskazując w stronę Bulwaru. – Jak

masz problem, zadzwoń po George’a, a on wszystko załatwi. Nie mówił ci tego? Nie gniewaj się, niech cię głowa nie boli. Usiedliśmy pod drzewem oliwnym, którego gałęzie obsypane były owocami. – George chce pogadać prosto z mostu. Nie kręcić w lewo ani w prawo, tylko prosto. George przyjdzie i skończy to dla ciebie bez zapłaty. Wezwij tylko George’a. On to zrobi. Wiedziałem, że nie zrobi, ale doceniłem propozycję. Tak jak dziadek uspokoiłem się równie szybko, jak wpadłem w gniew. Trochę jeszcze porozmawialiśmy. Oświadczyłem, że na nikogo się nie gniewam. – Jogurt jest czysty? – zapytał George po arabsku. Było to równoznaczne z pytaniem, czy nie żywimy już urazy. Skinąłem głową. Jogurt jest czysty. Kiedy George odjechał, Abu Jean mruknął mi do ucha: „Chuj z nim!”. Ale na drugi dzień żaden z nas, ani Toama, ani ja, ani Abu Jean, nie wspomniał ani słowem o worku cementu. W maju odwiedziłem doktora Chajrallaha. Chcąc mu podziękować, nagrałem dla niego na CD pieśni Rahima Alhadża, irackiego wirtuoza lutni ‘ud. Zapytałem, jak się czuje. Najpierw chciał powiedzieć, że nieźle, ale przez twarz przemknęło mu coś więcej niż cień zwątpienia i odparł bardziej szczerze: – Nie za dobrze. Miał już przerzuty w dolnej części kręgosłupa (określił dokładnie: w L4, czwartym kręgu lędźwiowym). Ból był nieznośny, Chajrallah wydawał się zmieniony. Gęste, siwe włosy wciąż zaczesywał do tyłu, z przedziałkiem, jak aktor z niemego filmu albo elegancki członek nowojorskiej socjety z lat dwudziestych, ale twarz mu pociemniała, zmizerniała, widziałem, że jest słabszy. Chodził niepewnie, a jego reakcje – szybkie ruchy, które zapamiętałem, kiedy przycinał u mnie śliwy – były teraz spowolnione. Siedział u niego Ali, przyjaciel rodziny, szyita z sąsiedniej wsi, który przywiózł syna na badanie. „Nie ma drugiego takiego” – powiedział, wskazując doktora Chajrallaha skinieniem głowy. Kiedy zbierali się do

wyjścia, nie wspominając o zapłacie, doktor klepnął chłopczyka w pośladek. Po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, zobaczyłem, jak żartuje lub robi coś energicznie. Iwanka podała kawę i przyniosła nam talerz ciemnoczerwonych śliwek, słodkich jak cukier. Doktor pokazał mi fotografię buzuki, które zrobił dla swojego wnuka Jeana, kończącego w tym roku cztery lata. Gryf z drzewa dzikiej śliwy był ciemny. Pokrywa pudła rezonansowego była z jasnego, delikatniejszego drewna, a samo pudło z tykwy. „Jeanowi od dziadka” – napisał na instrumencie po arabsku. Dzwonek mojego telefonu zaanonsował kolejne doniesienie o kryzysie w Libanie. Impas minął, przyszło napięcie. Krążyły pogłoski, że strajk, do którego wezwała opozycja, może się w stolicy przerodzić w zamieszki. Doktor Chajrallah też o tym słyszał i był rozgoryczony. – Staliśmy się sceną teatralną, na której odgrywają sztukę – powiedział. – Czy dojdzie do wojny domowej? – To nie zależy od Libańczyków. Decyzje zapadają poza tym krajem. Jesteśmy narzędziem wojny, środkiem do celu. Wykorzystują nas. Od tygodni prosiłem doktora Chajrallaha, żeby pokazał mi swoją kolekcję drzewek bonsai, którą gromadził od 1990 roku. W końcu uległ. Najpierw zaprezentował irgę, którą kupił przy mnie w Dżibszicie. Już ją przyciął i zaczynał formować, owijając aluminiowym drutem wybrane gałązki, żeby nadać im pożądany kształt. Idąc od rośliny do rośliny, opisywał je jak do katalogu – podobnie opowiadał o ogrodzie. W jego słowach pobrzmiewała satysfakcja i duma z dokonań. O roślinkach mówił tak jak o wytwarzanych przez siebie lutniach. Miał dwuletnią wisterię, którą próbował uformować. Miał akację, figowiec, morelę, jaśmin i różę bez kolców. „Popatrz” – powiedział, kiedy moją uwagę odwracały SMS -y dotyczące kryzysu. Wskazał na dziką śliwę i wspaniałe drzewko oliwne wielkości kufla do piwa oraz najstarsze z jego drzew, dziesięcioletnią czereśnię. Opowiadał o nich wszystkich w taki sposób, jakby wciąż uważał się za początkującego. Prawdziwe bonsai, stwierdził, potrzebuje co najmniej dziesięciu lat, żeby osiągnąć idealny kształt.

Dziesięć lat, pomyślałem. Irgę zaczął formować dopiero kilka tygodni wcześniej. – Są stuletnie, stupięćdziesięcioletnie bonsai. Trzeba mieć cierpliwość. To podstawa. Kiedy opowiadał ludziom o swojej kolekcji złożonej z trzydziestu drzewek, nie rozumieli, że można czemuś poświęcać tak dużo czasu. „Chcą wszystko mieć natychmiast” – powiedział mi. Wiedział, ile trzeba zainwestować. Kilka lat zajęło mu podjęcie decyzji, czy w ogóle się tym zajmie. „Bałem się zmarnować roślinę”. Staliśmy w milczeniu, przyglądając się subtelnej precyzji drzewek. – To rodzaj medytacji – powiedział i roześmiał się. – Obchodzę się z roślinami jak z żywymi stworzeniami. Każdej współczuję. Zwłaszcza kiedy sam ją wyhodowałeś, a ona, osiągnąwszy już pewien wiek, umiera; wtedy czujesz, jakbyś utracił coś, z czym nawiązałeś żywy kontakt. To niemiłe uczucie. Znów zadzwonił mój telefon. Znów wdarł się inny świat, musiałem się pożegnać. Widać było, że doktor Chajrallah jest coraz bardziej wyczerpany. Powiedział mi, że lekarz zalecił mu morfinę, ale on nie chciał jej zażywać. „Byłoby niemądre brać ją już teraz” – stwierdził tonem klinicysty. Jako medyk obserwujący własną chorobę znał prognozy. „Jeśli teraz zacznę brać morfinę, co będę zażywał później? Będę potrzebował czegoś innego”. Zamilkł, jakby zamyślił się nad tym, co go czeka. – Przyjdą gorsze czasy. Na zdjęciu widnieje napis: „Wingfield’s Studio, Oklahoma City”. Kursywą, w dolnym prawym rogu. Raifa ma trzydzieści kilka lat. Jest wciąż atrakcyjna, choć utraciła niektóre cechy młodości. Włosy ma krótsze, ułożone, zaczesane do tyłu. Twarz zrobiła się tęższa, tak jak ramiona i ręce, niegdyś tak delikatne. Na tym nowszym zdjęciu jedno nie daje spokoju: jej oczy. Skrzą się, ale spoglądają jakby z oddali, a ten dystans mówi o ciężkich doświadczeniach. Znam to spojrzenie, mają je ludzie na wojnie, ofiary

przemocy, ci, którzy ponieśli stratę, którzy po prostu widzieli za dużo. Raifa, jeszcze młoda, z pięciorgiem dzieci, widziała już rzeczy, które nieczęsto miała ochotę wspominać. Był styczeń 1942 roku. Po raz pierwszy od wyjazdu z Libanu Raifa i Abdullah osiedli na dobre w Oklahoma City, przeżywającym rozkwit dzięki zagrodom dla bydła i odkryciu ropy naftowej, której złoża znajdowały się między innymi pod siedzibą władz stanowych. Małżonkowie wnieśli swój skromny wkład, stawiając budynek, który pomieścił sklep spożywczy. Część pomieszczeń wynajęli Doktorowi Roe, farmaceucie, który założył aptekę. Na tyłach znajdował się sad, duma Abdullaha. Obok stał dom, skromny, prosty, ale luksusowy, jeśli mierzyć standardami wyznaczonymi przez wieloletnią wędrówkę właścicieli. Abdullah skarżył się ostatnio na zdrowie. Trzy tygodnie wcześniej pojechał na badania do szpitala dla weteranów w Shawnee w Oklahomie. Przez kilka nocy leżał w łóżku, śpiewając tęskne pieśni w arabszczyźnie z młodych lat. W ten sposób prosił, żeby przestało go boleć. Tamtego styczniowego dnia nic mu jednak nie dolegało. Śpiewał i śmiał się. Żartował w sklepie. Pełen euforii dreptał po sadzie, choć szare gałęzie drzew były jak gołe pajęczyny. Czuł się swobodnie, rozmowy – zarówno z Raifą, jak i z dziećmi czy klientami – przychodziły mu bez wysiłku. Z nastaniem nocy skończyła się dobra passa. Nagle się obudził. Poczuł, jakby dolegała mu niestrawność, pierś przeszywał dojmujący ból, taki, który każe wstrzymać oddech w nadziei, że ustąpi. Było coraz gorzej. „Boli mnie” – powiedział do Raify. „Boli mnie w piersiach”. Z grymasem na twarzy wstał z łóżka. Powoli, niemal wlokąc nogi za sobą, przeszedł do sąsiedniego pokoju. Usiadł na dywanie koło brązowego gazowego piecyka, potem położył się na plecach. Raifa poszła za nim, wpatrując się w ciemność, i przykucnęła obok męża. – Wracaj do łóżka – powiedziała po arabsku. Odpowiedzi nie było. Nie minęła chwila, a już wiedziała. – Abdullah! – krzyknęła. – Abdullah! Obudzone dzieci wbiegły do pokoju. Najmłodszy syn odchylił ojcu powiekę gestem widzianym na filmach. Najstarszy, zaledwie trzynastoletni, próbował

go cucić, bardziej rozpaczliwie niż skutecznie. Raifa rozcierała stygnącą rękę Abdullaha. W końcu na Northwest Tenth Street dojechała karetka pogotowia, ale było za późno. Abdullah Ajjasz Szadid, imigrant, żołnierz, pracownik pól naftowych, sprzedawca, ogrodnik i wędrowiec, odszedł w czterdziestym dziewiątym roku życia. „Trzymałam go w ramionach, kiedy umierał” – wspominała zawsze Raifa. Kilka tygodni później, o północy, leżała w łóżku i nie mogła zasnąć. Myśli goniły jedna drugą – o pieniądzach, o dzieciach, o samotnej przyszłości. Wyszła przed dom, zostawiając drzwi otwarte. Czuła chyba, że dom ją dusi. Pod gwiazdami jej głos mógł zostać wysłuchany. Przez piętnaście minut patrzyła w bezchmurne, bezksiężycowe zimowe niebo, jej spojrzenia nikt nie odwzajemnił. Szukała. Otworzyła ramiona ku przeznaczeniu. – Allah jisa’idni – powiedziała. – Boże, dopomóż. Wskaż mi drogę. Pomóż wytrwać. Znalazła ją najstarsza córka, wprowadziła z powrotem do domu. Kiedy Raifa obudziła się następnego ranka, oznajmiła: „Otworzę sklep”. Tak wiele w tym domu można byłoby nazwać wspomnieniami o tym, co sobie przez tyle lat wyobrażałem. Godzinami spacerowałem po ogrodzie w Mardż Ujun. Czasami wracałem myślą do leniwych wieczorów wilgotnego lata w Maryland, na przedmieściu, gdzie z Lailą, z moją ówczesną żoną i moją matką siedzieliśmy sobie bezczynnie na ceglanym ganku naszego starego domu. Obok rosły ogórki mikta, które nigdy nie wydały owoców, ale dzielnie zarastały ogród. Wśród nich pięły się krzaki pomidorów, wyższe ode mnie, których uginające się od owoców gałęzie umocowane były drutem, sznurkiem i podparte tyczkami. W ciemności błyskały robaczki świętojańskie. Teraz w moim ogrodzie w Mardż Ujun wiły się po ziemi dziesiątki ogórków. Kwitły pomidory, które dostałem od Malika. Sanaja posadziła na grządkach pietruszkę, kolendrę, cebulę i czosnek. Cytrusy – klementynka i Abu Surra – miały białe pączki, które śmiało rozwijały się w kwiaty. Na skraju ogrodu Abu Jean umieścił kamienny stopień, jak można było

przewidzieć – krzywy. Kiedy stanąłem na nim, schodząc ze ścieżki, dobiegł mnie z oddali głos muezina, osamotniony, ledwo słyszalny. Jedynym przypomnieniem zewnętrznego świata był przelatujący w górze helikopter sił ONZ , którego śmigła wydawały dźwięk będący bardziej wibracją niż hałasem. Pomyślałem o dniu sprzed dwóch lat, kiedy odkryłem w domu Isbera zniszczenia wyrządzone przez samotną rakietę. Przypomniałem sobie odgłos śmigieł helikoptera, który słyszałem wtedy, siedząc na progu i próbując ogarnąć to, co zobaczyłem. Między dwoma drzewkami oliwnymi, które Isber zostawił w spadku, a Raifa zapamiętała, ustawiłem stół. Blat zrobiłem z marmurowej płyty z rozmontowanej przez nas dawno temu starej kuchni Abu Eliego. W sklepie przy naszej ulicy kupiłem trzy białe plastikowe krzesełka. Tego wieczoru siedziałem tam, patrząc w przestrzeń. Nie chciałem być nigdzie indziej. Po śmierci Abdullaha życie mojej babki właściwie pod wieloma względami się nie zmieniło, nadal toczyło się zwyczajnie. Większość klientów sklepu kupowała dotąd na kredyt, po śmierci właściciela wielu, ze współczucia dla wdowy i jej pięciorga dzieci, spłaciło swoje długi. Nabih, brat Raify, zachodził co wieczór do sklepu, skromnego nawet jak na tamte czasy – sześć, może niecałe osiem na osiemnaście metrów, o wiele mniejszego od współczesnych sklepików ogólnospożywczych, ale trwałego. Raifa, tak jak jej ojciec wznoszący w Mardż Ujun dom dla potomnych, nie pozwalała niczego wyrzucać przy okazji remontów lub przeróbek. Połówek cegieł używano ponownie, a ściany po siedemdziesięciu latach wciąż stoją. Nabih nauczył najstarszego syna Raify rzeźnickiego fachu. Chłopiec przejął niektóre z obowiązków Abdullaha, rozbierał tylną ćwierćtuszę albo połowę tuszy, wycinając różne rodzaje steków – okrągłe, T-Bone, sirloin – i porcje na pieczeń, które przechowywano lub wykładano na ladę. W soboty jeden z klientów przywoził kurczaki, przeważnie dwadzieścia lub trzydzieści. Syn Abdullaha podrzynał im gardła nożem albo ukręcał głowy. Jego młodszy brat zajmował się warzywami i owocami. Niczego nie marnowano: marchewki, rzodkiewki i selery naciowe przycinano i pakowano na nowo, sałatę, po

obdarciu ze zwiędłych liści, ponownie wystawiano na sprzedaż. Na produktach nie było cen. Wbijając towar na kasę, synowie wołali do Raify: „Ile kosztuje puszka fasoli?” albo: „Ile za papier toaletowy?”. Matka odkrzykiwała cenę, znała wszystkie na pamięć. Wieczorem siadywali w trójkę wokół czarnego, pękatego piecyka, o który wielu klientów przypaliło sobie płaszcze. Rozmawiali o wszystkim i o niczym do ósmej albo do wyjścia ostatniego klienta. Potem ścieśniali się wokół radia i słuchali przed snem kolejnego odcinka Amos’n’Andy. Przez jakiś czas Raifa podawała dzieciom Biblię, a każde po kolei odczytywało jeden werset. Całymi latami obywali się bez samochodu, Raifa prowadziła życie towarzyskie tylko wtedy, gdy ktoś ich odwiedzał. Latem gości było wielu, częstowali się miktą, której nigdy nie brakowało. W gorące noce, kiedy powietrze stało, dzieci wyciągały przed dom czerwony perski dywan i swoją pościel, żeby spać na trawie. Społeczność libańska w Oklahomie już się do tej pory ukształtowała. Na nabożeństwa, które Churi Szukrallah odprawiał od jedenastu lat u siebie w domu, schodziło się już tylu pobożnych i oddanych wiernych, że trzeba było zbudować kościół. Pierwotnie miał być pod wezwaniem świętego Jerzego, tak jak szacowna cerkiew prawosławna w Mardż Ujun, wzniesiona sto lat wcześniej, ale Grecy z Oklahoma City zawłaszczyli już tego patrona, wybrano więc świętego Eliasza. Niewielki budynek o konstrukcji szkieletowej miał niecałe dziesięć na dwanaście metrów. Poświęcono go 14 września 1931 roku. Kosztował dwa tysiące dolarów. Wisiały w nim dwie ikony – świętego Eliasza i świętego Jerzego, patrona świątyni w Mardż Ujun. Każda parafia potrzebuje cudu, u świętego Eliasza też się wydarzył. W listopadzie 1935 roku rozeszły się pogłoski. „Daily Oklahoman” napisał, że mieszkających w sąsiedztwie kościoła państwa A. S. Bell i panią G. W. Crockery obudziło późną nocą bicie dzwonu. Trwało ponad pół godziny, nie mogli zasnąć. Zatelefonowali do Churiego Szukrallaha. Proszę nie dzwonić w kościelny dzwon o północy. Pokręcił głową, nie mając pewności, czy dobrze zrozumiał ich angielszczyznę. W kościele św. Eliasza nie ma dzwonu, powiedział. Dwa dni później sąsiedzi księdza znów usłyszeli bicie dzwonu, a Szukrallah zaproponował, że oprowadzi ich po kościele, żeby się

przekonali, iż żadnego dzwonu tam nie ma. Zarówno duchowny, jak i parafianie dostrzegli w tym znak od świętego patrona. „Będziemy mieli dzwon” – powiedział Churi Szukrallah reporterowi. „Dostaliśmy przykazanie”. Po niecałych trzech miesiącach kościół miał już wieżę i dzwon. Raifa słyszała, jak bił w niedziele, kiedy jej brat Nabih, zastępujący siostrzeńcom ojca, podjeżdżał na Northwest Tenth Street, żeby zabrać ją do kościoła.

21. W imię Ojca

Byłem w Bajt Mari, gdzie w kościele Mar Elias wzniesionym wśród rzymskich i bizantyjskich ruin miasta ponad Bejrutem i Morzem Śródziemnym odbywał się chrzest córki Hikmata Miany Marii Ruth Farhy. Kościół, ocieniony przez trzy drzewa oliwne, nie był tak malowniczy jak roztaczający się stąd widok, ale mimo to majestatyczny: ozdobiony czerwonymi perskimi dywanami i trzynastoma rzędami prostych, surowych drewnianych ławek. Na ołtarzu z ciemnego drewna ręcznie rzeźbionego w winorośle i kwiaty ustawione były ikony przedstawiające Chrystusa, Jego uczniów i świętych. Ikony wisiały też rzędem na ścianach kościoła, zbudowanego w 1872 roku. Mar Elias dzierżył miecz, przybrawszy wojowniczą pozę. Święty Jerzy, chrześcijański legionista z rzymskiej Palestyny, umęczony za odmowę oddawania czci starym pogańskim bóstwom, walczył jak zwykle ze smokiem. Cztery kadzielnice zwieszały się nisko nad ziemią, a piąta zwisała z krzyża, przywiązana trzema łańcuchami, symbolizującymi Trójcę Świętą. Kadzidło palono od czasów apostołów, jego zapach wypełniał nawę. Było symbolem modlitw wznoszonych do Boga i łaski przyjmującego je Ducha Świętego. Zapach kadzidła przeniósł mnie w czasy dzieciństwa, kiedy przypatrywałem się rzędom świec u wejścia do kościoła św. Eliasza w Oklahomie. Nawet tam rytm pieśni był orientalny, przywodził na myśl odległe czasy i utracony dom, budził skojarzenia z Bizancjum i Konstantynopolem, a jego modulacje – z Grecją, Rzymem i Persją oraz przypływami i odpływami arabskich plemion wędrujących przez pustynię syryjską. Tu, w Bajt Mari, usłyszałem przez chwilę coś, co zdało mi się echem śpiewów rozbrzmiewających podczas Aszury, największego święta szyitów, kiedy dziesiątki tysięcy Irakijczyków, bijąc się w piersi,

maszerowały pod zielonymi, czarnymi i czerwonymi sztandarami i napływały falami do świątyni o złotych kopułach i minaretach. Znalazłem się znów w Karbali, gdzie relacjonowałem wojnę, wędrowałem wśród żałobnych lamentów, patrząc na sztandary z imionami świętych. Z liter ściekały krople krwi, symbol męczeństwa. Hikmat miał na sobie szary garnitur z czarno-szarym krawatem na różowej podszewce. Amina ubrana była w luźną, czarną suknię. Miana miała biały śliniaczek, a kiedy zaczęła się ceremonia, wyraz jej twarzy sugerował, że mała rozumie wszystko, co się dzieje. Tak jak moja córka wydawała się starsza, niż wynikałoby z kalendarza. Czarnobrody ojciec Haris nałożył złoty epitrachelion z fioletowym rąbkiem. Drugi ksiądz, ojciec Philippos, był starszy. „Bardzo go lubię” – powiedział mi Hikmat. „Wiesz dlaczego? Przychodził do mojego ojca i przesiadywał u niego”. Ceremonia była złożona, jak większość prawosławnych rytuałów. Kobiety z klanu Hikmata otoczyły dziecko. Miana należała do ich rodziny, wyczuwałem więź łączącą je z tym uroczym maleństwem. Kiedy zapłakało, dołączył do nich ojciec Philippos. Wielobarwny krzyż zwisał mu nisko na piersi, fioletowa szata miała złotą lamówkę. Zaczął śpiewać pięknym, melodyjnym głosem, z łagodnością przywodzącą na myśl tolerancję wielkiej epoki. Stał się cud – Miana na minutę przestała płakać. Ojciec Haris podwinął rękawy, rozpoczynając sakrament chrztu, który niewiele się zmienił od półtora tysiąca lat. Stare i grzeszne miało się przemienić w nowe i czyste. Duchowny trzy razy dmuchnął na Mianę, po czym ją przeżegnał. „W imię Ojca…” Dzień był przepiękny, jak często bywa wiosną. Kilka tygodni przed chrzcinami siedzieliśmy rano z Hikmatem na jego ganku, pijąc herbatę. Uznawszy, że powietrze jest zbyt łagodne, wlał nam do kubków po naparstku szkockiej. Rozmawialiśmy o szacunku dla innych. Zdałem sobie sprawę, że wiele o tym myślał. „Musisz okazywać szacunek” – powiedział. Przedstawił mi swój kodeks, odziedziczony, jak przypuszczałem: okazuj szacunek, nie

bądź agresywny, pomagaj ludziom, dając im wsparcie. „Okaż im troskę – stwierdził – a pewnego dnia odwzajemnią twój szacunek”. Przywołał arabskie powiedzenie, które często od niego słyszałem: „Rozkopie grób twojego dziadka”. Jeśli komuś wejdziesz w drogę, nie spocznie, dopóki nie odkryje twoich rodzinnych sekretów. Posiadając je, w mieście zbyt małym, będzie mógł cię zniszczyć. – Ostatecznie osądza nas społeczeństwo – powiedział Hikmat. – Społeczeństwo to Bóg. Farhowie z Mardż Ujun, wyjątkowy dom, to my. Intu Farha mumajji*zin. Mój ojciec i jego rodzina są lubiani. Ojciec był wyjątkowym człowiekiem. Przyłapał się na tym, że mogło to zabrzmieć jak przechwałka. Zapytaj George’a Ablę, powiedział, albo Abu Jeana. „Znam innych dobrych ojców, każdy ma ojca, ale nie ma lepszego niż mój”. Ojciec Haris położył prawą dłoń na głowie Miany. „W Twoim imieniu, Panie Boże prawdy, w imieniu Twojego Syna jednorodzonego i Ducha Świętego kładę rękę na Twojej służebnicy Mianie, która okazała się godna, by odwołać się do Twojego świętego imienia i poszukać schronienia w cieniu Twoich skrzydeł”. George Mitri Farha, ojciec Hikmata, urodził się w Mardż Ujun w 1906 roku jako drugi z siedmiorga rodzeństwa. Tylko on jeden doczekał się dzieci. „Wszyscy jego bracia i siostry wychowywali nas” – wspominał Hikmat. „Wtedy bogactwem była żywność, a nie pieniądze. Nieruchom*ości i żywność”. George Farha dał najstarszemu synowi na imię Rifaat. Po nim urodził się Hikmat – drugi z kolei, jak ojciec. „Miłości uczysz się od rodziny” – powiedział. „Ojciec nas kochał. Nikt nie odważył się nas tknąć, bo wiedzieli, że ojciec by ich zabił”. George Farha, przystojny i wyższy od Hikmata, był w Mardż Ujun ważną osobistością w dobrych latach tego miasta, przed wojną domową. Bejrut był wtedy odległy o pięć godzin jazdy samochodem, dzięki czemu Mardż Ujun cieszyło się większą niezależnością. Samo dbało o swoje sprawy. Jak wspominała matka Hikmata, były tu wtedy szachsijjat i ailat, osobistości

i rodziny, żyjące na wysokiej stopie. Wszyscy chodzili na wesela, nikt się nie wahał przyjść na pogrzeb. Naprzeciwko domu George’a Farhy prawie głuchy Michel Szambur słuchał radia. Z uchem przytkniętym do głośnika nastawiał je na cały regulator. Miasto było pełne gwaru. – Dobrze się żyło w Mardż Ujun – powiedział Hikmat. Podczas wojny domowej, w złych latach, które stały się epitafium długotrwałego konania Mardż Ujun, George Farha pomagał chronić mieszkańców przed porwaniami przez różne milicje. Pomagał sunnitom, szyitom, prawosławnym i maronitom, był w tym bezstronny. „Ojciec stał po stronie słabych i dobrych przeciwko złym” – wspominał Hikmat. „Ludzie szanowali jego słowo. Był godny zaufania”. Kiedy zaczęła się wojna domowa, Hikmat chciał walczyć. Kierując się impulsem, zaczął szukać broni, ale ojciec go powstrzymał. „Kiedy dwa kraje walczą, schowaj głowę” – poradził mu. „To nie twoja wojna, ja ibni”[26]. W 1976 roku rodzina uciekła przed działaniami wojennymi do Bajt Mari. Co wieczór przed snem ojciec modlił się z zamkniętymi oczami, a potem kreślił w powietrzu znak krzyża za każde z dzieci, które odeszło już z domu. „Hala w Dubaju, Hikmat na Barbados, Rifaat w Szwajcarii” – deklamował. „Wierzę, że dzięki jego modlitwom jeszcze żyję” – wyznał Hikmat. George Farha umarł w 1993 roku na zapalenie płuc. – Wtedy ludzie byli inni, no nie? – powiedział Hikmat. Ojciec Haris zaczął pierwszą z czterech modlitw. Miana się rozpłakała, a Hikmat wyszedł, jakby nie mógł wytrzymać, że córeczce dzieje się krzywda. Ksiądz znów przemówił. „Pan cię potępia, Szatanie”. Hikmat miał i inny wzór do naśladowania – swojego dziadka od strony matki, pochodzącego z rodziny Obejdów z Wadi Nasara, rejonu pofałdowanych wzgórz w zachodniej Syrii, zamieszkanego głównie przez chrześcijan. Tam znajdowała się twierdza z czasów krzyżowców, Krak des Chevaliers. Według relacji Hikmata Hanna Obejd był twardym, wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną o wielkich, podkręconych wąsach, który

nigdy się nie uśmiechał. Cierpiał na astmę, jak wspomina Hikmat, „oddychał jak lew”. Miał też własną bandę złożoną z groźnych oprychów. Fama głosi, że kiedy prawosławny biskup z okolicy obraził rodzinę Obejdów, Hanna napisał do niego: „Zachowuj się, jak należy, szanuj się”. Biskup nic sobie z tego nie robił i dalej obrażał rodzinę. – Dziadek zwołał swoich ludzi. Pojechali do Dajr Mar Girjus, starego klasztoru z dwoma kościołami, z których jeden liczył osiemset lat. Od klasztoru odchodzą dwie drogi. Dziadek kazał swoim ludziom je zablokować i dać biskupowi nauczkę. Dołóżcie mu. Złamcie go. W dwóch miejscach zebrało się ich po kilkunastu. Biskup wyjechał w końcu z klasztoru, ale zatrzymały go stosy kamieni usypane na drodze. Ludzie Hanny wyciągnęli kierowcę z samochodu, przyłożyli mu pistolet do głowy. „Nie ruszaj się, sukinsynu” – powiedział jeden z nich. Potem krzyknęli do biskupa: „Wyłaź, diabelska brodo! Ale już!”. Biskup wygramolił się i uklęknął. „Przysięgam na Hannę Obejda, nie róbcie mi krzywdy” – błagał ludzi Hanny. „Jeden z nich, fryzjer z zawodu – ciągnął Hikmat, klepnąwszy mnie w kolano – wyjął z kieszeni nożyczki i przyciął biskupowi brodę, żeby wyglądał jak diabeł. To się zdarzyło za Francuzów. Nikt się na coś takiego nie odważył. Przyciął duchownemu brodę!”. Ojciec Haris znów dmuchnął trzy razy na Mianę. „Oddal od niej wszelkie zło i ducha nieczystego skrywającego się w jej sercu” – powtarzał za każdym razem. Miana utkwiła oczy w bujnej, czarnej brodzie kapłana. „Ducha fałszu, ducha podstępu, ducha bałwochwalstwa i chciwości, ducha oszustwa i wszelkiej nieczystości podsuwanej przez Złego. Obdarz ją rozumem, jako owieczkę w Twojej świętej owczarni, godną członkinię Twojego Kościoła, oddane naczynie, dziecię światła i dziedziczkę Twojego królestwa”. W domu Hikmata w Mardż Ujun na lewo od kominka wisiał portret jego ojca. Z prawego rogu obrazu zwisał różaniec. Hikmat i ojciec mieli

identyczne nosy, takie jak wszyscy Farhowie. – Mardż Ujun to dom mojego ojca – powiedział mi kiedyś. – Mardż Ujun to mój ojciec. Kultywował tradycję ojca, który był zaimem, przywódcą lokalnej społeczności. Chciał być swoim ojcem, odziedziczyć po nim szacunek idyllicznego Mardż Ujun z czasów młodości. Odbudował dom, został wybrany do rady miejskiej, wypowiadał się w imieniu ojca. – Mardż Ujun – powtórzył – to mój ojciec. Szatan został odparty, nastąpiło połączenie z Chrystusem. Ojciec Haris zwrócił się do wszystkich, którzy zjawili się z „wiarą, czcią i bojaźnią bożą”, by razem z nim odmówili modlitwę do Pana Boga. „Żeby jej i nam oszczędzono wszystkich nieszczęść, gniewu, niebezpieczeństwa i nędzy”. – Przyjmuję to, co daje mi Bóg – powiedział Hikmat. – Rozumiesz, co mówię, chaji? Zgadzasz się ze mną? Opowiadał o tym, co Bóg nam daje, na co możemy liczyć. Dla Hikmata była to rodzina, duma, reputacja i godność. Na pierwszym miejscu stawiał rodzinę, źródło pozostałych wartości. – Drzewo bez liści jest nagie – stwierdził. Pomyślałem o tym, patrząc, jak w kościele kreśli na piersi znak krzyża. Niestrudzony ojciec Haris kontynuował ceremonię. Błogosławił wodę w chrzcielnicy. „Daj tej wodzie łaskę zbawienia, błogosławieństwo Jordanu. Uczyń z niej fontannę nieśmiertelności, dar uświęcenia, by odpuściła grzechy, chroniła od chorób, niszczyła złe siły, niedostępna była dla mocy przeciwnych Bogu, by anielska moc ją przepełniła”. Ojciec Haris przeżegnał oliwę, po czym trzykrotnie wylał ją w kształt krzyża na wodę w chrzcielnicy. Następnie wziął Mianę na ręce. W rozmowach z Hikmatem często zastanawialiśmy się, co mogłoby uratować Mardż Ujun. Ja nie byłem optymistą. Hikmat nim był, tak jak Cecil.

Mówiliśmy o farmie wiatrowej, wykorzystującej wichry wiejące przez dolinę Litani. Hikmat wpadł kiedyś na pomysł, żeby wyrabiać brykiety z dżiftu. Przez wiele lat marzył o tym, by w mieście powstała szkoła wyższa, a nawet uniwersytet. – Nasze wartości są ważne, nie możemy ich zatracić – powiedział mi pewnego dnia, gdy razem popijaliśmy. – Mardż Ujun utraciło prawie wszystko, ale nadal zachowuje te wartości. Tak jak inni mieszkańcy miasta, cenił kulturę beduińską, przyniesioną przez Hawarna z dalekich syryjskich stepów. – My, tutejsi chrześcijanie, jesteśmy w zasadzie Beduinami. Znamy muzułmanów. Co więcej, zachowujemy się tak jak oni. Tradycje wyróżniały Mardż Ujun, a Hikmat chwalił to, co reprezentowały. – Nie wolno ci poprosić o przysługę, dopóki nie spędzisz trzech dni pod czyimś dachem. Musisz jeść razem z gospodarzami, spać u nich, dopiero potem możesz poprosić. Czas nie zatrze tak łatwo tych elementów kultury. Czy mówiłem ci, że nasz dom w Mardż Ujun jest starszy niż Ameryka? Ma czterysta lat. Może to brzmi głupio, ale ja jestem z tego dumny. Przyjmuj pomoc i udzielaj jej. Ludzkie wartości, a nie pieniężne, techniczne, maszynowe. Te sprawy są coś warte. Ta kultura się dla nas liczy. Nalałem mu kolejnego drinka. Robiło się późno. – Mam nadzieję, że nie zanikną – stwierdził. Ojciec Haris trzykrotnie zanurzył płaczącą Mianę w wodzie. Zamilkła, a kobiety z Bajt Farha spojrzały ze zgrozą; pomyślały, że przestała oddychać. Ksiądz je uspokoił. „Jeszcze nikt nie umarł od chrztu”. Miana znów się rozpłakała, ale ciszej, nie zdążyła ochłonąć. Namaścił ją oliwą, zaraz została ubrana w chrzcielną sukienkę. „Pan jest światłem i zbawieniem moim” – rozległ się śpiew, ceremonia zbliżała się do końca. „Kogo miałbym się lękać? Pan obrońcą mego życia, przed kim miałbym czuć trwogę?”. Pewnego dnia, późnym popołudniem, siedzieliśmy na werandzie u Hikmata, zajadając gołąbki z liści winogron i ciastka nadziewane serem i tymiankiem.

Fahima, sąsiadka z góry, przyniosła solone czarne oliwki własnej roboty. Kiedy je wykładała do stojącej za Hikmatem miseczki, odwrócił się do niej. – Czy mój ojciec był dobrym człowiekiem? – zapytał. Oczy Fahimy zaszły łzami. – Nigdy nie będziesz swoim ojcem – powiedziała. W jej słowach nie było okrucieństwa ani jadu. – Jesteś dobrym człowiekiem, ale nigdy nie będziesz takim, jak twój ojciec. – Życie się zmienia – odparł Hikmat, nie zaprzeczając. – Mam pięćdziesiąt pięć lat. Czterdzieści lat temu wystarczyłoby jedno moje słowo, a zamknąłbym bazar. Gdyby ktoś mi to zrobił – pokazał gestem cios w twarz – zabiłbym go albo umarł. Nie tylko ja. Także moi bracia. Co się porobiło z tutejszymi mężczyznami? Niedługo po chrzcinach zauważyłem przyklejoną do moich drzwi kopertę zaadresowaną do Nadżiba i Nabiha Samarów, braci mojej babki. Był to rachunek za wodę za lata 2002–2008, na łączną kwotę tysiąca trzydziestu dolarów. Powiedziałem żartem do Szibila, że powinienem na górze kartki napisać „Ahlan wa sahlan”, witajcie w Mardż Ujun. Szibil był bardziej obcesowy. „Dają ci w dupę za to, że przyjechałeś wyremontować swój dom”. W takich sprawach zawsze potrzebowałem pomocy, poprosiłem więc Hikmata, żeby poszedł ze mną do firmy wodociągowej nieopodal mojego dawnego mieszkania. O dziwo, przez chwilę się wahał, zanim się zgodził. Nigdy tam nie był. Trochę niepewnie obeszliśmy wkoło starą willę, w której mieściła się firma, szukając wejścia. Na zewnątrz, w słońcu, siedziała grupka urzędników popijających gorzką kawę. Obok wisiał napis: „Proszę nie wchodzić, jeśli nie macie sprawy do załatwienia”. Hikmat uprzejmym, łagodnym głosem zapytał, z kim moglibyśmy porozmawiać. Większość patrzyła w swoje filiżanki z kawą, niektórzy odwracali wzrok. Jeden machnął ręką, dając znak, żebyśmy weszli do środka. Tam za rozchwierutanym biurkiem siedział mężczyzna rozleniwiony przez nudę.

Hikmat odpowiednio naświetlił sytuację. Dlaczego on ma płacić, skoro dom był zniszczony i opuszczony? Dlaczego ma odpowiadać za swoich przodków? Dlaczego ma zapłacić rachunek wystawiony na cudze nazwisko? Urzędnik, młodszy od Hikmata, siedział za biurkiem, kręcąc głową z bierną agresją, tak typową dla wszystkich urzędów państwowych. Udzielenie pomocy oznacza utratę władzy. W tych stronach każda transakcja wymaga pewnej subtelności. Kiedy Hikmat ustalił, że urzędnik pochodzi z miejscowości At-Tajba, a więc jest szyitą, nabrał podejrzeń, że uprawia politykę swojej grupy wyznaniowej. Prawie na pewno jest zwolennikiem Hezbollahu, co przypuszczalnie stawia go w opozycji do rządu. Mój towarzysz, kiwając głową, zaczął więc krytykować państwo, wszystkich tych ministrów złodziei, a przed wszystkim tego nędznika premiera Fuada Siniorę. Miał nadzieję, że dobrze rozszyfrował swego rozmówcę. Apatyczny, niemal martwy mężczyzna bez cienia uśmiechu po prostu przytaknął. Zmęczony rozmową, sprokurował w końcu pismo, na którym mieliśmy zdobyć podpis burmistrza. Ważył każde słowo, mrużył oczy po ułożeniu każdego zdania, piętnaście minut zajęło mu nakreślenie kilku linijek tekstu drobnym, wyraźnym charakterem pisma. Hikmat mógł odejść bez poczucia upokorzenia albo tak przynajmniej miał prawo twierdzić. Wiedziałem jednak, podobnie jak on, że papier jest tylko papierem. Będę musiał zapłacić. Zasiedliśmy potem u niego w domu przy gorzkiej tureckiej kawie. – Taki gówniany urzędas, a ja nic mu nie mogę zrobić? – rzucił gniewnie Hikmat. – Myślisz, że za czasów mojego ojca musielibyśmy zapłacić tysiąc dolarów? – Co zrobiłby twój ojciec? – Załatwiłby to inaczej. Nie płaciłby. Skontaktowałby się z ministrem. Nie rozmawiałby – Hikmat machnął ręką – hek. – Czyli w taki sposób. Tak jak rozmawiał on, Hikmat. Siedzieliśmy przy białym plastikowym stoliku na balkonie, gdzie spędzał tyle czasu. Było jeszcze chłodno, ostry wiatr owiewał należące do Hikmata piętnaście dunumów[27] ziemi na kamiennych tarasach poniżej domu. Razem z ogrodnikiem posadził kantalupę, teraz się ekscytował, że ma już owoce

wielkości pięści. – Czy epoka twojego ojca minęła bezpowrotnie? Mrugnął, co oznaczało potwierdzenie. – Inni mężczyźni, inni ludzie, inny świat, inne społeczeństwo, inna mentalność. Kiedyś młodzi szanowali starszych. Wszystko jest inne. Jak będzie po angielsku achlak? Moralność, powiedziałem. – Ach, moralność. Dzisiaj moralność sprowadza się do kanciarstwa. Słyszałem to często od Malika, As’ada, Szibila, a teraz od Hikmata, który miał więcej wiary niż tamci. Dla niego moralność przejawiała się w banalnych sprawach. „Gdybym, mając osiemnaście lat, zobaczył trzydziestolatka, wyjąłbym na ulicy papierosa z ust”. – Jesteśmy dumni z dokonań naszych dziadów, Anthony. Byli jak arystokraci, powiedział, mieli renomę i wpływy, samą swoją obecnością zmieniali wydźwięk i ton rozmowy. „Ten dom – tu wskazał na opuszczoną willę Farhów, istny pałac – kto z obecnego pokolenia potrafiłby go zbudować? Każdy kamień to równowartość złotej monety. Złotej monety! Pomyśl o każdym kamieniu. To ich złoto. Tutaj je zostawili”. Kiedy tak rozmawialiśmy, zerwał się wiatr, szumiąc głośniej w topolach. Hikmat, ubrany w biały T-shirt i wyprasowane zielone spodnie, wyjął z paczki gauloise’a i zapalił. – Gdyby koło mnie przechodził starszy mężczyzna, a ja paliłbym papierosa, schowałbym go – powtórzył. – Niegrzecznie jest palić przy kimś starszym. Pokręcił głową. Nie miał nic więcej do powiedzenia.

22. W domu

Koniec prac zbliżał się wielkimi krokami, a dni wypełniał tumult, jaki mógłby ożywić każdego ducha. Jeszcze kilka tygodni wcześniej zdarzały się dłuższe okresy bezczynności, które mnie przerażały, ale teraz było inaczej. Coś się działo. Miotły zamiatały, łomy rozbijały rusztowania. Wszędzie stały otwarte worki z cementem. Rozbierano stosy kafelków. Wyjmowano listwy profilowe, osadzano na miejscu kawałki marmuru. Wiele już zrobiono. Codziennie malowano inny pokój, choć żaden nie został jeszcze ukończony. (Pracę utrudniło odkrycie, które nastąpiło dość późno: okazało się, że Toama, pomagający przy malowaniu, jest daltonistą, co wyszło na jaw, kiedy jeden z pokojów został pomalowany na trzy kolory). Malik, niezmordowany i wciąż onieśmielający swoją gburowatością, ułożył płytki na całym piętrze – w salonie, kuchni, jadalni, sypialni i na balkonach. Fadi zaczął czyścić posadzkę, co miało mu zająć wiele dni. Z początku tylko usunął brud, ale nawet już wtedy zaszła cudowna przemiana. Nieśmiało rozkwitały desenie, zalotne i sugestywne. Sugerowały coś i prowokowały, choć ich pełna krasa miała dopiero zostać odkryta. Kowal Nasib Subhijja zaczął instalować na balkonach pomalowane na czarno stare darabzin, balustrady – jedną z niewielu pozostałości z czasów Bahidży. Mieliśmy do dyspozycji zaledwie kilka tygodni, a do wykonania było jeszcze irytująco dużo prac, w tym proste – zamontowanie kuchennego blatu i szafek – oraz kunsztowne – doprowadzenie łuków do ich pierwotnego stanu. Trzeba było skończyć dach, pomalować drzwi, zbudować schody, wybrukować podjazd, umocnić darabzin w kamiennych profilach okien, jeszcze dwa razy pomalować ściany i naprawić ozdobne gipsowe odpowietrzniki w salonie. Kable elektryczne wiły się jak węże po marmurze, który wymagał jeszcze wypolerowania. A metalowa beczka – ta, która zajmowała to samo miejsce od lutego – rozpierała się w liwanie w całej

swojej zardzewiałej okazałości, pełna brudnej wody. Ale chyba po raz pierwszy dostrzegłem koniec. Pewnego majowego dnia pojechaliśmy z Abu Jeanem krętą drogą wzdłuż izraelskiej granicy do odległej o kilka kilometrów wsi Kafr Kila. Mieliśmy przywieźć jeszcze trochę kafelków dla Malika, który narzekał, że trudno je położyć na nierównych ścianach w kuchni, zbudowanych przez Abu Jeana z pustaków. – Powinienem dać mu w dupę – powiedział trochę niewyraźnie Abu Jean. Od tygodnia przychodził do pracy bez sztucznej szczęki. Kiedy wjechaliśmy do miejscowości Al-Klaj’a, zapytał, czy wiem, co robili kiedyś jej mieszkańcy. Słyszałem tę historię nieskończoną liczbę razy podczas kolejnych przejażdżek. – Ach, Abu Jeanie. Podstawiali ręce pod krowią dupę, łapali gówno i smarowali nim ściany. Tak budowali domy. Abu Jean zaklaskał i serdecznie się roześmiał. Jeszcze nie widziałem go tak szczęśliwego. W jego oczach stałem się wreszcie nieodrodnym synem Mardż Ujun – umiałem znieważać sąsiadów. Dojechaliśmy do Kafr Kila. Zapłaciłem za kafelki, a pracownik sklepu poczęstował nas kawą. Wypiłem ją jednym haustem i wstałem, gotów do drogi. Abu Jean spojrzał mi w oczy. To wystarczyło, żeby dać mi do zrozumienia, że on nie jest gotowy. Rozparł się na krześle, jakby był w domu u swojej matki. Pił kawę, jakby delektował się każdą kroplą. Między jednym a drugim łykiem zaciągał się cedarem, jakby palił po raz ostatni. Popiół na końcu papierosa robił się coraz dłuższy, jakby spalał się według innej miary czasu. Oprawiony w skórę kieszonkowy notes jest w nadzwyczaj dobrym stanie. Okładka się pomarszczyła, czego można się było spodziewać po pięćdziesięciu latach, ale poza tym jest nienaruszony. Zawiera szczegóły podróży, którą pięćdziesięciodwuletnia wówczas Raifa, po tym, jak dzieci wyprowadziły się już z domu, odbyła do Europy i na Bliski Wschód. Dziesięć lat wcześniej zamknęła sklep. Zarobiła już tyle, że miała

pewność, iż trzej synowie zdobędą niedługo zawody prawnika, dentysty i lekarza. Była zamożna, znała się na nieruchom*ościach i inwestycjach. Mieszkała w najlepszej dzielnicy Oklahoma City. Czterdzieści lat wcześniej jako wystraszona dziewczynka, kurczowo ściskająca złoto od ojca i biżuterię matki, przepłynęła statkiem pół świata. Teraz wracała samolotem, leciała po raz pierwszy w życiu. W paszporcie ma zarejestrowaną trasę tamtej podróży: Wielka Brytania, Szwajcaria, Włochy i Francja, którą już kiedyś odwiedziła w drodze do niegościnnego Nowego Jorku. Dalej udokumentowane są kolejne przystanki w Lewancie, który dzielono granicami, kiedy wyjeżdżała: Liban, Syria, Jordania i Egipt. Granice miały się znowu zmienić. W 1960 roku Wschodnia Jerozolima i jej lotnisko, obecnie zamknięte, należały do Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Egipt i Syria tworzyły Zjednoczoną Republikę Arabską; ta wizja Gamala Abdel Nasera miała przetrwać jeszcze rok. Na kartkach notesu nakreślone są naprędce nazwiska osób, z którymi Raifa zamierzała się spotkać. Arabskie zdania zapisane są z tym samym wahaniem, co te angielskie. W Sajdanaji, pisze Raifa, odwiedzi Al-Hadżdżę Marię, przełożoną zakonu. Przyjaciele zapewnili, że zostanie przyjęta wszędzie, gdzie tylko zechce. Zaki Naifeh dał jej liścik do bejruckiego kupca Fuada Nasra, właściciela sklepu przy Suk Sursock 22 w dzielnicy Aszrafijja. „Drogi Fuadzie, wysyłam do Ciebie naszą przyjaciółkę Raifę, żonę Abdullaha Szadida. Jest nam droga jak siostra. Potraktuj ją jak własne rodzeństwo”. W Egipcie Raifa razem ze swoją siostrą Nabihą, która wyjechała z Mardż Ujun z Nabihem, odwiedziła najmłodszego brata Nadżiba. Pracował w Syrii w Iraq Petroleum Company, ale jego rodzina mieszkała w Kairze. Raifa zapisała w notesie adres: Asma Samra, ul. Kasr El Ali 17, Garden City, Kair, ZRA . Kiedy wyjeżdżali, Nabih był małym chłopcem, kiedy wrócili, zbliżał się do pięćdziesiątki. Siostry siedziały w jego mieszkaniu i popijały kawę po amerykańsku, gdy wszedł przez wysokie secesyjne drzwi. Po raz pierwszy w życiu – tak przynajmniej zapamiętały to jego dzieci – zapłakał. W sierpniu Raifa z siostrą wynajęły samochód z kierowcą, żeby zawiózł je z Bejrutu do Mardż Ujun. Przed laty Raifa odjeżdżała konnym powozem,

mało co widziała przez łzy. Tym razem zobaczyła widoki, z których słynął Liban – turkusowe wody Morza Śródziemnego, gdy zbliżała się do portu w Sajdzie, skały Dżazzinu porośnięte sosnowymi lasami, winnicami i sadami, kaskadę drzew migdałowych na wzgórzach doliny Litani. Zatrzymała się w punkcie widokowym pod wartownią zamku Beaufort, gdzie strome, niegościnne zbocza opadały ku spienionym wodom rzeki – roztaczała się stąd imponująca panorama, piękna w swej surowości jak twarz dumnego starca, nosząca znamię przeżytych cierpień. Droga do Mardż Ujun była teraz wyasfaltowana. Miasto wydawało się mniejsze. Raifa przez chwilę nie potrafiła się zorientować, gdzie jest. Kiedy skręcili do Hajj as-Seraj, przypomniała sobie dzielnicę. Samochód stanął, Raifa z siostrą niepewnym krokiem wspięły się na wzgórze, do domu, który niegdyś był ich domem. Wydawał się znajomy, ale daleki, jak stara oprawiona fotografia, na którą się zerka, ale rzadko się w nią wpatruje. Na radość z powrotu rzucały cień wspomnienia, ból rozstania. Na szczycie wzgórza stały dwie kobiety. Jedną z nich była Bahidża Abla, z głową owiniętą chustą i plecami zgiętymi w półksiężyc. Druga była jej siostrą. – Hamdilla ala as-salame, ja banati![28] – zawołały, szlochając, dwie staruszki. Raifa rzuciła się naprzód, Nabiha za nią. Przez moment się zawahała, po czym objęła kobietę, którą wzięła za matkę. Ale to była ciotka. Po chwili zakłopotania wszystkie wybuchnęły śmiechem i zalały się łzami. – Czy ja zwariowałam? – krzyknęła Raifa. Za młodu, w Ameryce, złożyła ślubowanie: jeśli kiedykolwiek zobaczy jeszcze matkę, pojedzie do klasztoru Matki Boskiej w Sajdanaji, ukrytego w górach nad Damaszkiem i słynącego z cudów. Podczas tej podróży w 1960 roku, po wyjeździe z Mardż Ujun, dotrzymała słowa. Z uśmiechem wręczyła ofiarę na klasztor Al-Hadżdży Marii, której imię zapisała po arabsku w notesie jeszcze w Oklahomie. Poszedłem do Szibila we wtorek, planowaliśmy odwiedzić Suk al-Chan, pobliski targ, który odbywał się co tydzień. Szibil jak zwykle nie miał

humoru. Niedawno byłem na obiedzie z doktorem Chajrallahem, zapytał więc, gdzie jedliśmy. Powiedziałem, że w Road Runner. – Co wam podali? Mięso kojota? Poruszył temat kobiet z Mardż Ujun. – W Dżudajdzie nie mają ładnych oczu. Jak oczy dzikich kotów. Ale tak naprawdę obchodziły go zatkany na amen nos i zatoki. Pokazał mi, co się dzieje, stukając się palcem w czoło. Kiedy coś je, słyszy echo. – Chrup, chrup – powiedział, przesadnie ruszając ustami, jakby coś gryzł. Suk al-Chan, podobnie jak inne bazary, zawdzięczał nazwę karawanom kursującym drogami, które łączyły Hasbajję, Raszajję, ka*wkabę i Mardż Ujun. Zatrzymywały się tu niegdyś na popas w karawanseraju, czyli chan. Największa gorączka na targu panowała rano. Szyiccy rzeźnicy urzędowali tu obok chrześcijańskich handlarzy z okolicznych miast. Wystawiono pomalowaną na niebiesko i żółto skarbonkę na datki dla Hezbollahu. Plakat przyklejony na przedniej szybie żółtego vana sławił wojsko: „Cześć bohaterskiej Armii Libanu”. Na jednym ze stołów wyłożono tanie popielniczki w złotym kolorze, ozdobione symbolami wszystkich wyznań: imieniem Mahometa, Allaha, napisem „bismillah ar-rahman ar-rahim”[29], wizerunkami Matki Boskiej, Józefa, Jezusa i ilustracją Ostatniej Wieczerzy. Większość handlarzy stanowili Druzowie, co odzwierciedlało stosunki demograficzne w okolicy. Jako jedyna w Libanie grupa wyznaniowa wyróżniali się strojem, tak przynajmniej było w bardziej wiejskich, tradycyjnych okolicach, jak Suk al-Chan. Workowate spodnie Druzów zwisały luźno na udach, zwężały się na wysokości kolan i ciasno opinały kostki. Na głowach mieli przeważnie białe wełniane czapki albo białe chusty. Druzyjskie kobiety też nosiły chusty, zakrywające dolną połowę twarzy. Bazar był zwyczajny, pozbawiony bejruckiego blichtru, handel zacierał różnice między ludźmi. Powodem do dumy była różnorodność towarów. Druzyjscy ogrodnicy sprzedawali w puszkach po łoju drzewka – śliwy, morele, oliwki, sosny, pomarańcze i cytryny. Na chwiejących się stelażach straganów wisiały ubrania. Układano je także na stolikach, przeważnie w plastikowych torbach, na których uwidoczniono kraj pochodzenia – Chiny lub Syrię.

W dole schodkowego pasażu na czerwonym plastikowym stole rozłożone były skarpetki. Bieliznę wyeksponowano na niebieskim stoliku, też plastikowym, ale z jedną nogą drewnianą, przypominającą protezę. Z zielonego sznura zwisały pończochy; najbardziej rzucała się w oczy para w biało-czerwone paski. Były też rzeczy praktyczne – narzędzia ogrodnicze. Nie zabrakło tandety – na jednym ze stołów piętrzyły się tania biżuteria, perfumy i kosmetyki. Na szczycie wzgórza działały dwa stoiska z falafelami, wrzący olej bulgotał w czarnej kadzi. W miskach rozstawionych wzdłuż lady znajdowały się dodatki: pomidory, rzepa, sałata, kapusta, cebula, pietruszka i frytki. „Piękne ceny! Piękne ceny!” – krzyczeli przekupnie. Jeden z nich, stojąc wśród sterty czarnych wojskowych butów, wołał do przechodniów: „Zapraszam! Będę zaszczycony!”. Szibil kupił za trzy tysiące lirów – około dwóch dolarów – pół kilo pestek dyni. Ja nic nie nabyłem. Po prostu stałem i podziwiałem, jakbym obserwował świat, który przemija. Nic nie zagrażało Suk al-Chan, miejscu, które zdawało się prosperować równie dobrze jak wszystkie, które widziałem w południowym Libanie. Chrzciny, takie jak Miany, będą się odbywały, dopóki trwa wiara. Ale tego ranka zadałem sobie pytanie, czy przetrwają społeczności, które wytworzyły te rytuały, będące w pewnym sensie pozostałościami zanikającej kultury, miasta, które umierało, ale jakimś sposobem dotrwało do dnia dzisiejszego, mimo utraty swojego środowiska. Przypomniało mi się, co powiedział Szibil, kiedy poszliśmy na targ w Mardż Ujun: „Przywożą tutaj ludzi, żeby ich pochować”. Pozostał tylko rytuał. Szibilowi od samego początku nie podobało się, że postanowiłem odnowić dom. Po tylu miesiącach nie zrobiło na nim wrażenia to, że w nim zamieszkałem. Wytknął mi wszystko, co zrobiłem źle i co powinienem był zrobić inaczej. W odróżnieniu od Karima, który starał się zaimponować mi swoim gustem, Szibil dawał do zrozumienia, że byłem niemądry. „Dlaczego nie kupiłeś Grohe?” – zapytał, oglądając armaturę w łazience. Dlaczego wejście do

Groty nie jest większe? Dlaczego drzwi jeszcze nie skończono? Wskazał na odpryśniętą farbę w salonie. Martwił się, że płytki podłogowe odbijają echo. Kiwnął głową i z odrobiną złośliwości w głosie stwierdził: „Dużo za to dałeś”. Nie była to pochwała. – Jaki mamy dzień? – zapytał, kiedy go odwiedziłem po jego powrocie z Bejrutu, gdzie spotkał się z bratem. Był na niezłym haju, do czego się bez oporu przyznał. Zdążył wypalić dwa jointy. Kiedy usiadłem, zaczął skręcać następnego. – Straciłem rachubę czasu, stary. Kiedy ostatnim razem pytałem go o zdrowie brata, odpowiedział: „Lepiej, al-hamdilla”[30]. Tym razem był powściągliwszy. – W porządku – stwierdził, patrząc obojętnie w telewizor. Uważał, że brat zachorował na raka przez żonę, namiętną palaczkę, która dopiero niedawno rzuciła papierosy. Nigdy, jak twierdził, nie otwierała okna, kiedy paliła. Podczas ostatniej wizyty w domu, w którym się wychował, ledwo się zmusił, żeby się z nią przywitać. – Nie chodzi o to, że jej nie pozdrowiłem. Powiedziałem „cześć”, ale nie zareagowała. Gapiła się w telewizor. Dlaczego miałaby mnie obchodzić? – Doprawdy? – Nawet gdyby odpowiedziała „cześć”, ja nic więcej nie powiem. Niech ją szlag. Rozmawialiśmy z bratem. Do niej się nie odzywałem. Przyszedł drugi brat. Przywitała się z nim. Wyłączyła telewizor. Pokręcił głową. – To cała ona. Starszy brat był jedynym z rodzeństwa, który dobrze traktował Szibila. Tak przynajmniej twierdził Hikmat. „To anioł” – powiedział Szibil. „Więcej niż anioł. Nie bajeruje. Twardo stąpa po ziemi. Jeśli robi coś dobrego, nie opowiada o tym. Od ósmej klasy dawał mi forsę. Za wszystko płacił. I nikomu nie mówi. Nie rozpowiada, że komuś pomaga”. Mogłem się domyślić, że bardzo przeżywa chorobę brata. Tego dnia wydał mi się bardziej osamotniony niż kiedykolwiek. Przez tyle czasu miał matkę i starszego brata, ale ona już nie żyła, a brat niedługo

umrze. W tle migotał ekran telewizora. Same przygnębiające obrazy: nużące spotkania polityków zdecydowanych prowadzić wojnę, ostrzelanie szkoły w Jerozolimie. Był to kanał Hezbollahu, nadający programy w militarnym duchu: bojownicy żegnający się z rodzinami, szkolenie rekrutów, no i oczywiście umieranie. Na podkład muzyczny wybrano pieśń lewicowego libańskiego chrześcijanina Marcela Chalify: „W sercu gałąź wierności. Pozostaniemy tu nieugięci”. – Myślisz, że jak wybuchnie wojna, będzie tahina? – zapytał Szibil. – Wiesz, co znaczy tahina? – Wojna totalna – odparłem. Pokręcił głową. Następnego wieczora siedziałem u Cecila w pokoju o niskim suficie z drewnianych belek. Wyjrzałem przez okno. Wiatr się nieco uspokoił, ale nie ucichł. – Nie wiem, Cecilu – powiedziałem. – Naprawdę martwię się, co będzie. Przyznał mi rację, ale według niego obawy nie miały sensu, a nawet niepotrzebnie zaprzątały umysł. „Ja się nie będę martwił, bo tyle razy to przeżywałem. Nie muszę się więcej o nic martwić”. Tak już się zmęczył śledzeniem wiadomości, że starał się nie oglądać dzienników telewizyjnych, której to czynności prawie wszyscy w Mardż Ujun oddawali się z religijnym wręcz zapałem. Opowiedziałem mu o zasłyszanych pogłoskach – o demonstrantach gotowych strzelać do policjantów i żołnierzy, o impasie utrzymującym się miesiącami, a może i dłużej, o prawdopodobieństwie konfliktu politycznego. Niektórzy przywódcy w Bejrucie utrzymywali, że wojna domowa już się zaczęła. – Podoba mi się życie w Libanie, ale nigdy nie miałem poczucia takiej beznadziei – stwierdziłem. Cecil przytaknął. Przeważnie się zgadzaliśmy. Ciekaw byłem, czy mięknie, i miałem nadzieję, że nie. „Jeszcze nigdy nie było tak źle jak teraz” – powiedział.

23. O Lajlo

Pewnego majowego dnia zawitał do mnie gość. Twarz wydała mi się znajoma, ale poznałem go dopiero, kiedy się zbliżył (poranek był jasny, nie tak jak dzień wcześniej). Okazało się, że to Nadżib, brat kamieniarza Abu Salima. Gdy oprowadzałem go po domu, opowiedział przerażającą historię o Albercie Haddadzie, kolaborancie, który podczas izraelskiej okupacji mieszkał tu na piętrze. Słyszałem już mnóstwo opowieści o Haddadzie. Nadżib wiedział o nim chyba najwięcej i kiedy robotnicy zabrali się do swoich, jak miałem nadzieję, ostatnich zadań, przedstawił mi szczegóły najczarniejszego rozdziału w dziejach domu Isbera. Według Nadżiba Haddad, który płynnie mówił po hebrajsku, współpracował z Jednostką 504, podlegającą izraelskiemu wywiadowi wojskowemu, i nosił przy sobie pistolet z tłumikiem, żeby zabijać. Kierował siatką trzystu informatorów, od Dżazzinu po miejscowości Kafr Kila i AlKlaj’a. Jako zapłatę za swoje usługi dostał od Izraelczyków białego range rovera, zielonego mercedesa i ciemnoniebieski van marki Toyota. Oprócz złych psów – zmory sąsiadów – miał tylko luźne znajomości; bliższe więzi wymagałyby zaufania. Był dwukrotnie żonaty, obie żony zmarły na raka, a sam Haddad w 1995 roku uniknął zamachu na swoje życie. „Był bardzo niebezpiecznym człowiekiem” – powiedział Nadżib. „Wszyscy się go bali”. Zapytałem, gdzie teraz mieszka Haddad, pochodzący z okolic Sajdy. Słyszałem kiedyś, że wrócił w rodzinne strony. Niektórzy mówili, że znalazł się w Izraelu. Jeden z moich przyjaciół twierdził, że przebywa w Kirjat Szemonie, izraelskim pogranicznym mieście w dolinie Hula, gdzie w 1974 roku rozłamowe ugrupowanie palestyńskie dokonało masakry. – Nikt tak naprawdę nie wie – odparł Nadżib. On z kolei zadał mi pytanie, czy Haddad zniszczył dom. Pomyślałem

o wszystkich szramach w liwanie, o garażu, o krzywdach wyrządzonych łukom i wykładanemu drewnem sufitowi. Przytaknąłem. – Nie martw się – powiedział Nadżib. – W Libanie dzieje się wiele gorszych rzeczy. Kiedy Bahidża dobiegła dziewięćdziesiątki, plecy miała zdeformowane od osteoporozy, a twarz i ręce nosiły ślady lat słońca i wiatru Mardż Ujun. Na zdjęciu, w które się wpatruję, widnieje napis: „El-Marj”, nazwa tutejszego renomowanego zakładu fotograficznego. Moja prababka ubrana jest na czarno. Kiedy pozowała do tego portretu, zaczęła się już zmieniać. Nowo poznawani ludzie stawali się mglistym wspomnieniem, skazanym na anonimowość. Zapominała też znajomych imion. Ali i Husejn musieli jej przypominać, czego życzyła sobie poprzedniego dnia. Peregrynacje jej wyobraźni – powrót Isbera z Hauranu, dom nadal pełen ludzi, rodzina wciąż w komplecie – stały się bardziej realne od prawdziwego życia. Dom Bahidży Abli przestał być jej domem zaledwie kilka miesięcy przed śmiercią, w 1965 roku. Mniej więcej w tym samym czasie w Oklahomie krewni Raify zauważyli, że córka Bahidży straciła humor i zmizerniała. – Przechodziłam grypę – tłumaczyła się Raifa. Najmłodszy syn był lekarzem. Poszła za jego radą i zrobiła badania. W wieku pięćdziesięciu siedmiu lat dowiedziała się, że ma raka żołądka. – W tamtych czasach – wspominała najstarsza córka – był to wyrok śmierci. Raifa nigdy się z tym nie pogodziła. Żeby osiągnąć to, co miała, przeżyła tragedię, jej życie było raczej służbą niż radością. Dzieciom nadal dobrze się powodziło. Wnuki zapełniały dom. Nie umrze, to po prostu wykluczone. Ani razu nie domagając się współczucia, nie poddawała się. Mam zdjęcie Raify z 28 listopada 1968 roku. Trzyma na kolanach czternastego, dwumiesięcznego wnuka. Nadal jest elegancka. Dwa razy w tygodniu chodziła do fryzjera. Widać jednak spustoszenia, jakich dokonały rak i kolejne operacje. Na pewno cierpiała. Jak wspominały dzieci, rzadko się wysypiała. Za dnia siadywała czasami z podkulonymi nogami w rogu

pomarańczowej kanapy. Otulała się afgańskim kobiercem, który utykała między poduszki. Kołysząc się do tyłu i do przodu, coraz bardziej wyniszczona, trzymająca się przy życiu wyłącznie siłą woli, czekała, aż najmłodszy syn znajdzie kogoś, kto ją uratuje. W tych chwilach spokoju recytowała wierszyki dla dzieci, zapamiętane jeszcze w Mardż Ujun. O Lajlo, o Lajlo.

Kręciła głową, zatopiona w myślach patrzyła niewidzącym wzrokiem. Wspomnienia snuły się wśród cieni, napomykając o przeszłości. Znowu wyjeżdżała z domu. O Lajlo, Lajlo, Nikt nie ma takich oczu jak ona I takiego czaru w spojrzeniu. Lajlo, o Lajlo…

– Dlaczego przypominam sobie piosenki, które śpiewałam, będąc małą dziewczynką? – zapytała Raifa córkę. Dzieci Bahidży, które zostały w Libanie, po jej śmierci opiekowały się domem w Mardż Ujun. Sprawdzały, co się z nim dzieje. Odwiedzały go, zwłaszcza latem. Jeszcze długo przypominał miejsce, które niegdyś Bahidża z takim zapałem sprzątała, chociaż teraz nie był już domem. Dziesięć lat po jej śmierci, w kwietniu 1975 roku, padły pierwsze strzały libańskiej wojny domowej, która miała szaleć przez następne piętnaście lat. Na południu, za daleko od Bejrutu i za blisko Izraela, doszło do rozłamu w libańskiej armii. W Arkubie, ostoi ugrupowań palestyńskich, mnożyły się nowe ich frakcje. Mieszkańcy Al-Klaj’a i innych miejscowości tworzyli zbrojne grupy, a Syria i Izrael zabiegały o klientelę. Mardż Ujun nieuchronnie podupadało. Pewien chrześcijański duchowny tak oceniał sytuację: Magistrat sparaliżowany. Uszkodzone linie elektryczne i wodociągi. Nie działają telefony. Zamknięty okręgowy szpital (zostały w nim tylko cztery zakonnice/pielęgniarki). Jest tylko jeden lekarz (stary doktor Szadid, bez sprzętu ani leków). Tylko jeden dentysta (doktor Karbis). Funkcjonują tylko dwie szkoły, w niepełnym wymiarze godzin. Al-Kullijja al-Watanijja

zamknięto. Budynek Seraju zamknięto. […] Nie pracują sądy. Nie ma policji (kilku żandarmów dołączyło do miejscowej armii). Nie ma poczty. Większość sklepów spożywczych zamknięta. Bardzo brakuje towarów, papierosów i napojów. Potrzeba sporo cementu i innych materiałów budowlanych, żeby naprawić wojenne zniszczenia. Bank jest zamknięty. Żadnej działalności handlowej. Rolnictwo całkowicie sparaliżowane. [Cytowane w: Beate Hamizrachi, The Emergence of the South Lebanon Security Belt]

Dom Bahidży też padł ofiarą tych wydarzeń. Splądrowali go rabusie z chrześcijańskiego miasta Aiszijja, zabierając wszystko, co mogli unieść. Resztę porzucili w ogrodzie, koło grządki, na której Bahidża hodowała kiedyś pomidory. Dziesięć sztuk mebli – kanapy i krzesła z drewna orzechowego, zdobione macicą perłową i wielbłądzimi kośćmi – walały się po ziemi. I już tam zostały, na pastwę słońca, wiatru i deszczu, w ogrodzie porośniętym chwastami, liliami i cyklamenowymi kwiatami dziwaczka, jakie rozpleniły się wokół wielu innych starych, opuszczonych domów w Libanie. Moździerze kontynuowały dzieło zniszczenia, robiąc wyrwę w dachu nad salonem. Przez dwa lata deszcz padał na czerwony dywan z kremowym i niebieskim obramowaniem, który Nabih kupił w Damaszku za pięćdziesiąt złotych funtów. Marmurowa posadzka, którą Bahidża codziennie polerowała, utraciła swój blask. Fioletowe, zielone i żółte desenie cementowych płytek zniknęły pod warstwą kurzu. Drewniany maswerk w potrójnej arkadzie kruszył się. Frontowe drzwi, kunsztownie rzeźbione tak, by przypominały pomarszczony żagiel, zamknięto na zardzewiałą kłódkę. Nikt już tu nie mieszkał. Były urodziny Szibila. Skończył pięćdziesiąt dziewięć lat. Spotkaliśmy się przy drzwiach, trzymał nieotwartą butelkę glenfiddicha owiniętą w czarną plastikową torbę. – Dobra rzecz – powiedziałem. Lepsza o klasę od grant’sa, który Szibil zwykle serwował, nigdy nie skąpiąc. – Oczywiście – odparł. – Czemu nie? – Jest co świętować. – Rząd powinien ogłosić z tej okazji dzień wolny od pracy – powiedział

Szibil bez cienia uśmiechu. Zatrzymałem wzrok na jego ubraniu. Taki strój widziano chyba po raz ostatni na starzejącym się gwiazdorze p*rno z lat siedemdziesiątych na przyjęciu nad basenem w Kalifornii: koszulka z krótkimi rękawami w paski, na przemian ciemnozielone, białe i jasnozielone opinała jego wciąż rosnący obwód. Szorty dobrane do opasującego brzuch zielonego pasa, sportowe buty w jeszcze innym odcieniu zieleni. Był, by tak rzec, w radosnym nastroju, a jadąc stromą drogą pod górę jego zabytkowym białym mercedesem, prawie cały czas zanosiliśmy się śmiechem. – Niedługo ukończę dom – powiedziałem. – Górę też? – Tak. – Na łapu-capu – stwierdził. Zbliżał się koniec mojego pobytu w Mardż Ujun. Zaprosiłem Szibila na obiad do miasteczka Szeb’a, leżącego w pobliżu sp*rnego terytorium o powierzchni ponad dwudziestu kilometrów kwadratowych na przecięciu granic Izraela, Libanu i Syrii. Większość ludzi znała dziś ten rejon z powodów politycznych: Hezbollah ślubował, że nie złoży broni, dopóki Izrael nie wycofa się z pobliskich farm, które okupował od 1967 roku. Ja wiedziałem, że słynie jako jedno z najpiękniejszych miejsc na południu Libanu, gdzie rosną najlepsze czereśnie i tryska wspaniałe źródło zwane Naba al-Dżauz. Szibil, który od dzieciństwa uwielbiał tamtejszą restaurację, chętnie przystał na moją propozycję, a ja z pewnym smutkiem uświadomiłem sobie, że chyba nieprędko go zobaczę. Kończył się mój urlop w „Washington Post” i choć zamierzałem często tu wracać, przez jakiś czas nie będę mieszkał w Mardż Ujun. – Mogę ci zadać osobiste pytanie? – zagadnąłem Szibila. – Jesteś szczęśliwy? – Co takiego? – Powiem ci, dlaczego pytam. Rozmawialiśmy o As’adzie, o jego depresji. Ty nie wyglądasz na przygnębionego. – Miałem zasrane życie, sam dobrze wiesz. Gówno i tyle. Chcę się urządzić najlepiej, jak się da. Nie, nie jestem szczęśliwy.

Pociągnął łyk glenfiddicha. – Po prostu zabijam czas. O tak. Nudzę się. Nie wydaję się bardzo nieszczęśliwy, ale szczęśliwy też nie jestem. Zapadła cisza, odezwałem się w końcu, żeby ją przerwać. – Chyba polubiłem Mardż Ujun. Może nie samo miasto, ale przyjaciół, dom, otoczenie. – Nie sądzisz, że czuję to samo? – zapytał Szibil. – Kiedy byłeś najszczęśliwszy? – W college’u. – Kiedy byłeś najszczęśliwszy w Dżudajdzie? Nastąpiła długa przerwa w rozmowie, trwająca może minutę. Wypaliłem papierosa. Szibil nie odpowiedział. Swój samochód traktował prawie jak dziecko. Jedyny dobytek, jaki na tym świecie posiadał, przewijał się przez większość rozmów. Benzyna nam się kończyła, podjechaliśmy na stację, żeby napełnić bak. Potem zatrzymaliśmy się jeszcze na trzech stacjach, żeby znaleźć olej do skrzyni biegów, jaki Szibil sobie upatrzył. (Oczywiście nigdzie go nie było). Po drodze Szibil pytał o opony. Wjeżdżając z niejakim trudem na wzgórze, minęliśmy czarną kozę, co go zaniepokoiło. Jak zawsze był przesądny. Wspomniałem o doktorze Chajrallahu. Dziś go widziałem, sprawiał wrażenie ciężko chorego. – Ma przerzuty do kręgosłupa – powiedziałem. – O kurwa. Z prostaty? To się da wyleczyć? – Nie sądzę. – Modlę się za niego. Wallah al-azim[31], ilekroć jadę do Mar Elias, modlę się za niego. Modlę się za mojego brata i za doktora Chajrallaha. Kocham go, wallah. To dobry człowiek. Świetnie by było, gdyby drugi taki znalazł się w Dżudajdzie. Bylibyśmy dobrym miastem. Ale nie ma. Takich ludzi jak on jest naprawdę bardzo mało. Szibil wjechał w ulicę pełną rodzin, których samochody parkowały przy krawężniku po obu stronach jezdni. Zanim zgasił silnik, zobaczyłem wyraz jego twarzy. Był rozczarowany. Z restauracji dobiegał koszmarny, ogłuszający arabski pop, grany na żywo. Siedliśmy pod drzewem orzecha,

dżauz, od którego źródło wzięło swoją nazwę. – Kupa cholernych dzieciaków – powiedział Szibil. – Myślałem, że będzie tu całkiem inaczej. Kiedy tu przesiadywaliśmy, można było wypalić jointa. Nie wiem, co się stało. – Przerwał na chwilę. – Chciałbym zobaczyć kogoś z dawnych przyjaciół. Kelnerzy przynieśli nam trzy plastikowe kubki i metalowe wiaderko z lodem i szczypcami. Szibil miał w czarnej plastikowej torbie świeże migdały, których skorupy przerzucał przez mur do ogrodu. Nałożył mi lodu do szklanki. – Szu, ja ammi – krzyknął – hutt whiskey![32] – Będę za tobą tęsknił – powiedziałem. Szibil często się emocjonował, kiedy ktoś okazywał mu życzliwość. – Ja też będę za tobą tęsknił! – zawołał. – Na Chrystusa! Kiedy wrócisz? Wznieśliśmy toast. „Na zdrowie!”. Stuknęliśmy się szklankami. Potem wypiliśmy za moją córkę Lailę i szklanki znów zadźwięczały. I za Abu Lailę, ojca Laili, i jeszcze za innych. Uśmiechnąłem się. Szibil powiedział, że wciąż ma zamiar kupić dla mnie niebieskie oko, amulet przeciwko „złym urokom i wszelkiemu świństwu”. Po raz pierwszy wspomniał o tym w styczniu 2006 roku. Przynieśli kurczaki i jagnięcinę z grilla. Szibil zaczął wspominać, jak pracował w Oklahomie w sieci Sears. Powiedział, że po raz pierwszy naćpał się w 1973 roku na imprezie z kolegami z pracy w Skirvin Plaza. „Spodobało mi się”. W miejscu pracy był lubiany, choć leniwy. Przezywali go King Skate. W dokumentach z college’u figurował pod imieniem Sam. To samo imię widniało na karcie ubezpieczenia. Pomyślałem sobie, że Sam był w gruncie rzeczy kimś innym, nawet dla samego Szibila. – Mam telefony wszystkich dziewczyn, z którymi chodziłem. No, może większości. – Gdzie je trzymasz? – Razem z innymi papierami. Kiedyś policzyłem, ile ich było. – Ile? – Chyba sto pięćdziesiąt cztery. – Niemożliwe. Naprawdę?

– Tak, stary, może nawet więcej. Zapytałem, dlaczego nie został w Oklahomie. Opowiedział mi, co się zdarzyło w 1975 roku. Na nocnym stoliku miał zdjęcie rodziców oraz Karen Chase z Jones w Oklahomie, „jedynej dziewczyny, którą w Stanach kochałem”. Kiedy się pewnego ranka obudził, zobaczył, że jej zdjęcie spadło ze stolika. „Postanowiłem wrócić do Libanu”. – Dlaczego? – Jestem przesądny – odparł. – Gdyby spadło zdjęcie rodziców, pewnie zostałbym w Oklahomie. Sam nie wiem. To takie znaki. Wrócił 18 marca, a 13 kwietnia wybuchła wojna domowa. – Takie to człowiek ma szczęście. – Żałujesz? – zapytałem. – Nie. – Po chwili swoim zwyczajem zmienił zdanie. – Tak, żałuję, ale nie chcę o tym myśleć. Wsiedliśmy do samochodu odrobinę zawiani. Szibil wrzucił pierwszy bieg, w skrzyni zazgrzytało i ruszyliśmy. – Chciałbym mieć taki mały odkurzacz, żeby przytknąć go do nosa i wyssać cały śluz – powiedział, pokazując na głowę. Zatkany nos wciąż go męczył. W czasie jazdy, podchmielony, opowiedział mi kawał. – Co jest lepsze, mars czy milky way? Pokręciłem głową. – Czekolada! – wyjaśnił, śmiejąc się z całego serca. Tylko on sam rozumiał, o co chodzi.

24. Moja Dżudajda

Miało się wrażenie, że nadeszło już lato, a wraz z nim nie tylko ostateczny termin ukończenia domu, lecz także koniec mojego urlopu. Był maj, z końcem czerwca musiałem wrócić do pracy. Rozrzucając w ogrodzie ziemię, którą przywieźliśmy z doliny, próbowałem zapomnieć o tym, co mnie nieuchronnie czekało. Jak zwykle praca ta wprawiała mnie w medytacyjny nastrój, czego nie można powiedzieć o Abu Jeanie. Siedząc na białym plastikowym krzesełku, które przysunął, żeby znaleźć się blisko mnie, niespiesznie palił papierosa cedar i wydawał mi polecenia. – Tam jest za cienka warstwa – wołał. – Dosyp więcej! Było to takie odruchowe, że podejrzewam, iż nie wiedział, co robi: tam nasypałeś za dużo ziemi. Obróć taczkę, kiedy ją napełniasz. Dlaczego nie poczekasz, aż ziemia wyschnie, żeby było łatwiej rozbijać grudy? Zasyp tę rurę. – Całkiem nieźle, ja ammi – ocenił. – Nie trzeba za ciężko harować. – Ja pracuję, Abu Jeanie, a ty siedzisz – powiedziałem, śmiejąc się. – Jak to jest? Pokręcił głową, jak zwykle, kiedy czegoś nie usłyszał. Na horyzoncie, po drugiej stronie doliny, nad miastem Al-Chijam, zebrały się chmury, szarość przesłoniła światło słoneczne, które tej wiosny wydawało się szczególnie łagodne. Tego popołudnia nie przejechał prawie żaden samochód, w dzielnicy było spokojniej niż zwykle. Opustoszałą ulicą szedł w naszą stronę malarz Joseph Abu Chejr. „Może padać” – powiedział z uśmiechem. „To dobrze dla twoich roślin”. Tego dnia poczułem, że wszystko się kończy. Wiedziałem, że już się szykuję do powrotu do innego świata. Nawet do tego niewielkiego miasteczka wtargnęły libańskie realia.

W Bejrucie wybuchły starcia przypominające wojnę domową, dawały o sobie znać SMS -ami w moim telefonie. Przy obiedzie w domu Toamy telewizor zasypał nas wiadomościami. Syn Toamy Alaa studiował w Bejrucie, ojciec dwa razy do niego dzwonił, żeby się dowiedzieć, czy nic mu nie zagraża. Chyba wszyscy w Mardż Ujun oglądali telewizję, odnosiło się wrażenie, że starcia wybuchły w bliskim sąsiedztwie. Każda rozmowa zaczynała się od tematu walk, które ogarnęły Bejrut. W głosach pobrzmiewał niepokój, a ja wciąż od nowa odtwarzałem w umyśle widoki spalonych samochodów na ostrzeliwanych ulicach. Nadciągała wojna. Znowu skończył się okres spokoju. Przez jakąś godzinę walczyłem z poczuciem winy – a może z dawnymi ambicjami. Powinienem być w Bejrucie, myślałem sobie, pełnić dziennikarski obowiązek. Ale jakaś część mnie miała opory przed tym dawnym życiem, naznaczonym przez karabiny i nieszczęście. Nie chciałem już oglądać Tyru, Kany ani Bagdadu. Chciałem tylko przesypywać ziemię z jednego miejsca w drugie. A potem wyjechałem. – Intabih, intabih, Bejrut charbana – powtarzał Abu Jean. Uważaj, w Bejrucie jest bajzel. Pojechałem tą samą drogą, którą przebyłem już tyle razy. W dniu mojego powrotu do reporterskiej pracy światło późnego zmierzchu było piękne jak nigdy. Na wybrzeżu było już inaczej. Grupy żołnierzy parkowały na krawężnikach zielone czołgi wyprodukowane pokolenie wcześniej. Hełmy też mieli zabytkowe, choć zdarzało się, że jakiś strzelec w wieżyczce nosił elegantszy zielony beret. Czerwono-białe bariery rozrzucone były bezładnie po ulicach, a z odległych jeszcze blokad nadciągał gryzący smród palonych opon. Przejechałem przez most zniszczony podczas wojny 2006 roku, umacniające go stalowe kratownice sterczały w różne strony, kawały cementu dyndały w powietrzu. Od Bejrutu dzieliło mnie pół godziny drogi, był już widoczny, pełen strachów i szeptów o nadciągającej wojnie domowej, ale jak zawsze pocztówkowy. Opozycja, której przewodził Hezbollah, wezwała do strajku, rzekomo na

znak protestu przeciw pogarszaniu się sytuacji gospodarczej. W rzeczywistości była to ordynarna demonstracja siły wobec rządu, który w przekonaniu Hezbollahu zagroził jego wojskowemu skrzydłu, tak zwanemu Islamskiemu Ruchowi Oporu. Kiedy dojechałem do Bejrutu, sprawy zdążyły już przybrać gorszy obrót. Setki zwolenników i sprzymierzeńców Hezbollahu blokowały ulice. Starcia wybuchały etapami, dzielnice płonęły jak pochodnie, płomienie ogarniały ulice zamieszkane zarówno przez sunnitów, jak i szyitów. „Bóg jest po stronie sunnitów!” – krzyczeli zwolennicy rządu. „W szyitach burzy się krew!” – odkrzykiwali ich oponenci z drugiej strony ulicy. Eskalacja zachęcała do działań odwetowych, a prowokacje inspirowały wendetę. Oddziały rządowe w transporterach opancerzonych przemierzały dzielnice, próbując powstrzymać walki i rozpędzić tłumy. Mogły tylko strzelać w powietrze. Wkrótce miasto zostało sparaliżowane. Ciężarówki i buldożery usypały góry piasku na drodze prowadzącej na lotnisko, gdzie uczestnicy zamieszek przemykali się na skuterach. „Powstrzymamy tych, którzy próbują nas powstrzymać. Będziemy strzelać do tych, którzy do nas strzelają. Odrąbiemy podniesioną na nas rękę” – zapowiadał przywódca Hezbollahu Hasan Nasrallah. Oświadczył, że decyzje rządu oznaczają wypowiedzenie wojny. „Nasza odpowiedź brzmi […] ktokolwiek wypowie lub rozpocznie wojnę, choćby był to brat lub ojciec, mamy prawo bronić siebie i naszej egzystencji”. Ludzie Hezbollahu i bojownicy ze sprzymierzonych z nim organizacji zajęli wkrótce pozycje w przeważająco muzułmańskim Bejrucie zachodnim, w ciągu kilku godzin zmuszając do odwrotu członków milicji lojalnych wobec rządowych polityków. Zamaskowani mężczyźni uzbrojeni w automaty przemierzali ulice z witrynami zabitymi na głucho, wśród roztrzaskanych samochodów i tlących się budynków. Ubrani w kamizelki kuloodp*rne i czarne baseballowe czapki, zatrzymywali ruch na punktach kontrolnych, żądając okazania dokumentów tożsamości. Prorządowe stacje radiowe i telewizyjne zmuszono do zaprzestania transmisji. Na autostradach i skrzyżowaniach wyrosły nowe barykady, zamykając dojazd do lotniska i portu i odgradzając od siebie poszczególne dzielnice. Nawet stronnicy

opozycji kulili się na widok członków milicji, którzy popijali kawę w Starbucks, rozłożywszy na krzesłach swoje granatniki – typowo libańska wizja globalizacji. Przyglądałem się temu wszystkiemu, a czas naglił. Przed kilkoma tygodniami obiecałem Laili, że ją zabiorę do Waszyngtonu na ślub mojej matki. Miała nieść kwiaty w orszaku weselnym, przygotowała już sobie biały koszyczek z różowymi płatkami, czarne lakierki i różową spódniczkę z dobraną kolorem wstążką i przyszytymi na środku kwiatkami. Zdarzało się już, że zawodziłem Lailę. Ileż to razy przeżyła rozczarowanie z powodu mojej pracy? Prawie pięć lat wcześniej, 14 grudnia 2003 roku, przyjechałem do Waszyngtonu z Bagdadu i zabrałem Lailę z domu jej matki. Na drugi dzień rano siedzieliśmy na kanapie, czekając na rozpoczęcie meczu z udziałem Green Bay Packers. Wtem zadzwonił mój telefon. Amerykańscy żołnierze schwytali zarośniętego, wymizerowanego Saddama Husajna, który ukrywał się w dwumetrowym dole na farmie w pobliżu Tikritu, swojej rodzinnej miejscowości. Mój redaktor wcale nie prosił, żebym wrócił do Bagdadu i relacjonował tę historię. Nie musiał. „Zrobisz, jak zechcesz” – powiedział, a ja wiedziałem, co mam zrobić. Odwiozłem Lailę do mamy i odleciałem do Bagdadu z okropnym poczuciem, że pisane mi jest ciągle sprawiać córce zawód. Tym razem nie zamierzałem jej rozczarować. O czwartej piętnaście rano miałem samolot do Paryża. Czekałem kilka godzin w swoim bejruckim mieszkaniu, tuż po północy przyjechała koleżanka, żeby zawieźć mnie na lotnisko imienia Haririego. Przebywałem w Bejrucie wystarczająco długo, żeby napisać materiał; niepokoiłem się, czy zostawiłem sobie odpowiednio dużo czasu, żeby zdążyć na samolot. Ślub miał się odbyć w weekend, został mi dzień z hakiem na dotarcie do Waszyngtonu. Bejrut był ponury i senny. Moja dawna dzielnica, zawsze o północy pełna życia, teraz była opustoszała, wszystkie światła pogaszono. Ulicami przejeżdżały nieliczne samochody, ale przeważnie wyglądało tu jak godzinę przed świtem. Na drodze na lotnisko pełno było ustawionych dzień wcześniej blokad. Asfalt zaścielały

nieczystości z przewróconych koszy na śmieci. Dym unosił się z tlącego się wciąż drewna i odpadków. Zobaczyłem z samochodu grupę młodych bojowców po lewej stronie ulicy. Na widok naszego auta przerwali leniwą pogawędkę. Jest robota! Jeden z nich, z automatem, podszedł do samochodu. Drugi zbliżył się do okna. Dokąd jedziecie? – zapytali moją libańską koleżankę. – Próbuję dostać się na lotnisko – odpowiedziała. – On wyjeżdża? – spytał ten stojący przy oknie. – Nie pojedzie. Nie dostaniecie się tam. – Spróbujemy. Mężczyzna się rozzłościł. – Po co? Lotnisko jest zamknięte, a drogi zablokowane. Pani mnie okłamuje. – Nie kłamię – powiedziała, tracąc panowanie nad sobą. – Gdyby powiedziała pani, że jedzie do domu, uwierzyłbym i pokazał wam drogę. Ale wmawia mi pani, że jedziecie na lotnisko, które jest zamknięte, a droga zablokowana. – Po prostu próbujemy. Znudzony bojowiec pozwolił nam jechać dalej. Ta sama scena powtórzyła się jeszcze na dwóch punktach kontrolnych. Przy ostatniej blokadzie, gdzie drogę przegradzały trzy kawałki żelaznego rusztowania, wysiadłem z samochodu i odsunąłem je. Lotnisko, puste, ale jasno oświetlone, przedstawiało ponury widok. Oprócz mnie w terminalu czekał jeden jedyny pasażer, mogłem się tylko domyślać, jak tu dotarł. Spojrzałem na wyświetlacz. Byłem zdecydowany wrócić do Waszyngtonu. Ale nie, przy każdym locie widniał napis: „Odwołany”. Przez kilka minut wpatrywałem się w ekran, z nadzieją, że coś się zmieni, potem położyłem się na metalowej ławce, podłożywszy sobie torbę z laptopem pod głowę. Mniej więcej co pół godziny z głośników dobiegał nagrany komunikat, po arabsku, angielsku i francusku: „Witamy w bejruckim międzynarodowym porcie lotniczym imienia Rafika Haririego. Miło nam gościć państwa w naszym mieście, to dla nas zaszczyt”. Obudziłem się o wpół do ósmej rano. Nad lotniskiem kłębił się gęsty,

czarny dym. W ciągu godziny demonstranci podpalili przy wejściach jeszcze dwa stosy opon. Gryzący dym zostawiał na każdej powierzchni delikatną czarną mgiełkę. Wszędzie panowało poczucie oblężenia, graniczące z paniką. Po godzinie czy dwóch przygnębiony poddałem się. Postanowiłem wycofać się w porę i wrócić do mieszkania. Wciąż napływały SMS -y. Wymiana ognia w rejonie Al-Madina arRijadijja w Bejrucie… Port zamknięty… Arabia Saudyjska apeluje o zwołanie konferencji arabskich ministrów spraw zagranicznych… Gwałtowna strzelanina koło Uniwersytetu Arabskiego w Bejrucie i w pobliżu Coli. Nic mnie już nie interesowało. Otępiały wyszedłem z lotniska na ulicę. Jaskrawe słońce przypiekało krajobraz koloru ochry. Ciągnąc za sobą worek marynarski, z laptopem w torbie na prawym ramieniu, doszedłem do blokady przecinającej drogę, przerywając grupie młodych mężczyzn coś na kształt imprezy. Niektórzy mieli na twarzach maski, inni chusty. Kilku śmigało wkoło na motorowerach, wszechobecnych w czasie wojny. Z pobliskiego kontenera na śmieci unosiły się płomienie, dym ulatywał ku niebu, mieszając się z jeszcze większą ilością dymu. Bezczynni taksówkarze żądali dziesięciu tysięcy lirów (około siedmiu dolarów) za kilkuminutową jazdę od blokady do lotniska. Chłopcy chcieli od tysiąca do dwóch tysięcy lirów za pomoc w niesieniu bagaży. Kiedy się w końcu przedostałem poza barykadę, ktoś do mnie zadzwonił z informacją o odlocie samolotu Middle East Airlines. Ktoś inny powiadomił mnie telefonicznie, że o czwartej po południu mogę złapać lot do Zatoki Perskiej i Europy, w tym do Paryża. Odwróciłem się i poszedłem z powrotem. Koszulę miałem mokrą od potu, z nerwów i wyczerpania. Bolało mnie ramię postrzelone sześć lat wcześniej. Gdy szedłem w kierunku terminalu, zbliżała się chuliganeria snująca się po ulicy, w większości nieszkodliwa. Potknąłem się, przechodząc przez zwał ziemi, ale odzyskałem równowagę. Ulicą płynęły strumyki wody, asfalt był popękany i zniszczony. Oczy zaczęły mi łzawić od dymu w momencie, gdy dostrzegłem w oddali spokojne wody Morza Śródziemnego. Po południu z lotniska odleciał jeden samolot.

Byłem na jego pokładzie. Kiedy wróciłem do Libanu, w paroksyzmach przemocy zdążyły już zginąć dziesiątki ludzi. Były to najgorsze walki od czasu zakończenia wojny domowej. Każda strona miała swoich męczenników, a wspomnieniami o nich manipulowali tak zwani przywódcy, reżyserujący tę krwawą łaźnię. Chyba tylko widmo nieuchronnego zwycięstwa Hezbollahu powstrzymało dalszy rozlew krwi. Władcy kraju, zachowując się co*kolwiek cynicznie, zebrali się na naradę, rząd uchylił decyzje, które Hezbollah uznał przedtem za takie zagrożenie. Arabscy mediatorzy wezwali strony konfliktu, by spotkały się w emiracie Kataru nad Zatoką Perską. Spotkanie kilka razy odraczano, bo politycy spierali się o sformułowania komunikatu oznajmiającego podjęcie dialogu, który toczył się prawie całkowicie na warunkach Hezbollahu. Po pięciu dniach rokowań, którym co rusz groziło zerwanie, zawarto porozumienie o zakończeniu kryzysu i wyborze prezydenta. Mnie wydawało się to raczej odroczeniem wyroku niż rozwiązaniem konfliktu. Nic nie wyglądało tutaj na rozwiązane. Pomyślałem, że tragedie Libanu są zbyt wielkie jak na tę małą scenę. Pewnego słonecznego poranka ciekawscy i zaangażowani przyszli popatrzeć na zakończenie osiemnastomiesięcznego strajku okupacyjnego w śródmieściu Bejrutu, zorganizowanego przez opozycję pod wodzą Hezbollahu. Strajk sparaliżował część stolicy. Robotnicy nadzorowani przez działaczy Hezbollahu wyposażonych w walkie-talkie – nie ulega wątpliwości, że byli to ci sami uzbrojeni bandyci, którzy zaledwie kilka tygodni wcześniej brali udział w walkach – zaczęli usuwać stare materace, brudne poduszki, kuchenki na butan, skórzane kanapy, garnki, patelnie, zardzewiałe drążki od namiotów i tanie grzejniki produkcji syryjskiej. Ludzie z Hezbollahu ubrani w żółte czapki sadzili w wypielęgnowanych niegdyś ogrodach róże, krzewy i drzewa. Nazwijmy to kosmetyką poranionego miasta. Chodząc tamtego dnia po Bejrucie, minąłem elektroniczny billboard, na którym widniała cyfra 1193 – tyle dni upłynęło od zamordowania w 2005 roku premiera Rafika Haririego. To jego śmierć zapoczątkowała

kryzys – przynajmniej ten ostatni. Poczułem ten sam gniew, z którego zwierzało mi się przedtem tyle osób. Trzy lata, trzy miesiące i osiem dni kryzysu, napięcia, obaw, lęku i niepewności. Ludzie zginęli. Życie tylu innych obracało się w ruinę. I niczemu to nie służyło. Trzy lata, trzy miesiące i osiem dni. W przeddzień powrotu do Mardż Ujun zadzwoniłem do przyjaciela Cecila, osiemdziesięciotrzyletniego architekta Assema Salama, i pojechałem zobaczyć się z nim w jego ogromnej willi na bejruckim przedmieściu Zkak al-Blatt. Assem był zwyczajnie zmęczony kryzysem. Tak jak ja odczuwał frustrację, że kraj obdarzony takimi talentami i zasobami zdaje się na zawsze skazany na wojny domowe, okupację i siłę oręża: to one od najmroczniejszych dni I wojny światowej są tu odruchowo stosowanymi instrumentami wdrażania zmian. Wspomniałem, jak się czuję, powiedziałem, że Liban jest zbyt wielki, żeby być małym krajem, ogarniętym przez konflikty, które być może zasługują na większą arenę. Assem pokręcił głową. Liban jest zbyt mały, żeby być wielkim, stwierdził, a swoje traumy sam sobie sprokurował, unicestwiając własne ambicje do stania się czymś większym. – Czy Liban naprawdę ma szanse na przetrwanie? – zapytał. Wzruszyłem ramionami. – Od chwili powstania Libanu, jego istnienie było – i nadal pozostaje – pod znakiem zapytania – powiedział Assem. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, Assem wypuszczał dym z cygara. Słabe światło wpadało przez witrażowe okna w kolorach czerwonym i niebieskim pod wdzięcznymi libańskimi łukami wzniesionymi sto siedemdziesiąt sześć lat wcześniej, kiedy granice rozciągały się o wiele dalej. Wszędzie widniały pozostałości innej epoki, bardziej pewnej. – Chciałbym urodzić się w Syrii – powiedział Assem. – Albo w Egipcie. Wyobrażasz sobie, co to znaczy żyć w kraju, który przeszedł przez trzydzieści lat czegoś takiego? Co to za kraj? Pokręcił głową. Gniew ustępował miejsca przygnębieniu. – Coś tu jest nie tak. Coś jest źle. Musisz zapytać sam siebie.

Na drugi dzień rano opuściłem swoje bejruckie mieszkanie i wróciłem do domu w Mardż Ujun. – Ja ma’allim! – zawołał do mnie Fadi. Uśmiechnąłem się. Prawie rok od momentu, w którym zaczęliśmy, do mnie też zwrócono się per ma’allim. – Podłoga będzie jak lusterko do golenia – powiedział Fadi, jeżdżąc swoją ogromną maszyną po marmurach liwanu Bahidży. Przytaknąłem. Przez wiele miesięcy marmur przykrywały drewno, ziemia, piasek, stosy kafelków. Wartę nad nim trzymała zardzewiała beczka ze stęchłą wodą. Któż by pamiętał tamte dni, kiedy Bahidża polerowała go na kolanach. Teraz, po czterdziestu latach, posadzka błyszczała tak jak dawniej. Jeszcze jeden szlif, a będę mógł, jak obiecał Fadi, zabrać się z brzytwą do swojej brody. – Dość gadania – zbeształ go Abu Jean. – Powinieneś pracować tyle, ile gadasz. – Też mógłbyś złapać za szczotkę, Abu Jeanie – odparł Fadi. Kiedy do końca mojego urlopu został już tylko tydzień, roboty postępowały w równie zawrotnym tempie, jak rozwój zmierzającego do kulminacji kryzysu, który zostawiłem za sobą. Chyba po raz pierwszy od początku naszego przedsięwzięcia wszyscy byli na miejscu, pracowali bez ustanku, tworząc razem niezwykły widok. Fadi nadal działał w liwanie. Ramzi nareszcie kończył dach. Toama poprawiał gipsatury starego systemu wentylacji w salonie, ręcznie wykonane desenie, które latem zapewniały dostęp chłodnego powietrza do największych pokojów. Pomalowano stalową belkę podtrzymującą balkony. Nadal widniała na niej nazwa francuskiej firmy, która dostarczyła ją prawie sto lat temu: Senelle PN 180. Nawet wędrowny kowal zatrzymał się, żeby zrobić pomiary. Położono parkiet, zamontowano okiennice. Uroczy, lecz kapryśny Cesar zajmujący się oknami obiecał, że absolutnie, ale to na pewno, skończy do niedzieli. „Najpóźniej do poniedziałku” – dodał. Malik i ja deklarowaliśmy wzajemną sympatię. Choć nadal mnie onieśmielał, mogłem go pochwalić. „Twój ojciec to najlepszy ma’allim w Dżudajdzie” – powiedziałem jego synowi Nicoli, który pomagał

mu w pracy. Malik promieniał, oświadczając, że jest tu tylko jako mój wierny sługa. „Pracuję dla Anthony’ego, bo tak mi serce każe”. Nawet problemy udawało się w tych dniach rozwiązać. Malik wysłał do warsztatu w Al-Chijam wymiary kuchennych blatów z czarnego granitu. Wieczorem zajrzał jakby ukradkiem szef warsztatu i zrobił własne pomiary. Jak można było przewidzieć, błędne. Kiedy przywieźli granit, dowiedziałem się o tym z krzyków dobiegających z kuchni. – Kto ośmielił się zmienić moje ustalenia! – wrzeszczał Malik. – Kto śmiał? Od dwudziestu ośmiu lat jestem ma’allimem, a ktoś będzie podważał moje kompetencje? Jestem ma’allimem od dwudziestu ośmiu lat – powtarzał bez ustanku. Zwrócił się do mnie, wciąż krzycząc, jakby oczekiwał, że przyznam się, a jednocześnie go pocieszę. „Nie mogę tego zamontować. To niemożliwe. Nie da się” – oświadczył, po czym wyrzucił ręce w górę. Oznaczało to, że musimy na nowo przyciąć mniej więcej pół tuzina kamiennych płyt. Malik, dzierżąc granitowy blok, władował się razem ze mną i Abu Jeanem do samochodu. Byłem pewien, że nasze męczarnie potrwają kilka dni, których już nie miałem do dyspozycji. Będę błagał, zabiegał o współczucie. Oni odmówią, usprawiedliwiając się nawałem prac. Nasze zamówienie przesunie się na koniec kolejki, a kuchnia, którą spodziewałem się mieć gotową dziś wieczorem, może zostanie skończona w przyszłym tygodniu, a może i jeszcze później. I chyba wykrakałem – kiedy dotarliśmy do warsztatu w Al-Chijam, kamieniarz spał. – Rusz dupę z łóżka! – wrzasnął na niego Malik. Kamieniarz, z półprzymkniętymi oczami, zastosował się do rozkazu. Malik nie zostawił mu czasu na wahanie. Zamroczony, potoczył się w kierunku piły, a Malik wykrzykiwał polecenia, wymiary i oskarżenia. „Dwadzieścia osiem lat!” – wołał. Piła zagłuszyła wszystkie hałasy, woda chłodząca granit pryskała naokoło. „Dobrze, właśnie tak” – powiedział zadowolony ma’allim Malik, gdy przycięto kamień zgodnie z jego specyfikacją. Razem z Abu Jeanem zanosiłem do samochodu kolejne nowo przycięte płyty. Po kwadransie wracaliśmy już do Mardż Ujun. Po godzinie kuchnia

została skończona. W tych dniach nabrałem dystansu, by ocenić, co udało nam się zdziałać przez rok. Nie przejmowałem się już pozostałościami po robotach budowlanych. Nie zwracałem uwagi na kartony na podłodze, kubły z narzędziami stojące przy oknie, puste opakowanie po kafelkach ozdobione napisem „Ceramic Cleopatra”, pustą litrową butelkę po Pepsi, pięć plastikowych kubków, opakowanie po ciastkach Fig Newtons i skrawek gazety z 2003 roku przypięty pod cegłą. Nie dostrzegałem trzech drabin, węża ogrodowego wijącego się po marmurowej podłodze, trzech wiader z farbą, sześciu kartonowych pudeł, tuby z uszczelniaczem, młotka, taśmy maskującej i fragmentu rozmontowanego rusztowania. Wejście było nadal otwarte, mrówki i komary panoszyły się po domu, jak czyniły to od lat, ten sam powiew wiatru wciąż błąkał się po pokojach, nie napotykając przeszkód na swej drodze. Widziałem już jednak coś, co stało się domem, objawiła mi się jego zuchwała uroda. Mieliśmy to prawie za sobą. Po kilku dniach dom był ukończony lub tak bliski ukończenia, jak tylko było to możliwe przed moim wyjazdem. Wszedłem po schodach, których wyszczerbienia i pęknięcia zdradzały wiek, a kamienie świadczyły o czasie i cierpliwym trwaniu. Wszystko, co praktyczne, nabrało elegancji. Przeszedłem przez blisko stuletnie drzwi wyrzeźbione w kształt żagla i znalazłem się w liwanie skąpanym w świetle wpadającym przez trzy łuki. Pod stopami miałem marmur, który czyściła Bahidża, z czarnym obramowaniem. Tego samego koloru były cztery niewielkie kwadraty w samym środku, stanowiące subtelny akcent. Płytki, które Isber Samara kupił po I wojnie światowej, przemieszały się z tymi, o które nieśmiało targowałem się z Abu Alim. Sufit wyglądał tak samo jak za czasów, kiedy mieszkała tu Bahidża. Żelazna balustrada balkonów wyglądających na świat pozostała częścią domu. Tradycyjne wschodnie darabzin nie miały ani jednego gwoździa, ani nie były spawane. Każda część była umocowana innym małym kawałkiem żelaza, wygiętym jak klamra. Miały przetrwać wiele lat. Spaw mógł kiedyś pęknąć, przez co balustrada by się rozpadła. Dzięki klamrom krata mogła się starzeć z wdziękiem, z upływem lat obluzowując się i wyginając, ale nie

pękając. Ocaliłem stare płytki cementowe i na nowo ułożyłem przy wejściu do domu. Układ kształtów i kolorów sprawiał, że wydawały się trójwymiarowe. Kiedy tak przechadzałem się po domu, poczułem, że tu przynależę, że wszystko jest mi bliskie. Rok temu, gdy byłem tu z moimi kuzynami, rozmawialiśmy szeptem, bojąc się podnieść głos w domu, który stał się dla nas obcy. Teraz byłem sam, w domu panowała cisza. Dla mnie oznaczała akceptację. Pewnego popołudnia, gdy szykowałem się do wyjazdu, zaszedł do mnie ksiądz. Przedtem go nie znałem, a kiedy wyszedł, zapomniałem, jak się nazywa. Krzepkiej budowy, z czarną brodą, ubrany na czarno, słynął w mieście z wyrobu mozaik. Powiedział, że podpowie mi kilka pomysłów. Czy mógłbym zrobić schody z drewna, a nie z żelaza? Czy mógłbym zmienić sznury, na których wiszą lampy? Dlaczego okiennice nie są drewniane? – Niezła robota, ale haram, wstyd, mogłoby być lepiej – powiedział. Wzruszył ramionami, ponury, oddalając się wolnym krokiem, bez błogosławieństwa. Gdy później wyszedłem przed dom, będący już na ukończeniu, nadciągnął mój sąsiad. Dlaczego, zapytał, nie pomalowałem okiennic na zielono, tak samo jak w sąsiednim budynku, gdzie mieszka jego szwagier? Powiedziałem, że wolę kolor brązowy. Wzruszył ramionami, tak jak ksiądz. – Zepsułeś nasz dom – stwierdził. – Byle jak. Ale ich gadanie się nie liczyło. Dom był mój. Powiedziałem Abu Jeanowi, że w 2003 roku w Bagdadzie Saddam Husajn nazwał wojnę rozpoczętą przez Amerykanów ma’arakat al-hawasim. Znaczy to mniej więcej Rozstrzygająca Batalia, co niebawem nabrało ironicznego charakteru. – Dziś rozgrywa się nasza ma’rakat al-hawasim – stwierdziłem. Abu Jean przytaknął, ale nie zrozumiał. Mieliśmy kilka godzin, może mniej, żeby skończyć wszystko, co się tylko

da, zanim ludzie od przeprowadzek wniosą moje meble. Oto co zostało do zrobienia: Fadi chciał po raz ostatni wypolerować marmury, kowal próbował spawać żelazne schody, Camille miał dopasować drewniany maswerk w łuku nad drzwiami, Toama dokończyć malowanie, Emad przykręcał osłony wyłączników, a reszta zamiatała podłogi, zmywała kafelki, wynosiła śmieci, myła kamienie, spryskując je wodą, oraz boso, z podwiniętymi nogawkami, zgarniała jej nadmiar do wiader. Niebawem przyjechały meble. Spoglądając na liwan, uświadomiłem sobie po raz pierwszy od przyjazdu do Mardż Ujun, że stało się coś nadzwyczajnego: skończyliśmy robotę w terminie. Podłogi były prawie suche, kiedy zaczęto wstawiać meble z mojego bejruckiego mieszkania, gdzie umowa najmu już wygasła, tam nie miałem więc domu. Marmur błyszczał jak lustro, przejrzałem się i zobaczyłem, że broda mi jeszcze bardziej posiwiała. Późnym wieczorem usiadłem na balkonie Isbera Samary. Przygotowałem sobie posiłek z plonów z mojego ogrodu, które zdołałem zebrać: cebuli, którą dodałem do soczewicy z ryżem, zielonych pomidorów, ogórków mikta, które zasoliłem, tak jak trzeba, i sałaty z papryką, miętą, cebulą oraz zebranymi własnoręcznie ogórkami. Zająłem miejsce przy stole, którego marmurowy blat pochodził z kuchni – Abu Elie, lokator z parteru, siekał kiedyś na nim pietruszkę i kroił pomidory. Pod stopami miałem płytki kupione od Abu Alego. Rozejrzałem się po domu, popatrzyłem na łuk, drzwi, okiennice i kamienie. Ogarnęło mnie uczucie, które zawsze było przelotne: satysfakcja. Gdybym miał trochę więcej pieniędzy, kupiłbym ładniejsze klamki do okien. Gdybym miał trochę więcej czasu, uratowałbym część starych drzwi i łuków. Ale w sumie zmieniłem opuszczony dom, okaleczony przez wojnę, w miejsce promieniujące swojego rodzaju pokojem. Nie był już tylko kanałem wiodącym w przeszłość, nie był jej faksymile, lecz stał się czymś nowym, częścią tego, co było, oraz tego, co nadejdzie. Dom Isbera, zrodzony z ambicji, nabrał blasku dzięki poświęceniu rodziców, którzy zdecydowali się zapewnić swoim dzieciom bezpieczeństwo za cenę ich utraty. Był miejscem, gdzie moja rodzina mogła zaczerpnąć z przeszłości to, czego potrzebowała, tak jak ja, znajdując w jego opowieściach pocieszenie, którego szukałem,

i obietnicę, którą znalazłem. Czasami lepiej wyobrazić sobie przeszłość niż ją pamiętać. Następnego, słonecznego ranka stałem w ogrodzie, patrząc na stare drzwi, które wymontowaliśmy i porzuciliśmy kilka miesięcy wcześniej. Patrzyłem na kawałki marmuru ze starego blatu. Kusiło mnie, żeby je wyrzucić. I wtedy pomyślałem o Raifie z Oklahomy, o mojej babce, która zbierała połówki cegieł, nieustannie składała grosz do grosza, dla której wszystko się liczyło. Wiedziałem, że nie mogę tych rzeczy po prostu wyrzucić. Chciałem ocalić wszystko, co składało się na codzienność mojej rodziny, wszystkie okruchy życia Isbera i pozostałości jego czasów, każdy ułamek przeszłości, wszystko, czego dotykały moja prababka i babka. W domu w Mardż Ujun przeszłość dostrzegałem w teraźniejszości, widziałem rzeczy warte zachowania. Lewantu już nie ma, ale wdzięk potrójnych łuków, godność i duma ma’allimin, muzyka doktora Chajrallaha oraz smutek i poświęcenie Isbera przypomniały mi, że poza polityką wciąż istnieją modlitwy, które odmawia się z nadzieją na to, co nas łączy. Była dzisiejsza Dżudajda. I była Dżudajda, którą wspominaliśmy, wyobrażaliśmy sobie albo chcieliśmy sobie wyobrazić, pełna przyjaciół i krewnych, domów uosabiających zapomnianą przeszłość, przelotnych spojrzeń na górę Hermon, odbicia nas samych lub tego, czym chcieliśmy być. Mój Liban był Libanem mojej babki, miejscem osaczonym przez wojnę, ale moja Dżudajda była ideą zrodzoną z domu Isbera. Nic nie mogło jej unicestwić, żadna wojna nie była w stanie jej zniszczyć. Zawsze mogłem się do niej udać. Była zawsze ze mną. Przyrzekłem sobie, że na ostatni wieczór zachowam słój oliwek, żeby uczcić ostateczne zakończenie robót. Wyjąłem go z szafki i nałożyłem kilkanaście oliwek do białej miseczki, odpowiedniej na tę okazję. Spróbowałem. Dojrzały jak należy, choć zostały zerwane zbyt wcześnie przez nowicjusza, nowo przybyłego. Straciły gorycz, a smak soli złagodniał. Jedząc je, pomyślałem, że pewnego dnia razem z córką będziemy się delektować owocami z jej drzewa, tego, które zasadziłem w dniu, kiedy zaczęła się moja powrotna podróż do Isbera. Do starego domu miało zawitać więcej życia.

Rozpoczynał się piękny dzień, Kiedy stałem na balkonie Isbera, zadzwonił telefon. Doktor Chajrallah. – Nie czuję się za dobrze – powiedział, gdy wymieniliśmy pozdrowienia. – Leżę w łóżku. W jego głosie był cień irytacji, gniewu na samego siebie, a może na ciało, które zawodziło go, kiedy miał tyle do zrobienia. Powiedział, że są kolejne przerzuty w kręgosłupie, od kręgu L 4 do L 5. Poczułem się nieswojo. Zmieniłem temat. – Nie uwierzy pan, doktorze, jak wspaniale rozwija się passiflora – zakomunikowałem, spoglądając na ogród. To on podarował mi tę roślinę, a kiedy ją posadziłem, zaczęła się bujnie rozrastać, pełna apetytu na życie. Jej wąsy szybko się wspięły na żelazny płot. Czasami zdawała się wyrastać wprost z kamiennego muru. – Powinieneś przyciąć ją od góry, żeby się rozrosła na boki – poradził. Usłyszałem w jego głosie cień zainteresowania, nawet podniecenia. „Czy już zakwitła?” – zapytał, po czym niemal od razu odpowiedział sam sobie: „Nie, jeszcze za wcześnie”. Nazajutrz poszedłem go odwiedzić. Otworzyła mi Iwanka. Uprzedziła, że doktor jeszcze leży, nie może zejść na dół. Zaproponowała, żebym wszedł na górę, jego sypialnia to ostatni pokój po lewej. Kiedy go zobaczyłem, starałem się nie okazać, że dostrzegłem, jak bardzo się zmienił przez dwa tygodnie, od czasu mojej ostatniej wizyty. Leżał na białym drewnianym łóżku, w niebieskiej pościeli w kratę, pod białą kołdrą. Twarz miał bladą, wręcz ziemistą. Na mój widok podciągnął się z wysiłkiem na poduszkę opartą o wezgłowie, przykrytą białym ręcznikiem. Na ścianach pokoju wisiało pięć zdjęć jego dwojga dzieci i wnuka Jeana. Przed lustrem na nocnym stoliku stała ikona przedstawiająca Marię Pannę z Dzieciątkiem, obok zaś czerwona róża w białym wazonie, który kupił żonie na urodziny. Obchodziła je 19 czerwca, tego samego dnia co Laila. Siedzieliśmy w milczeniu. W sąsiednim pokoju grał telewizor. Iwanka oglądała odbywającą się w Bejrucie beatyfikację Ja’kuba Haddada, kapucyna z Libanu. Moich uszu dobiegały urywki ceremonii: „Módlcie się do Boga… symbolu naszej wiary i miłości… podziękujcie Mu za to, czym nas

obdarzył”. – Widziałeś kwiat passiflory? – zapytał ponownie doktor. Pokręciłem głową. Ostrożnie wstał z łóżka i wyjął z półki książkę The Complete Indoor Gardener [Ogródek przydomowy – kompletny przewodnik]. Usiadłszy z powrotem, zajrzał do indeksu, wyszukał roślinę i otworzył poradnik na odpowiedniej stronie. Na widok przepięknej ilustracji od razu zrozumiałem, dlaczego hiszpańscy misjonarze zobaczyli w tym kwiecie Mękę Pańską – działki kielicha i płatki były uczniami, rządki błękitu i fioletu aureolą (lub koroną cierniową), a pręcik i szyjka ranami oraz gwoździami krzyża. Subtelny i śmiały kwiat sprawiał wrażenie żywego. – Twój będzie za rok tak samo wyglądał – powiedział Chajrallah. Po raz pierwszy nie proponował, że przytnie drzewa. Nie wspomniał, co moglibyśmy znaleźć w szkółkach w Dżibszicie, i nie obiecał, że przyniesie mi pędy i nauczy szczepić rośliny. Tego dnia nie było już żadnych obietnic. Ubolewał, że ostatnio nie mógł spacerować po swoim ogrodzie. Musiał patrzeć z okna, jak rośnie, ograniczył się do roli widza. Żałował, że mija sezon na czereśnie, że nie będzie mógł nastawić trzydziestu butelek wina, tak jak chciał. Ofiarowałem się, że kupię mu czereśni, kiedy następnym razem pojadę na górę do miasteczka Szeb’a, ale on pokręcił głową. – Nie dam rady ich przerobić – powiedział. Powtórzył to dwa razy, jakby przepraszając. Po kilku dniach zadzwonił. Martwiłem się już, bo jego samochód zniknął sprzed domu, a brama była zamknięta. Powiedział, że leży w szpitalu w AnNabatijji. Na drugi dzień rano pojechałem do niego. Pokój w kolorze wypłowiałej bieli był smutny. Wszedłszy, przypomniałem sobie sale szpitalne w wojennym Bagdadzie, skromne, zimne, bez żadnych osobistych elementów, które ułatwiałyby umierającym odchodzenie. Tam go zastałem. Była też Iwanka, siedząca na łóżku w pokoju, gdzie jedynym kolorowym akcentem był zielony pas wzdłuż brzegów ścian. Doktor próbował wstać z łóżka, by się ze mną przywitać, ale był za słaby. Kruchy, blady, uniósł się tylko i ze znużeniem usiadł, oparty o wezgłowie. – Jestem wyczerpany – powiedział.

Gorączkował, miał stan zapalny dróg moczowych. Spuchła mu wątroba, bał się, że są w niej przerzuty. Nawet tego dnia, kiedy – jak się okazało – widzieliśmy się po raz ostatni, nie potrafiłem zwrócić się do niego inaczej, jak „doktorze”. To pasowało do sytuacji. – Zobaczymy się we wrześniu, doktorze. To tylko parę miesięcy. – Mam nadzieję – odparł. – Jestem pewien, doktorze – odrzekłem, choć wiedziałem, że będzie inaczej. Doktor Chajrallah też wiedział. Wzruszył ramionami. „Mam nadzieję”. Złapałem taksówkę z powrotem do Mardż Ujun. Szofer bezbłędnie odczytał wyraz mojej twarzy. – Ma pan tam kogoś? – zapytał. Zdołałem tylko wymówić jego imię. – Wszystko w rękach Boga. Żadne lekarstwo tym ludziom nie pomoże. Ani operacje, ani lekarze. Bóg przywróci mu zdrowie. Tylko Bóg. – Lekarz – dodał – to tylko wasila. Wasila – instrument, środek do celu. Kiedy jechaliśmy zakolem drogi, zapaliłem papierosa i przypomniałem sobie, jak doktor Chajrallah wskazał na ogołocone zbocze, dawno spustoszone przez wojnę. „Widzisz to wzgórze?” – zapytał wtedy. Kiedyś, mówił, rosło tu pełno drzew migdałowych, po ich pniach widać było lata, posadzono je pokolenie wcześniej. Wiosną obsypywały się kwiatami o niesamowitej wprost bieli. Była to wizja z innego świata, wizja jego Dżudajdy. „Widzisz, coś z tych drzew jeszcze pozostało” – powiedział[33].

Epilog

W lutym 2011 roku, nie wiadomo skąd, nadszedł czas przemian. Egipt stworzył nową wizję ojczyzny. Objawiła się jeszcze przed rewolucją, przed obaleniem tyrana, zanim zagubiony naród przekonał się, że przezwycięży śmierć i więzienia, nieszczęścia i rozczarowania, będące nieodłącznym elementem życia w jego państwie. Nowy duch przejawił się najbardziej dobitnie na placu Tahrir w Kairze, w wyblakłym sercu miasta, gdzie zbyt wiele batalii przegrano i zbyt wielu ludzi doznało upokorzenia. To, co zaszło, zrodziło się z lat frustracji, zbiorowych wspomnień o przeszłości uznanej przez niektórych za zapomnianą i z marzenia o zmianie. Był to czyn wyobraźni, czyn ludu, który od akceptacji przeszedł do działania i wizji innej przyszłości. Tworzył nowy rodzaj wspólnoty, związanej z tym, co było niegdyś. Od ukończenia domu w Mardż Ujun minęło kilka lat, znów byłem w pracy. Niedługo przed osiągnięciem przez rewolucję triumfalnego apogeum wybrałem się na plac, którego nazwa oznacza wyzwolenie. Była niedziela, kilka minut po północy. Deszcz obmył ciche już ulice przemienionego miejsca. Ahmed Abd al-Moneim, owinięty w koc, swobodnie się rozgadał, kiedy szliśmy przez most Kasr an-Nil. „Moja wizja – powiedział z uśmiechem – wybiega o wiele dalej od tego, co widzę na własne oczy”. Tamtego dnia okrzyki buntu, a w końcu triumfu, rozległy się na gwarnym placu otoczonym starymi pomnikami dogorywającego autorytaryzmu. „Witajcie w wolnym Egipcie!” – skandowali mężczyźni i kobiety. Z nastaniem nocy scena przygasła, wiwaty i okrzyki przycichły, na placu recytowano improwizowane wiersze, odbywały się performance i debaty polityczne. „Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem” – powiedział Ahmed, gdy weszliśmy na plac. Już nie szczerzył zębów, uśmiechał się

łagodnie. „Nikt tu nie śpi”. W kantynach przygotowywano kanapki z serem, za które nikt nie musiał płacić. Ochotnicy nosili herbatę zmęczonym strażnikom barykad. Apteki wydawały bandaże i maści, środki odkażające i inhalatory, sól fizjologiczną i insulinę. Artyści tworzyli na miejskim bruku, powstawały prace bardziej natchnione niż wiekopomne. W późniejszych godzinach nocy na spokojne ulice wylegli przekupnie, powoli krążyli koło par trzymających się za ręce i mężczyzn, obnoszących bandaże na ranach odniesionych w walce z bandyckimi zwolennikami rządu, którzy ośmielili się wystąpić przeciw ich wizji nowej ojczyzny. „Herbata za funta!” – wołał któryś. „Kuszari! Kuszari! Kuszari!” – krzyczał inny, oferujący potrawę z ryżu, soczewicy i makaronu, prosty posiłek dla głodnych ludzi. Ochotnicy rozdawali bagietki. „Podjedz sobie, stary!” – zawołał któryś z nich. „Jesteśmy tu dla ciebie!”. Czuło się, że zwycięstwo jest blisko. „O czasie, zrób nam zdjęcie” – rozlegała się z głośników pieśń Abd al-Halima Hafeza, egipskiego idola z innej epoki. „Zbliżymy się do siebie jeszcze bardziej, a kto odejdzie z tego placu, nie znajdzie się na zdjęciu”. Przechadzając się, wdałem się w rozmowę z lekarką, piękną kobietą, która przyjechała do ojczystego kraju, żeby przeżyć tę chwilę. „Będą wielbić ten plac” – powiedziała, gdy znaleźliśmy się blisko rzędu czołgów. Na jednym z nich widniało graffiti narysowane przez demonstranta: „Egipt jest mój”. „Oczyścimy go, będziemy o niego dbać. Stanie się symbolem tworzenia czegoś nowego”. Tuż po piątej rano, kiedy łagodne światło świtu zaczęło z wolna rozlewać się po niebie, rozległo się wezwanie na modlitwę. „Modlitwa jest lepsza od snu!” – wołał najbliższy mnie muezin. Mężczyźni i kobiety zaczęli się budzić, gdy to wezwanie, niosące się nad stolicą zwaną Miastem Tysiąca Minaretów, zabrzmiało głośniej. Poszedłem z Mohammedem Farukiem w kierunku mostu. Zgiełk za nami narastał, Mohammed spojrzał przez ramię za siebie. „Człowiek czuje, że w takim właśnie społeczeństwie chciałby żyć” – powiedział, wskazując na plac. Ibn as-sa’a to stary arabski zwrot. Znaczy dosłownie „syn godziny”.

W przenośni odnosi się do ulotnego momentu, w którym widzimy całe swoje życie i przeznaczenie. Taki był plac Tahrir. Później, w marcu, znalazłem się w libijskim mieście, którego nazwy nigdy przedtem nie próbowałem zapamiętać. Żołnierze chwiejącego się, lecz wciąż silnego rządu zatrzymali mnie i trzech innych reporterów na improwizowanym punkcie kontrolnym. Wokoło rykoszetowały kule. Gdy trafiały w ziemię, unosił się miękki kurz. Puściłem się biegiem, potknąłem się o nasyp z piasku, wszystkie mięśnie miałem spięte. Po kilku minutach okazało się, że klęczę nieopodal jednoizbowego domku, gdzie kobieta ściskała w ramionach niemowlę. Oboje krzyczeli na cały głos. Żołnierze wycelowali w nas karabiny, pobili nas, zabrali wszystko, co mieliśmy w kieszeniach, zmusili, żebyśmy położyli się twarzami w dół. Jeden, drobniejszy od pozostałych, rzucił się ku mnie. „Jesteś tłumaczem!” – wrzasnął. „Jesteś szpiegiem!”. Po kilku sekundach, dłużących się w nieskończoność, zbliżył się inny żołnierz. Jego oczy płonęły wściekłością. Wcisnął mi twarz w ziemię. – Zastrzelcie ich – powiedział spokojnie po arabsku. Kiedy tak leżałem nieruchom*o, ogarnęło mnie znajome uczucie, takie samo, jak w Ramallah, gdzie kilka lat wcześniej pod niebem szarym jak grobowiec czekałem na śmierć od rany postrzałowej w plecach. Znałem je też z Kany, gdzie w 2006 roku ludzie krzyczeli „Powoli, powoli”, kiedy żołnierze libańscy, pracownicy Czerwonego Krzyża i ochotnicy motykami, łopatami i gołymi rękami rozkopywali gruzy, szukając kawałków martwych ciał. Poznałem to uczucie w Bagdadzie w 2003 roku, kiedy matka Lawy Dżamal, której zmasakrowany tors wyciągnięto z ruin po amerykańskim bombardowaniu, zwymiotowała na widok oderwanej od ciała głowy córki. Pamiętam je z Mardż Ujun, gdzie natknąłem się na dom na wzgórzu, niegdyś świetny, teraz sponiewierany. Było to uczucie pustki, jałowości, beznadziei, przeciwieństwo tworzenia i wyobraźni. Następnego dnia znaleźliśmy się w więzieniu w Syrcie na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Sądzę, że w świecie arabskim znalazłyby się gorsze. To było stosunkowo pogodne, pomalowane na żółto. Założono nam kajdanki

i pozostawiono w celi w piwnicy, dostaliśmy rozsypujące się materace, butelkę do sikania, dzban wody i torbę lepkich daktyli. Plac Tahrir był daleko. Ścianę pokrywały napisy wyskrobane przez pobożnych więźniów. „Boże, dopomóż nam” – błagał jeden z nich Wszechmocnego. Obok maleńkimi literami ktoś napisał bardziej osobiste wyznanie: „Moja ukochana Firdaus”. Rano przewieziono nas na wojskowe lotnisko, gdzie bicie okazało się najgorsze. Z zawiązanymi oczami, skuty plastikowymi kajdankami, dostałem cios w głowę kolbą karabinu. Zachwiałem się, czekałem na następny cios i na kolejne, zastanawiając się, ile ich będzie. W samolocie, którym lecieliśmy do Trypolisu, wpadłem w panikę, bo kajdanki wpijały mi się w nadgarstki i straciłem czucie w opuchniętych dłoniach. Kiedy podszedł do mnie ktoś, kto usłyszał poprzez warkot silników transportowego samolotu, jak wołam o pomoc, odwróciłem głowę, spodziewając się, że znów wyląduje na niej pięść. Nie widziałem jego twarzy, ale kiedy się nade mną pochylił, poczułem na uchu oddech. „Przepraszam” – szepnął. Nazajutrz w Trypolisie, na krótko przed tym, jak tureccy dyplomaci wynegocjowali nasze zwolnienie i wywieźli nas z Libii, znaleźliśmy się w urządzonym z przepychem gabinecie, gdzie rozmawiał z nami pełen ogłady urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W niezobowiązującej pogawędce dał wyraz zakłopotaniu, a ja nic z niej nie zapamiętałem z wyjątkiem kilku słów, które wypowiedział nienaganną brytyjską angielszczyzną, zwracając się do mojego kolegi. Były to dwie linijki z wiersza Williama Butlera Yeatsa: „Nie nienawidzę tych, z którymi walczę, / Nie umiem kochać tych, których bronię”[34]. Ja go jednak nienawidziłem. Nienawidziłem billboardów, na które patrzyłem, wyjeżdżając z tego kraju po tygodniu spędzonym w niewoli, nienawidziłem propagandy reżimu, który nie zasłużył na opłakiwanie. „Czterdzieści jeden lat nieustającej radości” – głosiło hasło okalające słońce z promieniami. „Demokracja to władza ludu, a nie reprezentowanie ludu” – głosiło inne. Nienawidziłem kosztów, jakie to wszystko za sobą pociągnęło. Chciałem znaleźć się w domu, pojechałem więc do Mardż Ujun z nową żoną i maleńkim synkiem. Nie zastanawiałem się ani przez chwilę, dokąd się

udamy, kiedy wypuszczą mnie z Libii. Przodkowie Isbera Samary, przybywając do Mardż Ujun, przywieźli koczownicze obyczaje Hauranu i jego beduińskich mieszkańców. Niewiele posiadali, ale każda rodzina miała drewniany mihbadż, moździerz do przygotowywania kawy, i żelazny sadż, rodzaj patelni do pieczenia chleba. Sam odgłos tłuczenia ziaren kawy uważano za zaproszenie dla potencjalnego gościa. Mówił: zostań, znajdź schronienie. O tym myślałem, wracając do Mardż Ujun. Myślałem o tym, co zaginęło i co mogłoby jakimś sposobem powrócić. Wyobrażałem sobie wędrujących przez pustynię ludzi różnych wyznań i obrządków, pomagających sobie nawzajem i wspierających się podczas przeprawy przez stepy. Wspomniałem odziane w żałobną czerń kobiety z Tyru, oddające w milczeniu cześć osiemdziesięciu sześciu ponumerowanym trumnom, które miały spocząć w jednym grobie. Wspomniałem plac Tahrir i to, co jeszcze raz przez chwilę sobie wyobrażono. Swoim zwyczajem przeszedłem się przed kamiennym domem Isbera, obok dwóch najstarszych drzew oliwnych, stojących tu już wtedy, gdy moja babka żegnała się z rodziną. Myślałem o córce, która miała wkrótce przyjechać. Wejdzie po schodach, z których zeszła w dniu odjazdu jej prababka, będzie czekać, aż ktoś jej zaśpiewa piosenki Raify. Oczami duszy widziałem Lailę, już dorosłą, koło tych drzew, powtarzającą arabskie słowa, których ją kiedyś nauczę i które przeniosą ją w świat Isbera, gdzie przez Mardż Ujun, przez kraj, niegdyś nasz, płynie rzeka Litani. To jest bajt. To właśnie sobie wyobrażamy. Wrzesień 2011

Uwagi dla Czytelników

Na początku, w 2006 roku, była przelotna myśl, a to, że po tylu latach ostatecznie stała się książką, jest głównie zasługą dwóch osób. Są to George Hodgman i Robert Shepard, jedni z najwspanialszych ludzi, jakich znam. Robert, mój agent, wykazał się wiarą, która mogła być nieuzasadniona, oraz okazał mi przyjaźń, na którą być może nie zasłużyłem. George to po prostu najgenialniejszy redaktor, jaki współcześnie żyje na tym świecie. Rozpaczał, nalegał, przemawiał mi do rozsądku i inspirował, aż książka wyszła ze stadium trudnego do opanowania bałaganu. Jego nazwisko powinno figurować na okładce (podobnie jak w przypadku Nadciąga noc). Inspiracją do podjęcia pracy nad tą książką była dla mnie moja córka Laila. Miłość i oddanie mojej żony Nady pozwoliły mi ją ukończyć. Był też z nami nasz syn Malik, chyba świadomy faktu, że opowiada się historię jego rodziny. Od mojego ojca Buddy’ego i matki Rhondy nauczyłem się odczuwać dumę z przeszłości. Oboje reprezentują wszystko, co zawiera się w słowie rodzina. Ich małżonkowie, Shara Shadid i Charles Moschera, zawsze traktowali mnie, moją siostrę Shanon i brata Damona jak własne dzieci. Kamienny dom miał być w moim zamyśle hołdem złożonym naszemu rozrastającemu się klanowi w Oklahoma City, który zawsze trzyma się razem, nawet kiedy jest rozdzielony. Pozostaje z nami duch tak wielu tych, którzy odeszli – moich dziadków i babek, Alberta, Raify, George’a i Onie Dee oraz ciotek i wujków, zwłaszcza Nabiha, Nabihy, Nadżiby i Nanette. Ci, którzy jeszcze żyją, poświęcili mi niezliczone godziny. Szczególnie wdzięczny jestem cioci Gladys, cioci Adibie, cioci Elvie, wujkowi Charliemu, wujkowi Edwardowi, cioci Yamamie, cioci Georgeann i Ghassanowi Mike’owi Samarze. Moja kuzynka Dżumana Lahud jest tą osobą w rodzinie, dla której opisany dom znaczy najwięcej. Nie zostałby

nigdy odbudowany, gdyby nie ona, jej mąż Fuad i brat Fuada Armando. Zawsze pozostanie domem moich kuzynów, którzy są dla mnie jak bracia i siostry. Nour Malas spędziła długie godziny nad projektem, okazała nieocenioną pomoc przy zbieraniu materiałów. Michael Provence, Leila Fawaz i Carol Hakim starannie przeglądali historyczne części książki. Muszę też podziękować rodzinie poznanej w Dżudajdzie Mardż Ujun, ludziom, którzy pomogli mi zrozumieć znaczenie wyobraźni i wspólnot, jakie potrafi ona stworzyć. Do rodziny zaliczam wszystkich przyjaciół, których tam poznałem, ma’allimin, z którymi pracowałem, i oczywiście Abu Jeana i doktora Chajrallaha. Jak wspominałem w swoich wcześniejszych publikacjach, transkrypcja arabskiego na angielski to niełatwe zadanie, tym bardziej w tej książce. Staraliśmy się z żoną przytaczać arabskie słowa zgodnie z ich wymową w języku potocznym, ale nie uzgodniliśmy żadnej normy. Wierzymy, że dla znających arabski będą brzmiały znajomo, przynajmniej fonetycznie[35]. Choć większość bohaterów tej książki występuje pod prawdziwymi imionami i nazwiskami, niektórym nadałem pseudonimy, żeby nie postawić ich w kłopotliwej sytuacji w tak niewielkim mieście. Zasadniczą część materiału, jaki złożył się na tę książkę, stanowią opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie. W wielu miejscach musiałem się jednak odwołać do świetnych prac naukowych poświęconych regionowi i jego dziejom. Szczególnie jestem wdzięczny Hannie Hardanowi Churiemu i jego wyczerpującemu dziełu Al-Achbar asz-szahijja an al-‘ijal al-mardż’ujunijja wa at-tajmijja (Bogate informacje o rodach z Mardż Ujun i Wadi at-Tajm) oraz Henriemu Abu Arradżowi za jego zbiór Awrak mardż’ujunijja atika (Dawne dokumenty z Mardż Ujun). Wykorzystałem też w dużej mierze następujące książki: Michael Shadid, Crusading Doctor, Farid Hourani, Olinda’s Dream, Cecil Hourani, An Unfinished Odyssey, Farid Haddad, At the Foot of Mount Hermon, Friedrich Ragette, Architecture in Lebanon, Herb Hami, Worshipping the Undivided Trinity, Tom Caldwell, From the Hills of Lebanon, Michael Provence, The Great Syrian Revolt and the Rise of Arab Nationalism, Elisabeth Thompson, Colonial Citizens, Philip S. Khoury, Syria and the French Mandate, Beate Hamizrachi, The

Emergence of the South Lebanon Security Belt. W wielu częściach historycznych wykorzystałem nieopublikowane prace Toma Caldwella, Jaboura Shadida i Raymonda Habiby’ego, którym wiele zawdzięczam.

Przypisy

[1] Pomóżcie nam, a my wam pomożemy (ang.). Zamiast „weel” powinno być „we’ll” [tam, gdzie nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumaczki]. [2] Wielkie źródło (arab). [3] Małe źródło [pojawiające się w książce wtrącenia obce to w większości zwroty arabskojęzyczne, więc w tych wypadkach w kolejnych przypisach słownikowych pomijamy skrót nazwy języka – przyp. red.]. [4] Pan. [5] Szlachetny pan. [6] To grzech; nie uchodzi. [7] Topione masło. [8] Jak się masz? Wszystko w porządku? [9] Twoje zdrowie. [10] Zdrowie. [11] Kunta Kinte, główny bohater powieści i serialu Korzenie, porwany z Afryki i sprzedany w niewolę, nie chciał się pogodzić ze swoim losem. [12] Pomylony. [13] Mój drogi panie. [14] Mój wujku; zwrot często używany w potocznych rozmowach między mężczyznami. [15] No i jak? [16] Tu w sensie: no wiesz. [17] Oby, w znaczeniu „chciałbym, żeby tak było”. [18] Na życie Boga. [19] Sałatka z kaszy burghul, pomidorów i natki pietruszki. [20] Woody Guthrie (1912–1967) – słynny amerykański pieśniarz folkowy. [21] Dabke – ludowy taniec z przytupami, popularny w krajach Lewantu. [22] Umm Kulsum (1904–1975) – wybitna egipska pieśniarka, zwana „Gwiazdą Wschodu”, po dziś dzień pamiętana i niezwykle popularna w świecie arabskim. [23] Ksiądz. [24] Koniec i kropka. [25] 1982 – rok inwazji izraelskiej na Liban; Sabra i Szatila – obozy uchodźców palestyńskich w Bejrucie, gdzie we wrześniu 1982 roku oddziały libańskich maronitów dokonały masakry ludności cywilnej, przy biernej postawie armii izraelskiej; Tall az-Za’tar – obóz uchodźców palestyńskich w Bejrucie oblegany i zdobyty w styczniu 1976 roku przez libańskie milicje chrześcijańskie. [26] Mój synu. [27] Dunum – miara powierzchni równa 910 m2.

[28] Dziewczęta, córki! [29] W imię Boga litościwego, miłosiernego – formuła, od której zaczynają się wszystkie sury Koranu. Pobożni muzułmanie wypowiadają ją przed przystąpieniem do rozmaitych czynności. [30] Dzięki Bogu. [31] Na Boga potężnego. [32] No to co, wujku, polej whisky. [33] Doktor Chajrallah Madi zmarł 1 lipca 2008 roku. [34] W. B. Yeats, Lotnik z Irlandii przeczuwa swą śmierć, przekład Artura Międzyrzeckiego, w: W. B. Yeats, Poezje wybrane, Warszawa 1987, s. 89. [35] W polskim wydaniu przyjęto uproszczone zasady transkrypcji języka arabskiego, stosowane w przekładach dzieł literackich i pracach popularnonaukowych.

WYDAWNICTWO CZARNE

sp. z o.o.

www.czarne.com. pl Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: mateu [emailprotected], [emailprotected], [emailprotected] l, [emailprotected], [emailprotected] Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: redak [emailprotected] Sekretarz redakcji: [emailprotected] Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: [emailprotected], d [emailprotected], [emailprotected], [emailprotected] Dział marketingu: [emailprotected] Dział sprzedaży: piotr.baginski@czarn e.com.pl, agnieszka.wilczak @czarne.com.pl, [emailprotected] Audiobooki i e-booki: [emailprotected] Skład: d2d.pl ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [emailprotected] Wołowiec 2014 Wydanie I

Shadid Anthony - Kamienny dom.pdf [PDF] | Online Book Share (2024)
Top Articles
Latest Posts
Article information

Author: Moshe Kshlerin

Last Updated:

Views: 6615

Rating: 4.7 / 5 (77 voted)

Reviews: 84% of readers found this page helpful

Author information

Name: Moshe Kshlerin

Birthday: 1994-01-25

Address: Suite 609 315 Lupita Unions, Ronnieburgh, MI 62697

Phone: +2424755286529

Job: District Education Designer

Hobby: Yoga, Gunsmithing, Singing, 3D printing, Nordic skating, Soapmaking, Juggling

Introduction: My name is Moshe Kshlerin, I am a gleaming, attractive, outstanding, pleasant, delightful, outstanding, famous person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.